fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Rok 2017 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Oficjalnie był to rok Josepha Conrada i stulecia awangardy w Polsce (dość biednie obchodzonego), nieoficjalnie rok Bolesława Leśmiana, przypadający na 140. rocznicę urodzin poety i 80. jego śmierci. Niestety świerszcz Leśmian nie załapał się (znowu) na narodowe aspiracje władz szerszeni. Był to więc raczej rok Wojciecha Wencla i wprowadzenia go do kanonu lektur szkolnych, co nagle przypomniało niektórym mediom o istnieniu poezji. Gdy na szczytach tryumfowali Sarmaci, na dole wrzało od ruchów kobiecych, które co prawda nie obaliły władzy, ale otworzyły kilka par oczu, a niektórych mężczyzn wyzwały od dziadersów. Bardziej niż samej poezji, rok ten znowu dotyczył jej otoczki, jej bazy materialnej i symbolicznej, pełnej przemocy i wykluczeń, nadbudowy. Ale był to też rok rozwijających się czasopism młodoliterackich („Kontent”, „Mały Format”, „MULTImedia”) i tych mniej młodoliterackich („Afront”), a także zwyczajowego fermentu środowiskowego, flejmów i bek (Dehnel wojował internetowo z Twardochem, Kronhold obrażał Tomka Bąka, Mansztajn błaznował w Gazecie, Sendecki wymyślał „parytetowe dzierlatki”, Kujawa wyzwał Jochera od pro-liferów, Nowacki Kujawę obśmiewał za akademizm i niezrozumialstwo, zresztą – hajda wszyscy na Kujawę (ale to już na rok kolejny, bo sobie spalimy atrakcje…). W tamtym roku podsumowanie było pisane jako szybki przebieg przez wszystko (w miarę). W tym roku będzie wolniej i bardziej wybiórczo, ale z wciąż umownymi podziałami na dekady, raczej z potrzeby narzucenia ram, niż z przekonania, że jest to podział właściwy.

Na linii frontu w imię postępu, emancypacji, równych praw i feminizmu wojowała field commander Maja Staśko, a to wdając się w połajanki z Marcinem Sendeckim, a to z rzekomo faszystowskim Marcinem Świetlickim (jeśli faszyzm rozumieć teoretycznie, jako finalną formę kapitalizmu, to jasne), a to – tym razem z jawnie mizoginicznym – Januszem Rudnickim. Za sprawą licznych batalii o prawa kobiet, akcji #MeToo i tym podobnych walk, w których społecznikostwo połączyło się z wydawaniem poezji (cykl: „Wiersz nie jest cudem” i seria poetycka w Ha!arcie, w której ukazała się już Dymińska, Kapela i Witkowska) w jeden sezon Staśko wyrosła na najbardziej aktywną i najgłośniejszą krytyczkę pokolenia (choć mogłaby czasem napisać coś jeszcze o wierszach). W wielu sprawach mogę się nie zgadzać, ale samą zdolność wzbudzania owego fermentu wypada docenić. Dzięki Staśko „Krytyka Polityczna” wraz z „Wakatem” wydały świetną internetową rozkładówkę „Wiersze 1-majowe”. Podobną inicjatywą, tym razem „Praktyki Teoretycznej” i duetu Koronkiewicz-Kaczmarski, była, odwołująca się do poetyki futurystycznych jednodniówek, „Jednodniówka na rzecz Dochodu Podstawowego” z tekstami m.in. Foksa (doskonały), Mateusza, Jurczaka, Lebdy czy Oparek. Warto pamiętać o obu tych publikacjach.

Staśko wyrosła na najbardziej aktywną i najgłośniejszą krytyczkę pokolenia – choć mogłaby czasem napisać coś jeszcze o wierszach

 

Konkursy, rozstrzygnięcia

Po kontrowersyjnej decyzji jury Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, gdy nie nominowano żadnej kobiety, Staśko opublikowała w GW list otwarty do kapituły, ujawniając nie tylko pokoleniową wojenkę (choć w dużej mierze tak), ale też wykluczające mechanizmy całego pola literackiego, mimo wszystko konserwatywnego i z lubością upajającego się przygodną, salonową sławą. Na nominacje odpowiedział też „Mały Format”, a poruszeni byli chyba wszyscy, czasem niepotrzebnie, bo jedna sprawa to mechanizmy wykluczenia, a druga to dość przypadkowe, często absurdalne metody pracy i negocjacji w obrębie literackich jury czołowych nagród.

Najlepszym przykładem niech będzie Nagroda Literacka Gdynia, gdzie – głównie za sprawą Agaty Bielik-Robson, przewodniczącej Kapituły – w kategorii „Poezja” wygrały w minionym roku „Schrony” Michała Sobola. Wywołało to konsternację części czytelników i votum separatum jednego z członków jury. Silesiusy za debiut dostali tymczasem Radek Jurczak za „Pamięć zewnętrzną” (i dobrze), Jacek Podsiadło za tom „Włos Bregueta” (hmm…), za całokształt doceniono Andrzeja Sosnowskiego (i też dobrze). Nagroda Kościelskich powędrowała do Urszuli Zajączkowskiej (za drugi tom „minimum”); nigdy nie byłem miłośnikiem jej poezji, ale też i książki nagradzane, od czasów Adama Wiedemanna, nie zachwycają poziomem. Przedziwna rzecz stała się przy nagrodzie Orfeusz, najbardziej szowinistycznej i męskocentrycznej, jaką znam. Otrzymała ją Małgorzata Lebda za tom „Matecznik”, jedyna nominowana poetka, do tego najmłodsza w gronie zacnych, wiekowych na ogół panów. Nagrodę Szymborskiej otrzymał ostatecznie – chyba jednak zasłużenie – Marcin Sendecki za niezwykle precyzyjny, ale też minimalistyczny tom „W”, a kilka tygodni wcześniej wręczono mu za ten sam tom (głównie jednak prestiżową) nagrodę miesięcznika „Odra”. Łódzka nagroda im. Juliana Tuwima za całokształt bez specjalnych kontrowersji powędrowała w tym roku do Ewy Lipskiej. Sopockie rozstrzygnięcia „Toposu” i niezdobyty bastion poezji smoleńskiej, czyli nagrodę im. Rainera Marii Rilkego otrzymał Paweł Tański (redagujący równocześnie serię poetycką w szczecińskiej FORMIE). Tegorocznego Bierezina (XXIII) wygrał z kolei Łukasz Kaźmierczak, a pod koniec roku ukazała się „Pamięć przyjęć” Katarzyny Michalczak, czyli zeszłorocznej laureatki. Browar za Debiut, czyli najbardziej młodoliteracka nagroda, niestety się jeszcze – w chwili, gdy piszę ten tekst – nie rozstrzygnął, za to dostąpił miejsca w historii literatury i przeczytać o nim możemy, że „stanowi gest sprzeciwu wobec hierarchicznej struktury pola, o którego kształcie decydują uprzywilejowane elity, i działa na rzecz partycypacji i współdecydowania wszystkich zaangażowanych w daną wspólnotę interpretacyjną”. A zatem Browar zamiast Szymborskiej – taka wizja historii literatury polskiej na kolejny wiek. [Gdy akceptuję redakcyjną korektę, wiadomo już, że zaległy Browar przypadł Dawidowi Mateuszowi za „Stację wieży ciśnień”, jego zdrowie.]

 

Antologie, zbiory, wybory

Kilka książek zasługuje na wspomnienie w tej kategorii, kilka znajduje się tu z konieczności. Po pierwsze, młodoliteracka antologia „Grała w nas gra”, czyli wydane on-line przez Fundację Kultury Akademickiej pokłosie „2Miesięcznika. Pisma ludzi przełomowych” Rafała Różewicza, prezentującego wiersze młodych autorów, na ogół jeszcze przed debiutem, ale mającego ambicje pokoleniowe. Antologia nie ma już takiego zamysłu, jest raczej przeglądem. Wprowadza nas krótka przedmowa redaktora (a odprowadza równie krótkie posłowie Klaudii Mucy), a potem otrzymujemy po jednym tekście autorów przeróżnych, od gwiazd pokroju Tomka Bąka, Radka Jurczaka, Macieja Taranka czy Dawida Mateusza, po mniej znane nazwiska, dopiero zapowiadające się na scenie. Z „Grała w nas gra” nie wyłania się obraz wstępującego pokolenia, nie da się też wyznaczyć hierarchii głosów i talentów po jednym wierszu, jest za to sporo świetnych tekstów.

Druga sprawa to „Gdy Bóg się waha. Poezje 1977-2017” Jana Polkowskiego (Instytut Myśli Józefa Tischnera). Wiem, że Polkowski odjechał, że książkę tę zawdzięcza wkupieniu się w polityczne elity i staniu się czołowym – po Rymkiewiczu i Wenclu – poetą konserwatywnej, sarmackiej popprawicy. Ale to wciąż Polkowski, może za bardzo opętany stanem wojennym, za bardzo trwający przy ideach a nie słowach, ale jego wczesne wiersze to kawał historii ducha naszego i sporo religijno-konfesyjnego pojedynku z samym sobą. Jeśli macie babcię, która z pamięci recytuje „Stepy Akermańskie” i „Tren Fortynbrasa”, to Polkowski będzie idealnym sposobem podtrzymania tej iluzji Poezji, dla jednych zgubnej, dla innych zbawczej. A skoro już jesteśmy w konserwatywnym płaszczu, to podobnego wywyższenia doznał oczywiście Wojciech Wencel z „Wierszami wybranymi” (Arcana). O ile o Polkowskim („Elegie z Tymowskich Gór”, „Cantus”) mógłbym sporo dobrego napisać, o tyle o Wenclu nie mam nic dobrego do powiedzenia, a namaszczenie go na świętego polskiej literatury (nagroda „Zasłużonego dla Polszczyzny”, włączenie wierszy do kanonu lektur szkolnych) jest po prostu przykre.

Bardzo interesującą rzeczą, zwłaszcza historycznie, są za to „444 wiersze poetów języka angielskiego XX wieku” Stanisława Barańczaka (Znak), czyli antologia złożona z jego wcześniejszych książek z tłumaczeniami m.in. Larkina, Bishop, Audena, E.E. Cummingsa. Kanon Barańczaka jest monumentalny i choć nie zawsze aktualny (Robert Frost? Lepiej chyba obejrzeć dokument w reż. Shirley Clarke z ‘63, niż czytać go dziś z namaszczeniem; można było tu wrzucić np. Emily Dickinson, która co prawda wyszła w Znaku w 2016, ale to jednak inne przedsięwzięcie), pozostaje jednym z większych osiągnięć naszej komparatystyki. Wiele z poszczególnych książek z wierszami jest dziś trudno dostępnych, więc taki zbiór pozwala nie tylko docenić skalę przedsięwzięcia Barańczaka, ale też powrócić do doskonałych przecież tekstów Heaneya czy Dylana Thomasa. Całe to piękne wydanie, w twardej oprawie, z doskonałą korektą i krótkim posłowiem Magdaleny Heydel, ma jedną wadę: brakuje tu krytycznych wprowadzeń, którymi Barańczak opatrywał poszczególne tomiki (mamy ich wyimki, skomentowane przez Heydel). Ułożyłaby się z nich co prawda osobna książka, ale to jednak kawał opowieści o owym „kanonie”, który zebrany został na ponad 700 stronach. Brakuje Barańczakowskiego komentarza nie dlatego, że wiersze tego wymagają, ale ponieważ to wciąż jedna z ciekawszych u nas narracji o zmaganiu się tłumacza-poety z językiem, o strategii przekładania i nieoczywistych często wyborach. Pod piórem Barańczaka wiersze ożywały, a poeci stawali się nieco bliżsi czytelnikowi. Heydel wyciąga z każdego z opracowań myśl przewodnią, stara się być i rzeczniczką angielskich poetów na miarę epoki Wikipedii, i rzeczniczką samego tłumacza, upraszczając jego myśl i podając ją w przystępniejszej formie. Może to dobrze, ale jest w tym jakiś paradoks, boizm, który wizerunkiem Barańczaka przesłania tłumaczonych autorów.

Wspomnijmy, że w serii Biblioteki Narodowej ukazały się „Wiersze wybrane” Tadeusza Różewicza w opracowaniu Andrzeja Skrendy oraz Wisławy Szymborskiej w opracowaniu Wojciecha Ligęzy (obydwa tomy z datami 2016, ale premierą na początku kolejnego roku: w lutym i marcu). Dla niektórych nie ma poezji po Szymborskiej czy Różewiczu, więc ich znalezienie się w kanonie BN jest i gestem upamiętniającym, i przewracającym jakąś kartę naszej (mimo wszystko / już / od dawna) historii literatury. Kolejna pozycja, o której warto przypomnieć, to „Mądrość jak rozkosz” (Czuły Barbarzyńca), czyli wiersze wybrane Zuzanny Ginczanki, za którym to wyborem stanęła Agata Araszkiewicz. Cała Ginczanka (też nie tak dawno wydana) jest niestrawna dla przeciętnego czytelnika, więc mądry, autorski wybór wierszy, który prezentuje ją w miarę przekrojowo, wydaje się cennym nabytkiem. Ukazały się też w dwóch potężnych tomiszczach „Wiersze zebrane” Stanisława Grochowiaka (Wydawnictwo Warstwy), z krótką przedmową Jacka Łukasiewicza i wyczerpującym komentarzem edytorskim Beaty Symber, o których już pisałem dla „Odry” (2017, nr 12) i których niezaprzeczalną wartość – zwłaszcza tomu drugiego – miałem okazję odnotować.

Bez większego echa przeszedł wybór wierszy Wioletty Grzegorzewskiej „Czasy zespolone” (Eperons-Ostrogi), reklamowany paskiem „Nagrody Bookera” (taka to nagroda, że Grzegorzewska znalazła się na długiej liście nominacji za przekład swojej prozy, czyli legendarnych „Gugułów”). Emigracyjna świadomość Grzegorzewskiej nigdy nie zdołała się w pełni wypowiedzieć w poezji, za dużo tam sentymentu, za bardzo to wszystko uklasycznione, ale „Czasy zespolone” czyta się jak środek przeciw wykorzenieniu: z zamykającym książkę cyklem rodzinnym, z ponawianymi wciąż próbami zorientowania swojego miejsca w świecie, jest to w istocie poezja antyemigracyjna, zupełnie odległa duchem od Tokarczuk czy wczesnej Gretkowskiej. Na koniec roku WBPiCAK uraczyło nas jeszcze dwoma wyborami: klasycznym, bardzo przyzwoitym, autorskim wyborem wierszy Artura Szlosarka „Późne echo” w opracowaniu Pawła Mackiewicza oraz zaskakującymi, bo bardzo krótkimi, ale też treściwymi „Wypisami dla klas pracujących” Szczepana Kopyta w opracowaniu Pawła Kaczmarskiego (co prawda gdzieś te myśli z posłowia już czytałem, ale w sumie recepcja Kopyta to dziś głównie recepcja spod klawiszy Kaczmarskiego, trudno więc winić autora o powtarzanie i potwierdzanie własnych, pionierskich przecież, wniosków).

Z zeszłorocznych kuriozów wspomnę zaś „Płaszcz chwały. Antologię wierszy o żołnierzach wyklętych” (Ministerstwo Obrony Narodowej, jak za starych, dobrych czasów) w twardej oprawie, ze srebrzonymi literami, w wyborze i z opracowaniem Mariusza Soleckiego, autora eseju „Literackie portrety żołnierzy wyklętych” (2013). Ktoś by pomyślał, że to heroiczna przeciwwaga dla antologii wierszy o ziemniaku polskim, ale nie: to majowa książka tygodnia w Instytucie Książki. W składzie poetów jest i Kazimierz Wierzyński, i rzeczony Wencel, i Przemysław Dakowicz, i nieszczęsny Zbigniew Herbert. Delirium tremens. Drugie kuriozum, choć już nie rodzime, ale na wspomnienie zasługujące, to „Mleko i miód” Rupi Kaur (Znak), wpisy udające poezję, sprzedawane jako poezja, eksponowane na Empikowych półkach i wydane chyba tylko po to, żeby można sobie z nimi zrobić zdjęcie na Instagrama. Wstyd, żeby na stronie cenionego przecież wydawnictwa w kategorii „Poezja” obok siebie wyświetlali się Miłosz, Szymborska, Barańczak (przekłady), Dickinson i Kaur. Wstyd, czyli kapitalizm.

Najważniejszą pozycją w zbiorach wydaje mi się wciąż „Wybieganie z raju” Tomka Pułki (Biuro Literackie), czyli wiersze zebrane. Na razie jeszcze nie stanęły obok „Pozytywek i marienbadek” czy „zbieranych gubionych”, ale niewiele im już brakuje, trochę miejsca na regale. Pułka został włączony do kanonu, odzyskany, przedstawiony w całości (a nawet w nadcałości, bo z kilkoma wierszami Adama Grzelca). Ale „Wybieganie…” jest ważne również z innych, marketingowych przyczyn: udało się sprzedać młodego (OK, martwego) poetę, który jeszcze niedawno uchodził w „Tygodniku Powszechnym” za wzór nieczytelności. Udało się przedstawić jego wizję literatury, z postaci zrobić symbol, a z charakterystycznego liryzmu uczynić jakiś punkt odniesienia dla dykcji roczników 90. Pułka godzi w tym sensie zaangażowanych, lirycznych i cybernetycznych, surrealnych i konstruktywistycznych. Wszystkiego u niego po trochu i jest to niepodrabialne. Ale też łatwo z Pułką przesadzić, przedawkować, a im silniejszy nacisk, tym bardziej stanowczy opór. Pozostańmy więc przy tym, że zasłużył na ten tom jak mało kto, nawet jeśli dokłada to kolejny kamyczek do wielkiej opowieści o poetach przeklętych.

Pułka godzi zaangażowanych, lirycznych i cybernetycznych, surrealnych i konstruktywistycznych

Dziurdziowie

W chronologicznym porządku i wedle prawideł dobrego wychowania wypada zacząć od tej strony. Naprawdę kompetentny tom, kontynuujący znaną wszystkim dykcję pamięciowo-aptekarsko-intymistyczną, wydała Ewa Lipska („Pamięć operacyjna”, Wydawnictwo Literackie). Nie przepadam za jej poezją, uważam, że jest zbyt prosta, nawet we własnych, lirycznych ramach, które wyznacza jej modernizm spod znaku Szymborskiej. Ale ten tom jest tak samo sprawny i tak samo lakoniczny jak wszystkie poprzednie, jakby pisanie Lipskiej rządziło się stałym prawem kilkunastu wierszy na kilka lat – w sam raz, żeby powiedzieć tych kilka słów o kruchości istnienia i przemijaniu. Literackie wydało też autora jeszcze starszego rocznikowo, nestora poezji wręcz, zawsze tajemniczego, osobnego i za nic mającego sobie tzw. życie literackie, czyli Adama Wagę„Ułomkami”. Waga, jak to Waga, pozostaje mędrcem i prorokiem, orbituje między poezją własnej egzystencji, trudem życia i pracy, a biblijnym apokryfem, w połowie zanurzony już w Piśmie Świętym. Mam jednak wrażenie, że – chociaż nie jest to dobra książka – „Ułomki” są ciekawsze niż „Samosiew”, mniej mentorskie w tonie, więcej tu prostego dramatyzmu, który nieznośnemu klasycyzowaniu dodaje znośny w pewnych granicach element senilny. W tonie konfesyjno-medytacyjnym, ale zdecydowanie dalekim od pustego klasycyzmu i biblijnych proroctw, napisane zostało „Graffiti” Marty Zelwan (FORMA), czyli Krystyny Sakowicz. Trochę tu dopełniaczowych metafor, bełkotliwy, absurdalny wręcz blurb redaktora serii Pawła Tańskiego (co to jest „świadectwo przemijania postaci entropii, znak doświadczenia gorzkiego czasu i rwącej przestrzeni”?), ale też sporo refleksji egzystencjalnej ubranej w wiersz wolny o szykownych przerzutniach. W FORMIE nową książkę wydał również ceniony badacz literatury Janusz Kryszak. Jego „Nieme i puste” to tom wspomnień i refleksji metafizyczno-historycznych, trochę pouczania i trochę trwogi przed śmiercią, czyli typowa poezja senilna, najlepiej wypadająca w momentach zdawania relacji z niemocy, kruchości i porażki. „Ciemna strona czerwca odsłania  /  popioły ludzi i zwierząt” (s. 27) pisze Kryszak, naznaczając tą ciemnością każdy miesiąc, każdą porę roku, i zdecydowanie z taką ciemnością najbardziej mu do twarzy.

Kilka słów napisałem już o „Palamedesie” Piotra Matywieckiego, a i o samym Matywieckim sporo, więc lakonicznie tylko: jest poemat stricte nowoczesny, przez to i archaiczny, i niedosiężny, momentami przegadany, ale też liczący się z wpisaną weń porażką. Figura Palamedesa, zacnego, roztropnego herosa i wynalazcy, ofiary intrygi Odyseusza, jest figurą faustowską wręcz, ale też jak najbardziej polityczną, bo Palamedes to sama nowoczesność: w jakiś sposób wierna idei postępu, ale skazana na klęskę w starciu w polityczną skutecznością i wpisanym w nią złem (Holokaustowe echo pozostaje dla Matywieckiego fundamentalnym doświadczeniem epoki; bezbronność przegrywa w starciu z podstępem). To – jak głosi podtytuł – „poemat zbudowany i zburzony”, gmach ruin europejskiej tradycji, filozofii i kultury, na których egzystujemy, wieloletnia walka z pewnym zapomnianym mitem, do którego Matywiecki podszedł bardzo osobiście, intymnie, somatycznie wręcz. Postawił czytelnikowi nie lada wyzwanie. A ten, w ponowoczesnej bieganinie, raczej nie zdąży odpowiedzieć.

Chciałbym wspomnieć jeszcze o dwóch autorkach z Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza. Najlepszą swoją książkę napisała właśnie Elżbieta Lipińska. „Kamienie” to opowieść, którą porównać by można z debiutanckim „cztery czwarte” Anny Nawrockiej – dziennik, medytacja rodzinna, tom o powojennej imigracji i resetowaniu przeszłości, ale przede wszystkim hołd, wiersze postpamięciowe i poholokaustowe. O ile poprzednie książki Lipińskiej były często zbyt manieryczne, za łatwo zdradzały całe zaplecze duchowe i intelektualne autorki, o tyle w „Kamieniach” zabezpiecza je właśnie wątek rodzinno-żydowski, jakiś rodzaj autobiograficznego paktu i wpisanej weń poetyki świadectwa, nieortodoksyjny, bo odcięty od korzeni, kadysz. Każdy wers wybrzmiewa przez to bardziej grobowo, ostatecznie, zostaje dociążony symbolicznym ciężarem nieobecności, pustki i milczenia, bo „chociaż rozwiązałam supeł  /  nie ma kogo spytać”. Frazy są mocne, zapadające w pamięć, często prowokacyjne, a przy tym niebanalne. Wiersze uzupełniają rodzinne zdjęcia, okładka jest kartonowa, typografia doskonale dopowiada ton tej książki. Mam wrażenie, że jej ukazanie się w niszowym w sumie wydawnictwie spowoduje całkowite pominięcie tej książki we wszelkich podsumowaniach, dlatego podkreślę jeszcze raz: to najlepszy tom autorki. Druga pozycja od wrocławian to „Bycie i lu!” Tamary Bołdak-Janowskiej, rzecz nieco przydługa, gorsza, mniej wciągająca niż jej arcytraktat „Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności” (2013), którego nie mogłem się kiedyś nachwalić („Inter-” 2014, nr 1), okazuje się, że przetrwał w czeluściach Internetu). Tym razem jest zbyt hermetycznie, ale z drugiej strony: Bołdak-Janowska to żeńska – kolokwialnie to formułując – wersja Andrzeja Falkiewicza, filozofka osobna, poetka filozoficzna, którą zajmuje kwestia wspólnoty i jedności, transgresji, mistyki, somatyczności i mechanizmów percepcji. W „Byciu…” zakłada wodze heideggerowskiemu egzystencjalizmowi i rusza w szaleńczą, nierespektującą autorytetu podróż przez historię i tożsamość, formułując swoje dosadne J’Accuse…! Już na pierwszej stronie złapiemy się świetnych fraz, wypowiadanych od tak, w rwanym toku, w histerycznej, dystrakcyjnej narracji, charakterystycznej dla autorki: „Aż w końcu zdziwienie: pamięć jest i nie jest zbytkiem. / Ja i jeszcze ktoś. / Schadzka? / Nie moja. Wszystkich”; „Noszę bycie w wysuniętym fragmencie:”. Tak niewiele dostaje się dziś takiej poezji, konsekwentnie konstruktywistycznej, pozbawionej ironii, chaotycznej i impulsywnej zarazem, mierzącej się ze skrajnościami doświadczania siebie, że Janowska działa jak dobry katalizator.

Zapomniałbym prawie o wydawnictwie „Convivo” Anny Matysiak: autorskim właściwie projekcie, który w ubiegłym roku, prócz esejów Leszka Szarugi i Kazimierza Brakonieckiego, wydał też tomy poetyckie: „Stance” Jerzego Kronholda„Obrazy polskie” Brakonieckiego. W Fundacji Evviva L’arte wychodzi z kolei nowy Jarosław Marek Rymkiewicz („Metempsychoza: druga księga oktostychów”), a jeszcze dalej na religijno-konserwatywnym szlaku: „Ruchome święta” Krzysztofa Kuczkowskiego (Topos). Są to zwykle te bagniste rejony, w które zapuszczam się z rzadka i z wielką ostrożnością, po pierwsze dlatego, że z treścią mi nie po drodze, ale bardziej nawet dlatego, że przestałem odróżniać te kreślone od sztampy utyskiwania z cyklu ubi sunt, vanitas vanitatum, ad meliora tempora, noli me tangere, itd., gdzie każdy jest mędrcem na swoim podwórku, a jego refleksja jest o koniuszek sukna mojsza niż twojsza, gdzie brody lśnią zacną srebrzyną, a gdy bród nie ma, srebrzy się podwórkowa łysina. Ale można je przeczytać nieco inaczej. Trwa na przykład jeden z piękniejszych bromansów naszej poezji: między Kuczkowskim i Wojciechem Kassem. W wierszu „Ktoś Inny”, jednym z pierwszych w „Ruchomych świętach”, Kuczkowski pisze tak: „Wciąż krwawię i jeszcze do końca nie / opuściłem przestrzeni które mnie miały. / I naraz je zobaczyłem te przestrzenie ugry / i fiołki właściwie sińce kolory zleżałych gruszek”. W przypisie pod wierszem wyjaśnia poeta, że cytat jest „z listu od Wojciecha Kassa, poety, napisanego w trakcie jego pracy nad tomem »41«”. Ja wiem, że tu o ciężką metafizykę chodzi, o religijne misterium oklepywanego w pysk, o biczowane ciała i Gibsonowską „Pasję”, ale jednak się poeci tak zżyli i zbratali, że jest to już ich wspólna Pasja (pasja?). Pasję tę potrafi Kuczkowski znaleźć wszędzie, np. w walce Tomasza Adamka z Witalijem Kliczko. Tak, jest taki wiersz z gatunku poetycko-mistycznych ekstaz.

Kurioza zaczynają się jednak jeszcze dalej. Pierwsze to Adam Lizakowski, czołowy podobno poeta emigracyjny, który w WBPiCAK wydał pod koniec roku „Jak zdobyto Dziki Zachód. Wiersze i poematy”. Lizakowski to niestety nie tylko grafoman, nadprodukujący literaturę, ale też symptomatyczny przykład świadomości naszej polonii w USA i emigracji z czasów stanu wojennego, zabunkrowanej we własnym wyobrażeniu świata sprzed czterech dekach, obcej zarówno współczesnej poezji, jak i rzeczywistości społecznej. Może mieć autor na koncie wszystkie możliwe emigracyjne nagrody polonijne, może mieć nawet „Wigwam Naczelnego Poety Prerii”. Wciąż będzie powodem do łez dla Mariusza Grzebalskiego, ale zapewne też jedynym poetą tego wydawnictwa, zalecanym wkrótce przez nowy Instytut Książki.

Kolejne zaś kuriozum brzmi tak: „Czyż to nie zdumiewające, że ten osiemdziesięcioletni poeta wciąż jedzie w czubie naszego poetyckiego peletonu, inicjując, kolejnymi tomami, interesujące akcje zaczepne?”. To Grzegorz Kociuba w recenzji „Przyszedł człowiek żeby chłostać morze” Krzysztofa Karaska (Instytut Mikołowski, choć na grzbiecie przeczytamy „chłostać może”, a błędów korektorskich tu bez liku), tomu tragicznie grafomańskiego. Jeśli najgorszą niszą, w jakąś wpaść może poezja pisana przez kobiety, jest etykieta „literatury menstruacyjnej”, to o Karasku z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że jest to starcza poezja ejakulacyjna, do granic szowinistyczna. Pierwszy wiersz rozwiera franaszkową ranę: „Ona jest / niewymierna, czeka tylko na potknięcie / istnienia. Rana tak czy owak / pozostaje ta sama, / niezabliźniona. Rana”. Drugi kontynuuje stosunek przerywany Janusza Stycznia, potwierdzając tezę, że Maja Staśko powinna czytać czasem więcej poezji: „Piekło nie zna wściekłości większej / niż wzgardzona kobieta, powiada Szekspir. / Kobiety zerżnięte i zakochane // mają zaćmienie mózgu. Dlatego / nigdy nie powinny być politykami / (w najlepszym wypadku / intrygantkami)”. Tyle o Karasku. I Kociubie. I starości.

Mój TOP (w kolejności przypadkowej): Lipska, Lipińska, Matywiecki.

O Karasku z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że jest to starcza poezja ejakulacyjna, do granic szowinistyczna

Ziembiewiczowie. Roczniki 60. i okolice

Tym razem zacznijmy od opcji poetycko konserwatywnej, klasycyzującej lub po prostu konwencjonalnie wysokomodernistycznej. W WBPiCAK po latach wyszedł kolejny (czwarty dopiero) tom Marka Lobo Wojciechowskiego „Krwiobieg”, w którym jakoś nie potrafię się odnaleźć. Może to różnica wieku, może dykcji, a może po prostu Wojciechowski wydaje mi się zbyt protekcjonalny, orzekający, nie proponuje nic, co mogłoby zaskoczyć czy spowodować jakieś drżenie. Za to w Wydawnictwie Literackim Piotr Szewc wydał w ubiegłym roku „Światełko”, a Jarosław Mikołajewski „Listy do przyjaciółki” i przy okazji, jako Jan Zapolski (to chyba on, choć to ponoć tajemnica), „Rozejm” w Convivo. Będzie o tym pierwszym, bo Szewc to taki dziwny poeta, o którym trudno powiedzieć coś złego, a ilekroć sięgam do drugiego rzędu tomików, jestem zdziwiony, że wszystkie jego książki mam na półce. Przeszłość w jakiś złowieszczy, ale i erotyczny, baśniowy wręcz sposób wabi bohatera w poetycką domenę, każe mu wspominać, skupiać się na braku, na nieobecnych, dzięki czemu fraza „czterdzieści lat minęło dokąd teraz ucieknę po lekcji rosyjskiego pani Szmiga / do dużej torby włożyła ławki zeszyty kredę odeszła już nie wróciła (…)” brzmi wyjątkowo niesentymentalnie. Szewc żyje w swoim rytmie, w świecie wsi zamojskiej, rytuałów, świąt, tradycji rodzinnej (zwłaszcza tej matrylinearnej, z kluczową rolą babci i matki), ale też jest to świat coraz bardziej opustoszały, coraz mniej w nim namacalnych detali, więc podmiot próbuje je złapać, spisać (wyliczenie), uchwycić kawałki materialności, która przeciwstawia się magmie narracji i wspomnień. Nie naucza, kontempluje, z proustowską melancholią, ale jest też coraz mniej rozlewny, mistrzowsko operuje skrótem. Ostatnie kilka tekstów to coraz krótsze medytacje o przemijaniu, godzenie się z nim, afirmacja. Wiem, że młodej poezji z Szewcem nie po drodze, że nie ma w nim tego uwodzicielskiego charakteru zaklinania przeszłości, który jest choćby u Dyckiego, ale „Światełko” to naprawdę dobra książka.

Niecierpliwie czekałem na „Realizm” Wojciecha Wilczyka (a5), bo liczyłem na coś podobnego, co udało się Dominikowi Bielickiemu. Ale „Realizm” nie jest żadnym realizmem, jest powtórką z lat 90., z silnym, ironicznym podmiotem, który niby to przytacza sytuacje i cytaty z rzeczywistości, ale potrafi tylko zdystansować się wobec kolejnych pozycji, pożartować (na poważnie) z języka rasizmu i pobawić się w politykę pamięci polsko-żydowsko-niemieckiej. W prostotę poszedł też Wojciech Bonowicz z „Drugą ręką” (a5), tu jest jednak mniej przaśnie, bo na szali jest dramat podmiotu: z kiedyś i z dziś, targanego metafizycznym pytaniem, ale ulokowanego w szeregu scenek, raczej bohatera akcji niż autora lirycznych wyznań. Trudno zresztą stwierdzić, czy te podmioty mają nosić cechy samego Bonowicza, czy też są to tylko chwilowe konstrukcje, umocowane w danej sytuacji lirycznej. Świat krakowskiego pisarza jest przesiąknięty blaskiem, wiarą w olśnienie, ale też pełen lęków, związanych z doczesnością, polityką, bieżączką spraw. W środkowej części robi się gnomicznie, w kilku słowach, ale jednak zobowiązująco w tonie, inaczej niż np. u Maliszewskiego. Zostawiam ze sobą „Moją amerykańską przygodę”, choć nie miałem amerykańskich przygód, ale w szumie fotograficznym, choć to przecież zdarta metafora, jest jakiś potencjał – estetyzacji, samotności „ja”, chłopięcych fantazji, iluminacji (nie dziwi, że z okładki tom poleca Gutorow): „Siedmiu indiańskich wodzów / z którymi robiłem sobie zdjęcia / w siedemdziesiątym szóstym // gdzieś zniknęło, a ja zostałem sam / i śnieżę pośrodku prerii” (s. 27).

Najlepszą, najciekawszą literacko i najbardziej dramatyczną propozycją w tej grupie pozostaje (odrobinę starszy, ale nijak nie pasujący do swojej generacji) Jerzy Jarniewicz i jego „Puste noce” (Biuro Literackie). Nie chcę się powtarzać ani parafrazować, a kilka spostrzeżeń chciałbym zostawić na okazję osobnego tekstu, więc przecytuję się skądinąd:

Jarniewicz tak dosłownie nie opowiadał chyba nigdy, i owszem, doceniam jego zdolność do lirycznego kodowania i intertekstualnych gier, ale przede wszystkim doceniam odwagę tej książki, ten moment obnażania się dojrzałego mężczyzny przed czytelnikiem i przed sobą samym, który prowadzi do afirmacji biseksualności, do odkrywania własnego chłopięctwa, a zarazem skutkuje tomem funeralnym, pogrzebowym, tomem o opłakiwaniu miłości, która właśnie umarła (a że umrze, że zostanie pożegnanie, że „nasza miłość jest martwa”, pisałem już po „Wodzie na Marsie”). „Puste noce” to mickiewiczowskie (bo Mickiewicza w tym tomie w bród) dziady i liryki lozańskie w jednym, pełne grozy czuwanie przy ucieleśnionych, martwych uczuciach (szczątkach, śladach), wypowiadanie ostatnich zaklęć-rymowanek i bilans, poczyniony z perspektywy „wieku męskiego, wieku klęki”. No i jest jeszcze wiersz dla Zdzisława Jaskuły („Linia, nić, nic”) – piękny, emocjonalny i prowokacyjny, jeden z lepszych homoerotyków, jakie można napisać poza jawnie homoerotycznym kodem.

„Puste noce” to jedna z książek poetyckich roku, a właściwie każdy z ostatnich tomów Jarniewicza na takie miano zasługiwał. Nie ma w niej cienia błędu, nie ma obniżenia jakości względem tomów poprzednich, jest za to pogłębienie tropów (i grzebanie trupów) tej tragicznej historii, w której miłość zawsze trwać musi poza prawem, a chłopiec odkrywa kolejne poziomy erotycznej złożoności własnego „ja”. Serenada żałobna najwyższej jakości.

Nie bardzo też pasuje tu metrykalnie „Trawers” Andrzeja Sosnowskiego, ale niech mu będzie. Mogliśmy sobie z Dawidem Kujawą wokół tego tomu popolemizować dla „NDK”, kilka rzeczy mnie wciąż zastanawia, na kilka odpowiedział katowicki krytyk we własnym podsumowaniu roku. Podtrzymuję lekko wahającą się opinię o dystopijnym charakterze tej książki, ale też o jej politycznym potencjale, który wiąże się z myśleniem o innych możliwościach, myśleniem utopii dzisiaj. Nie musi Sosnowski pisać trzydziestu nowych wierszy, wystarczy tytułowy poemat, zręczny tekst wprowadzający i kilka przekładów, żeby przeorganizować swój wcześniejszy dorobek, a poprzednie tomy zmienić w części „kosmicznej odysei”, w trylogię o opuszczaniu starego świata i o nowej „ziemi obiecanej”, w „Gwiezdne Wojny” i „Mad Maxa” na miarę naszej poezji i późnokapitalistycznej wrażliwości. Powtarza się? Jak „Mroczne widmo” i „Nowa nadzieja”, musi się powtarzać, bo po pierwsze przekroczył nowoczesne pojęcie ruchu naprzód za wszelką cenę, a po drugie wykorzystał mityczną strukturę opowieści o podróży i odkrywaniu nowego świata. Napisał historię od Genesis po Apokalipsę i jest to historia, w której – jak w przyrodzie – nieodzowne są materialne resztki naszej cywilizacji, pozostałości jej sposobów produkcji, towary opuszczone przez legitymizujący ich wartość system znaczeń. Kult cargo spotyka syndyk masy upadłościowej w epickim (tak, to ten gatunek) pojedynku między pragnieniem i brakiem.

„Kronsztad” Darka Foksa (WBPiCAK) to fort, jak głosi sam tytuł. Foks kontynuuje swoją minimalistyczną dykcję i konceptualizm, który rozwija wątki nie w tomie, ale poza nim. Witają nas okładka wystylizowana na wcześniejszy „Wołyń Bourne’a” oraz motta z Roberta Walsera i Erwina Rommela (ależ rozstrzał), oba dotyczące wątku bitwy i miasta, zwycięstwa i porażki. Tym razem mniej tu odautorskich mrugnięć, mniej gry z kontekstami, którą trzeba pieczołowicie wyjaśniać. Ale beztrosko nie jest. Niektóre zdania tych bardziej gnomicznych, niewiele mówiących fragmentów, pochodzą z „Libry” Dona DeLillo (w przekładzie Jana Kraśko), czyli ulubionego autora Foksa. Co to zmienia? Może tyle, że DeLillo opowiada o zabójstwie amerykańskiego prezydenta, Foks o jakiejś małomiejskiej codzienności, a okładka mówi, że jesteśmy jakby w kolejnej odsłonie „Wołynia…”, tym razem daleko na północy? Ale „Libra” to przecież mroczna „powieść szpiegowska”, o pewnej teorii spiskowej, ale też o konieczności rekonstrukcji z brakujących danych, o zepsutym mechanizmie wyjaśniania przeszłości, o przypadkowości, czyli o tym samym, o czym traktował „Wołyń…” jako paradoksalna, absurdalna odsłona historii niemożliwej i historii codzienności. Tytułowy „Kronsztad” to przecież i „My z Kronsztadu” (radzieckiego reżysera Jefima Dzigana, 1936) o czerwonoarmijnej odsieczy na Piotrogród w czasie wojny domowej, a Foks wraca w ten sposób do relacji między kinem, rzeczywistością i propagandą, którą poprzednio rozgrywał na eseju Dżigi Wiertowa. Jeśli „Wołyń…” był rodzajem dokumentu etnograficznego, to „Kronsztad” jest filmem szpiegowskim, o nieufności i niepewności jutra, o ukrywających się bohaterach, o „zimnej wojnie”, toczonej między zapisem i fikcją, grą w chowanego z literaturą i językiem, całkiem poważną grą.

Mniej przekonał mnie tym razem Marek K.E. Baczewski tomem „wejdź do mnie” (Dom Literatury w Łodzi), choć „Projekt »Orfeusz«” uważam za jedną z książek roku 2016. Jeśli „wejdź do mnie” jest rzeczywiście jakąś częścią trylogii, kolejnym projektem, to tym razem – w stosunku do „Orfeusza…”, zanurzonego w ciemnej filozofii – jest to próba wyprowadzenia źródeł poezji z Erosa, męsko-damska rozgrywka, brzmiąca niekiedy jak pastisz Świetlickiego, a niekiedy jak hołd wobec niego, innym razem jak parafraza oświeceniowych bajek lub romantycznej poezji filozoficznej. Baczewski znowu robi postmodernistyczną, ironiczną przejażdżkę po historii poezji i pastiszuje, równocześnie opowiadając o relacji między pożądaniem, miłością (w jej różnych, historycznych konwencjach) i dziełem sztuki. Jest tak ironicznie, że aż niezdrowo. Również z Łodzi przybywa „Być jak John Irving” Grzegorza Tomickiego„[małe zawsze]” Karola Maliszewskiego. Tomicki, po fanowskich wobec Dyckiego „Pocztówkach legnickich”, napisał coś swojego, traktat wręcz, w którym i Nietzsche, i Heidegger, i Arendt (a może bardziej Eichmann, bo to przecież on mówi w części pierwszej?), i charakterystyczne już powtórzenia, nawroty słów i fraz. Tomicki oddaje też głos różnorakim podmiotom z prozy Johna Irvinga, ze „Świata według Garpa”, „Alei tajemnic” i „Metody Wodnej”, by w części trzeciej powrócić do relacji między tu i teraz, „nami” a Historią. Nie potrafię uwierzyć tym – skonstruowanym, literackim – podmiotom, bez tej wiary z kolei nie potrafię odnaleźć w tej opowieści o pokrewieństwie dobra i zła, o alienacji i samotności, jakiejś głębszej nuty. W minimalistyczną stronę zanotów, mikroepifanii i słownych zabaw poszedł z kolei Karol Maliszewski. Usłyszeć u niego można i nowego Sendeckiego, i Zadurę, i ton Sommera z „Wierszy ze słów”, i trochę Wróblewskiego. Taki to tomik trochę z lat 90., trochę nie na serio, trochę zbyt na serio, koleżeński, niezobowiązujący w sumie, dziwiący się słowom i anakolutom, tak jak sam Maliszewski potrafi się jeszcze dziwić poezji, ale też z momentami metafizycznymi i charakterystycznymi wymykami od nich. „[Z]awsze śmiertelnie poważnie / traktował poezję // teraz żałuje” (s. 68) – nie wiem, na ile ten krótki wiersz ma się do samego autora, ale „[mało zawsze]” jest symptomem tej obserwacji: wahania się podmiotu, który nie potrafi przepuścić żadnej językowej okazji, żadnej szansy konfrontacji ze słowami, ale też coraz mniej w nim pewności, że okazja ta powinna prowadzić właśnie do Literatury.

Mój TOP: Jarniewicz, Sosnowski

 

Dulscy. Roczniki 70.

To chyba dekada najlepsza i wreszcie jest z czego wybierać. Największym zaskoczeniem (i radością, że jednak się udało wydać!) są dla mnie w tej grupie „Pawilony” Dominika Bielickiego (Fundacja im. T. Karpowicza), którym też ostatnio odmalowałem pean w 8. Arkuszu „Odry” (2018, nr 1). To niesamowity mariaż lingwizmu i zanotów Białoszewskiego, codzienności Sośnickiego / Grzebalskiego z tradycją amerykańskich obiektywistów, dający poezję niebywale świeżą, prostą, ale też przejmującą. To – powtórzę kolejny raz – brakujące ogniwo naszego realizmu, zaginione w latach 90. i nie odzyskane do dziś. Bielicki jest mieszczaninem, ojcem, obywatelem, pracownikiem, ale jest też wrażliwym obserwatorem, którego przejmuje pustka architektury, późnokapitalistyczna mobilność i płynność bycia, pozostawiająca po sobie ruiny, materialny ślad Miasta (Warszawy), które z taką intensywnością działało ostatni raz chyba u późnego Ważyka. Świetna książka, pełna liryzmu, niewolna od wzruszeń, pisana „na poważnie”, jakby na dowód, że da się wyjść poza postmodernistyczne, chłopackie podśmiechujki lub ryzykowny patos.

Drugim zaskoczeniem roczników 70. jest „Coming out” Radosława Kobierskiego (WBPiCAK), autora znanego z melancholijnego tonu, jednego z reprezentantów (obok Majzla i Honeta) nurtu ośmielonej wyobraźni, lubującego się w gotyckich, sakralnych frazach i poczuciu nieuchronnego przemijania (przypomnijmy świetną, żałobną „Lacrimosę”, napisaną po śmierci ojca poety). Nowy tom to zmiana, jaką zapowiadało już „Drugie ja” (2011); to książka wolna od formalnego rygoru tetrastychów (choć nie od pewnych strofoidalnych rusztowań), pełna witalizmu i życia, pisana w świetle na nowo (a może nareszcie) odkrytej poezji amerykańskiej. To jakby powrót do czasów grupy „Na Dziko”, lepszy, bardziej świadomy, z perspektywy lat. Frank O’Hara i John Berryman sprawili, że Kobierski wydał naprawdę wciągający tom, melancholijny, oczywiście, ale też „bliski krwioobiegu”. „Trzydzieści lat czekałem, żeby wydusić z siebie to zdanie: / Pierdolę życie wieczne, w tej i następnej chwili wieczność to ty” – tak brzmią ostatnie słowa ostatniego wiersza („Lekcja anatomii”), może trochę naiwnie, może ta ucieczka w stronę „ty”, to libidalne obsadzenie go nadzieją, jest tylko wymykiem, ale przecież Kobierski pozostaje świadomy tej konwencji, pułapki autentyzmu, i wykorzystuje ją przeciwko innej pułapce: elegijności.

Roczniki 70. to chyba dekada najlepsza i wreszcie jest z czego wybierać

A skoro o zmianach dykcji, to Maciej Robert kupił mnie tomem „Demologos” (Raymond Q.) już w motcie: „Miasto. Nie ma tematu”. Będzie więc o tym, co zawsze: o Mieście właśnie, ab Urbe condita, o przestrzeni, o wyobrażonych topografiach, o Łodzi, ale bardziej dynamicznie, dowcipnie, z obcymi dotychczas Robertowi swadą i ruchem nieujarzmionej wyobraźni. A potem jest bomba, bo „Gildia kartografów walczy z konkurencją, / wrysowując w plan miasta fałszywe ulice” („Prolegomena: Fałszerze map”). Nie, to jeszcze nie ta bomba. Bomba wybucha, gdy siedem wierszy, składających się na „Demologos” się kończy, a mikrofon przejmuje Darek Foks w części „Posłowie” z minipoematem „Wymiana i dar”, który zdążyliśmy poznać w anonsowanej przeze mnie „Jednodniówce na Rzecz Dochodu Podstawowego”. Jest to tekst mocarny, choć złożony z dystychów równie krótkich, co „Nie” Góry, za to połączonych w konsekwentną narrację. Foks zrobił tym razem refren z „Ziemi obiecanej”, a fraza „Głuchy łoskot / maszyn // drżał w powietrzu / mglistym”, będąca przecież dosłownym cytatem z książki, to jakby eliotowski refren, takie „For Thine is the Kingdom” z „Wydrążonych ludzi”, podarowane jednak klasie robotniczej, zapowiedź święta produkcji i dudniące memento. Ale wróćmy do Roberta (jak potraktować ten tom? Jako koprodukcję? Kto odbierze nominacje?). „Słowo ludu” – bo tak też możemy rozumieć tytuł – to słowo o mieście, siedem wierszy w siedmiu różnych konwencjach, wzywających na świadków to wszystko, co można powiedzieć o mieście, od Szestowa przez Wirpszę, po „Małe muzea” Zadury, ale też bez spiny, raczej z narzucającą się świadomością konwencjonalnego i doraźnego ustawiania głosów. Aż tu fraza w najdłuższym, poematowym „Monologu: Noc w muzeum”: „śpię na zmyślnej makiecie w zatrważającej skali, / w poszyciu miejskiego lasu, jak knur”. Cały poemat, opowieść przysypiającego nocnego stróża, to swoisty „seans po historiach” (bo wszystko podszyte jest flow charakterystycznym dla poematu Sosnowskiego) i filmowa „Noc w Muzeum” (nie wierzę, że obyty w kinie Robert nie zrobił tego wybiegu świadomie). To pół-majak, pół-obrona człowieka „z ludu” przed greckim demos, przed sądem na agorze. Obrona za co? Za destrukcję miasta-muzeum, która dokonuje się pod nieuwagę, w kategoriach niszczenia Mitu? Raczej „dlaczego” obrona? Bo bohater jest tu Jedermensch, Neimand , bo jest kafkowskim przegranym, bo z uporczywym, groteskowym, aż wreszcie niepokojącym tonem będzie powracać „I ty zostaniesz Biedermannem” (za Maxem Frischem), a dziecięca wyliczanka doprowadzi nas do kryształowej nocy. A to wszystko znowu zmieszczone w etymologii, w czytelnym i klarownym koncepcie, bo Demologos to też statek, to łódź przecież, kolejna z widmowych łodzi Roberta, dołączająca do zestawu: „I śni się Narrenschiff – miasto moje, ja w nim. / Aż wreszcie Fulton, Robert. Nautilus. Demologos”. To palimpsest łódzkich niepowodzeń, Narrenschiff, statek głupców. Łódź w ogóle stoi wyjątkowo solidnie w tym roku, bo dopisać tu trzeba jeszcze choćby „Jarzmo” Przemka Owczarka, co prawda nie w pełni poświęcone Miastu, ale też borykające się z nim, i to w poetyce dokumentu antropologicznego, notatek terenowych naznaczonych metafizycznym konkretem (tak, właśnie, bo bywa i metafizyka konkretna, tarcia i starcia pozbawione widmowości, wynikłe raczej z naturalnej w sumie tęsknoty za drugim dnem). Ale o Owczarku też już pisałem, więc tylko odnotowuję.

Nie można też oczywiście nie wspomnieć o „Pokarm suweren” Kacpra Bartczaka (łódzkiego przecież literaturoznawcy i poety) oraz „Darze Meneli” Roberta Rybickiego (oba w Biurze Literackim). Bartczak napisał bez wątpienia jedną z książek roku, nie wiem, czy lepszą od „Wierszy organicznych”, ale równie fascynującą. Zarówno wątek wiersza w przestrzeni wprowadzony w kontekście teorii rzeźby Katarzyny Kobro oraz wiersza czującego, po ashberiańsku unerwionego, jak i wątki sztuczności (tworzyw, ale też tworzywa, jakim jest sama poezja, język) splatają się tu w doskonałą mieszankę, stawiającą raz po raz pytania o granice literackiej autonomii, o relacje między maszyną języka i maszynami produkcyjnymi, o poetycką sprawczość w epoce krzemu, o władzę i biowładzę: o granice organizmu, które są granicami prawa (np. nietykalność osobista). „Pokarm…” jest przepastny i niebywale erudycyjny, a zarazem nie wymaga przygotowania stosu słowników i monografii o poezji (choć nie zaszkodzą one). Wymaga za to uznania, że wiersz jest homeostatem, że zawiera w sobie wszystkie potrzebne narzędzia, regulujące ruch znaczeń. Druga, fenomenalna książka. Przy okazji „Daru…” pisałem już zarówno o wiązanych z nim nadziejach, jak i pewnym rozczarowaniu czy zmęczeniu, które są efektem lektury tego tomu. Rybicki wciąż rzuca wyzwanie naszemu pragnieniu racjonalizacji, ale zarazem robi to w sposób tak racjonalny, przemyślany, że trudno zarzucić mu poetyckie błądzenie. Regularnie powracając do dorobku poetyckich awangard i mówiąc nam, że wojna nie została przegrana w latach trzydziestych, że wciąż toczą się kolejne, językowe bitwy, które aktualizują nasze pozycje względem kulturowego i językowego centrum, mówi nam Rybicki o ryzyku literatury uprawianej do granic, za wszelką cenę, ryzyku, które mimo wszystko trzeba podejmować. To nie jest tom autobiograficzny, bo nie o Rybickiego-menela tu idzie, choć skłoterskie doświadczenie przypomina się zwłaszcza w czeskiej części tomu. To tom prowokujący do porzucenia myślenia o poezji-wyznaniu, do zmiany sposobów lektury, do zmierzenia się z konstruktywistycznym modelem świadomości i wiarą w egzystencjalną pieczątkę, postawioną przy każdym, ryzykującym artyście.

Gdzieś na granicy dykcji roczników 60. i 70. (raczej ciąży w te wcześniejsze) lokuje się Jacek Gutorow i o ile jego książki krytyczne przekonują mnie coraz mniej (coraz więcej w nich klasycznej hermeneutyki, egzystencji i nostalgii, a coraz mniej odważnych koncepcji teoretycznych i krytycznych), o tyle tomiki wciąż czytam z przyjemnością, a ich klasycyzujący idiom poczytuję za przykład dobrego i kunsztownego pisania po tej mniej bliskiej mi stronie poezji. O „Roku bez chmur” (WBPiCAK) pisałem długo i, jak sądzę, w miarę wyczerpująco, wspomnę więc tylko, że warto to przeczytać, warto się poddać tej formie obcowania z klasykami i temu poszukiwaniu iluminacji, światła na obrazach i ciemności w sobie samym, które proponuje Gutorow. Tym bardziej warto tę książkę czytać w kontekście esejów z „Życia w rozproszonym świetle” (Ossolineum), zobaczyć te rozmowy z wielkimi filozofami, które prowadzą Gutorowa na powrót do hermeneutyki. Zaznaczam też, że ukazały się w 2017 zapiski prozatorskie autora, publikowane przez lata w „Odrze”, czyli „Monaten” (Fundacja im. T. Karpowicza). Niby dziennik krytyka, ale bardziej kolejny, pisarski akt samoświadomości.

Rozczarował mnie „Biały album” Grzegorza Olszańskiego (WBPiCAK). Jego poprzedni tom zapamiętałem jako ciekawą, rzucającą wyzwanie poezję na granicy komentarza towarzyskiego, humoru w stylu Zadury i zabaw intelektualnych, nieco akademickich. W nowym tomie wszystkiego tego jest za dużo, a intelektualnego akademizmu (słowne gierki, lekkie przesuwanki z Sommera) i zadurowskiego humoru zdecydowanie. Kilka razy się roześmiałem, kilka dowcipów trafia w sedno, ale jest to co najwyżej sedno kawiarnianego życia literackiego, np. „Sceny z życia pisarzy”: „Dość już o mnie. / Pomówmy o tobie. // Czytałeś moją najnowszą książkę?” (s. 44). Kilka mocnych tekstów („Dziady”, „Biały wiersz na białym tle”) nie równoważy ogółu taniochy, zmarnowanego potencjału kaseciaka jako konstrukcji (strony A i B) oraz miniimpresji społecznych rodem z pochodu KOD albo nowego numeru „Przekroju”. Ani to śmieszne, ani polityczne, ani specjalnie odkrywcze językowo, pozbawione ducha i klimatu, który mieli „Starzy nieznajomi”. Współczesny i ironiczny próbuje być też Maciej Woźniak w „Obywatelstwie podwójnego kraju” (niby to rocznik ‘69, ale zawsze bardziej w kolejną dekadę), wykorzystując klasyczne gatunki – elegii, ody – żeby je przedrzeźnić i opowiedzieć o rzeczach tymczasowych, banalnych, w jakiś sposób popkulturowych. Czuć jednak, że mariaż Woźniaka z Internetem, telewizją i popowymi piosenkami jest tyleż naturalny (taki wzór Trójkowego słuchacza, wychowanego na Piotrze Kaczkowskim), ile konceptualny, a elegijna konwencja nie jest tylko konwencją. Woźniak myśli elegijnie, bez względu na to, czy pisze o swoich dzieciach, o przeszukiwaniu stron internetowych, czy o Polsce i jej upośledzonej polityczności, czy stara się ironizować, czy zdobywa się na nuty metafizyczne. Nie zostaje jednak z „Obywatelstwa” żaden obraz, żadna fraza, która przykleiłaby się do czytelnika lub zmusiła do dłuższej refleksji. To, co nie wychodzi Woźniakowi, świetnie wychodzi Mateuszowi Melanowskiemu w „Uwagach do chwili” (Zeszyty Poetyckie), w skromnych trzydziestu wierszach, czasem ubranych w kostium gatunkowy, innym razem wpisanych w ramy towarzyskiego dialogu lub scenki z codzienności. Wyobrażam sobie ten moment, gdy kamera w lynchowskim filmie robi zbliżenie na detal, a on ukazuje grozę lub absurd sytuacji, takiej, która dotąd wydawała nam się zupełnie normalna, katalogowa wręcz. Takich detali, przecinających fantazję o rzeczywistości, jest u Melanowskiego sporo, bo jego bohater to uważany obserwator, stojący w szeregu pokoleniowych przeciętniaków, trochę z piosenek CKOD, trochę z wczesnego Wojcieszka. Mówi w imieniu współczesnych (już) czterdziestolatków, którzy nie załapali się na łatkę milenialsów i trochę stracili marketingowy potencjał – „I tak oto poznajemy się na sobie. / Mamy to coś, ale czegoś nam brak. / Często pierwsi, czasem tylko nie do życia, / które wciąż symulujemy wychodząc na swoje” (s. 8). Sukces jest widmowy, stoi zawsze w szeregu (dzięki temu zbiorowy podmiot Melanowskiego nie narzuca się i nie uzurpuje sobie prawa do wszechwiedzy), przychodzi przypadkiem lub poniewczasie. Ten, kto spojrzy uważnie, dostrzeże już sygnały katastrofy – w każdej sytuacji, w każdej okoliczności zobaczy rozziew, usłyszy – niby ironicznie, bez wiary – „Słuchajcie, koniec nastąpi, // dotarłem do odpowiednich dokumentów” (s. 19), choć przecież „To tyle, bo końca nie widać”. Ironia jest oczywiście tarczą, formalnie pozwala obniżyć ton, treściowo zaś zdystansować się wobec Realnego (czymkolwiek tu jest: śmiercią, końcem, wojną, niepewnością jutra, przemijającą postacią znanego bohaterom świata).

Poprzedni tom Wojciecha Brzoski ukazał się z płytą CD (duet Brzoska – Gawroński), a rozedrgany i przepuszczony przez syntezator wokal poety świetnie oddał delikatną chwiejność jego liryki, chwiejność spod znaku OFF-Festiwalu Artura Rojka (w przeciwieństwie do męczących partii żeńskich Joanny Małanki). Ale to był rok 2015. Teraz „Jutro nic dla nas nie ma” (Dom Literatury w Łodzi), a Brzoska, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj, wciąż potrzebuje Boga i opartego na nim dyskursu, żeby wydobywać metafory ten dyskurs nadużywające i nadgryzające. Chciałbym niektóre z tych tekstów usłyszeć z jazzowym podkładem i spokojnym beatem, rozmazane jak kiedyś „znikająca postać” ze „Słońca, lupy i mrówek”. Pozbawione tego głosu, fundują nieodparte wrażenie powrotu do lat 90., „chodziłem z sobą w kółko / jak bezdomny kustosz / pilnujący muralu”, do męskiego podmiotu, ostentacyjnie pracującego nad własnymi lękami, traumami, własną prywatnością i obrazem samego siebie. Efektem tej pracy jest sporo nieefektownych, mało odkrywczych spostrzeżeń o wszystkim i niczym, przybranych w niepotrzebne puenty.

Odnotujmy też nowe książki Romana Honeta „ciche psy”Marty Podgórnik „Zimna książka” (obydwie w Biurze Literackim). W Łodzi ukazały się jeszcze „Dzienniki Zenona Kałuży” Radosława Wiśniewskiego. W poznańskim WBPiCAK: Agnieszki Wolny-Hamkało „Panama smile”, Konrada Wojtyły „Znak za pytaniem”Piotra Macierzyńskiego „Książka kostnicy” (czyli Macierzyński o Zagładzie, sucho i kronikarsko, na poważnie, bez zgrywy i ironii, przejmująco w swojej chyba najważniejszej, najbardziej dojrzałej i odpowiedzialnej książce). Nie zdążyłem dotrzeć niestety do „Psalmów” Julii Fiedorczuk (Fundacja Karpowicza), gdyż ukazały się praktycznie w nowym roku, znam część tych wierszy z czasopism i na tym etapie mogę je nazwać ciekawym eksperymentem. Ale żeby nie kończyć tej części uwagami o brakach lekturowych, skończmy uwagą o brakach warsztatowych. Pod koniec roku – zapewne dla zmyłki – ukazał się w Poznaniu szereg złych książek, a wśród nich było również „dzięki bogu” Anny Augustyniak, czyli popis metafizycznej grafomanii, bazującej na kobiecym doświadczeniu mistycznym, grafomanii w najgorszym ze znaczeń tego słowa. Poprzedniego tomu Augustyniak próbowałem jeszcze bronić, chciałem dostrzec w nim wewnętrzną walkę podmiotki i rodzaj pęknięcia, który do ckliwych, żałobnomiłosnych ekstaz dodawał element autoironii i dystansu. Nie ważne, kto akurat umiera na raka i jak bardzo intymna będzie to spowiedź, bo „dzięki bogu” przekracza granice poważnie traktowanej literatury, za wszelką cenę próbując stać się Literaturą. Z przeciwnej strony warsztatowych braków przychodzą z kolei „Wiersze za sto dolarów” Piotra Mareckiego (Ha!art). W tym przypadku „warsztatowy brak” nie jest jednak wadą, a celowym działaniem, bo „Wiersze…” to rodzaj sztuki konceptualnej, problematyzującej relacje między autonomią literackiego pola i ekonomią (nie tylko symboliczną), która je konstytuuje. Za mało tu miejsca, żeby opisywać cały „projekt” Mareckiego (wyczerpująco pisała o tym Paulina Chorzewska), ale efekt jest naprawdę ciekawy, bardziej socjologicznie, niż poetycko (bo kategorie estetyczne przestają działać). W „kupionych” za grosze przez platformę Amazon, anonimowych wierszach z Internetu widać panoramę przeświadczeń na temat poezji, ale też czuć wartość (tę pieniężną) każdego znaku. Marecki rzucił wyzwanie kognitywnemu kapitalizmowi, algorytmom i mechanizmom utowarowienia języka, i chociaż nie mógł z tego starcia wyjść zwycięsko, przynajmniej zwrócił uwagę na zjawiska, nad którymi pracują umysły pokroju Berardiego czy Virno.

Mój TOP (w kolejności nieprzypadkowej): Bartczak, Bielicki, Rybicki

 

Młodziakowie. Roczniki 80. i dalej

Roczniki 80. również obrodziły tomami, aż trudno się w tym wszystkim połapać, niestety jest to wyjątkowo przeciętny rok pod tym względem, pełen książek słabych, nie tyle nawet grafomańskich (o tych nie warto), co po prostu zbędnych. Od strony tzw. dykcji zaangażowanej przybył w tym roku Jaś Kapela z „Modlitwami dla opornych”Ilona Witkowska z długo wyczekiwanym tomem „Lucyfer zwycięża” (oba tomy w Ha!arcie). Są to jakby przeciwstawne bieguny tego, co można by nazwać poezją zaangażowaną, u Kapeli zresztą znajdziemy wiersz dedykowany Witkowskiej, który staje się komentarzem do jej wywiadu i sformułowanego tam pojęcia „zaangażowania w porażkę”. Witkowska jest minimalistyczna i bazuje na afektach, wykorzystuje strach i olśnienie, żeby zacierać różnice, i te materialne, i te płciowe, i te międzygatunkowe. Ale o sporej części tego tomu pisałem na długo, nim się ukazał, więc poświęcę mu tylko kilka słów. To dobre, bardzo dobre rozwinięcie „Splendida realta”, poruszające szereg ważnych problemów społecznych, z charakterystycznym dla Witkowskiej przywiązaniem do blichtru, oddające wielokrotnie głos (nie)konkretnym podmiotom, bardziej kolażowe, niż tomik poprzedni, możliwe do czytania (choć jest mi to tradycja obca) i bez kontekstu politycznego, z bazowym przeoczeniem: że każdy konflikt w tej poezji, właśnie przez to, że dotyczy pewnego minimum egzystencji i wymaga minimum lektury, dotyka kwestii fundamentalnych dla życia jako takiego. I ta perspektywa życia – wcale nie witalistyczna i aktywistyczna, jak to zwykle bywa, raczej życia zagrożonego, kruchego, niestabilnego i zdecydowanie aludzkiego, jest u swoich źródeł polityczna. Ale zostawmy to. Tego minimum autonomii literackiej nie zostawia nam Kapela, ale… nie jest tak źle, jakby można zakładać. Czytelnicy są zachwyceni, bo wiersze proste, dowcipne, trochę smutne, o ważnych sprawach. Ale są też zachwyceni, bo to wiersze niebywale wręcz szkolne, prostackie, niewiele w nich troski o język, rytm, niewiele poszukiwań formalnych. Tylko co z tego? Kapela przywdział ten kostium „lewicowego Stańczyka”, „prostego chłopaka z Warszawy” dawno temu i właściwie zrósł się z nim na tyle, że potrafi sam siebie i opłakać, i wykpić. Poza tym „Modlitwy dla opornych” to stereotypowa ściąga lęków i dylematów czytelnika „Krytyki Politycznej”, wrażliwego lewicowca z krajów pierwszego świata, który musi się nauczyć robić humus, może zginąć na rowerze pod kołami wąsatego kierowcy SUVa i jako jedyny pyta jeszcze o skutki zmiany klimatu. „Myśleliście, że będzie śmiesznie? / Ja też tak myślałem, / ale potem zmieniła się moda” (s. 11). Takiej poezji chce Kinga Dunin, z takiej zadowolony byłby zapewne Ignacy Fik i Jerzy Putrament, niech więc mają. Przekonuje to, że nie wszystko jest u Kapeli zgrywą, że czasem czuć, jak ta wszechobecna ironia i pozerski dystans wobec własnej kreacji przechodzi w zapis późnokapitalistycznej beznadziei, w której wszyscy grzęźniemy.

Dla roczników 80. jest to wyjątkowo przeciętny rok, pełen książek słabych, nie tyle nawet grafomańskich, co po prostu zbędnych

Debiutanckie tomy Witkowskiej i Natalii Malek były do siebie w jakiś sposób podobne (dla sprostowania: choć Malek w rzeczywistości debiutowała w 2010 „Pracowitymi popołudniami” w SDK, był to tom na tyle juwenilny, że postanowiłem go konsekwentnie pomijać w tekstach i datować jej dorobek od „Szabru”). Z tomami drugimi jest już inaczej: bliższa obiektywistom Malek wypracowała w „Kordzie” własną strategię goszczenia czytelnika w wierszu, własną wizję doraźnych podmiotów, ich przygodnych działań, które nigdy nie ograniczają się tylko do przestrzeni tekstu, zawsze wymagają jakby geometrycznego przedłużenia, pociągnięcia kreski, aż do punku przecięcia, gdzie spotykają się słowa, etymologie, konflikty, wybory. „Kord” nie wymaga rozwikłania, odgadywania, ale niezwykle uważnej lektury, uruchomienia wyobraźni, zdolności tworzenia lub dopowiadania sobie sytuacji lirycznej oraz – jak mówiła autorka w wywiadzie – „animowania” tych postaci, bohaterów i podmiotów, które jak lalki w dziecinnym domku pozwalają się do pewnego stopnia uruchomić, ale w dużej mierze pozostają dla czytelnika obce, puste. Nie dziwi mnie specjalnie, że czytelnik o wrażliwości Rafała Gawina odpadł od tej książki („Afront” 2017, nr 3), bo jest ona wyzwaniem dla wszystkich „twardych”, „męskich”, hermeneutycznych i penetracyjnych sposobów czytania. Rzeczywiście, krok dalej pozostaje już tylko wspólnotowe doświadczenie feminariów, z których się ta książka w jakiś sposób poczyna, ale ten krok nie został jeszcze wykonany, a czytelniczka wciąż może do niej podchodzić z pełną otwartością i naturalną predyspozycją poszukiwania sensu. Minimalizm Malek – teraz już zupełnie inny, niż ten Witkowskiej, nieafektywny, raczej teatralny, dekoracyjny – wypada tu świetnie. To nie jest literacka igraszka, a każde poczucie dyskomfortu każe się zastanowić, na ile jest to wina wierszy (zbytniej nieczytelności czy zbytniej przejrzystości?), a na ile samego czytelnika, jego szkolnego przywiązania do skupisk znaczeń?

Drugą książkę, tym razem o połowę grubszą, wydała również Ewa Jarocka („Dno cekina”), zeszłoroczna laureatka konkursu Fundacji Karpowicza. I znowu mamy feminaria: nowoczesną (w sensie współczesności) podmiotkę, balansującą między próbami opisania świata i wywalczenia w nim swojego miejsca, a mistyką kobiecości i nieortodoksyjnie pojętym Bogiem. Jarocka jest bezczelna, celowo prowokuje i profanuje, lubi przekląć i szokować, ale obce są jej symbolizmy i kobiece półboginie, biegające po łąkach, bliska za to świadomość – często okrutna, czasem gorzka – samej siebie. „Piszę i piszę, jakbym chciała się od nowa. / Sama wymyślam swoje włosy i cycki. / Kudły do pasa, a piersi tak jędrne, / że nie wpadłby na nie sam Bóg. / On by nawet średnio twardych nie wymyślił. / On już taki jest” („O pisaniu”, s. 33). Z niektórych wierszy bym mimo wszystko zrezygnował, zredukował całość do objętości tomu „nie ma dobrych ludzi”, wyszłoby na zdrowie, ale charakterystyczną dykcję Jarockiej już teraz można na naszej poetyckiej mapie rozpoznać po góra jednym wierszu. Inny, ale też mocno kobiecy i intymny punkt widzenia, zaprezentowała kolejna książka Małgorzaty Południak „Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu” (FORMA). Pisałem o meandrycznym, kłączowym charakterze wyznań i pojedynków z rzeczywistością, o bagnistości i echach przeszłości, które wracają w teraźniejszość współczesnej czterdziestoletniej kobiety, ale przede wszystkim – bo to wydaje mi się najbardziej interesujące – o emigracyjnym charakterze tej poezji, o zręcznym przetworzeniu i wchłonięciu tego, co irlandzkie, o umiejętnym korzystaniu z efektu obcości i wykorzenienia, kontrastowanymi z tellurycznym charakterem zakorzeniania się.

Rozstrzał dykcji w rocznikach osiemdziesiątych jest olbrzymi, ale też spłaca jakoś dług wobec poezji z lat ubiegłych. Jeśli feminaryjną dykcją wygrywa Jarocka czy Południak, a nawet Malek, to na przeciwnym biegunie lokują się „Wiersze dla kolegów” Rafała Gawina (Raymond Q.). Tutaj jest męskocentrycznie, choć nie należy podejrzewać autora o szowinizm czy chęć wykluczenia kwestii genderowych z literatury. Gawin ma po prostu swoją wizję ironicznego podmiotu, bardzo spójną już od pierwszej książki, i jest to podmiot, który doskonale odnalazłby się w koleżeńsko-zawodowych relacjach literackiego pola z poprzedniej dekady. Sam tytuł to i aluzja do „koleżeńskości” bruLionu, i do Foksa (który jest przecież wydawcą tomu) oraz przylepianej mu na początku kariery etykiety „pisarza dla kolegów i znajomych”, i zabawa z wizją funkcjonowania samego literackiego pola. Z jednej jest strony to rodzaj wspólnoty, w którą włącza łódzki pisarz przeróżnych poetów, dedykując im wiersze (uruchamiając w ten sposób niejednokrotnie grę między własną dykcją a cudzymi wierszami), z drugiej przypomnienie o hermetyczności tego pola, dysproporcjach sił, miejscu literatury w „koleżeńskich” wspólnotach. Wykorzystano tu oczywiście również potencjał czysto koleżeńskiej działalności Raymonda Q., przypominającego w tym legendarną Pomonę i Tomasza Majerana, który twierdził podobno, że zna wszystkich czytelników poezji w Polsce. A jednak znaczące, że są to w większości koledzy, a nie koleżanki, a koleżeńskość Gawina to kontrpropozycja wobec feminaryjnych kolektywów „Wspólnego Pokoju” w Warszawie. Kontestacja późnego kapitalizmu odbywa się tu z centrowych pozycji (napisałem odruchowo: poezji), z charakterystycznym cynizmem raczej, niż wkurwem, z poczuciem uwikłania wszystkiego w takie lub inne układy (zwłaszcza literatury) i świadomością przeceny wartości, z antyklerykalnym zacięciem i niepoprawną politycznie ironią. Nie miałem niestety wiele czasu na lekturę, ale czytało mi się najlepiej z dotychczasowych książek autora.

Rozstrzał dykcji w rocznikach osiemdziesiątych jest olbrzymi, ale też spłaca jakoś dług wobec poezji z lat ubiegłych

Zdecydowanie bardziej centrowy i miejski, choć przejęty podobnymi sprawami płciowo-tożsamościowymi, jest Dawid Staszczyk w „Święcie otwartych przestrzeni” (WBPiCAK). Tutaj mamy trochę niezręczności, liberalizm etyczny, poezję branżową, w której podstawową sprawą pozostaje kontemplowanie pewnej sztuczności relacji w obrębie własnego pola i poszukiwanie – wedle prawideł romantycznych konwencji – tego jedynego, który na pewno istnieje gdzieś pośród zgiełku korporacyjnych telefonów i klubowych bitów. Staszczyk bywa liryczny, ale nie jest to liryzm i delikatność Pasewicza, częściej jest ironiczny, ale to też nie ironia Wiedemanna, podszyta jakąś filozoficzną grozą, jakby doszło się o krok za daleko w lekturze Szostakowicza. To poezja gejowska z afteru, bardziej towarzyska, nie wolna od błędów; ciekawe, jak się rozwinie. Na razie najmocniejszy jest u Staszczyka wątek samobójczy, jakiś rodzaj przyjemności, płynącej z kontemplowania ostatnich chwil (niekoniecznie swoich). W dziwną stronę podążyła tym razem Joanna Lech i jej „Piosenki pikinierów” (FORMA). Trochę to kontynuacja książki poprzedniej, czyli naprawdę ciekawego „Transu” (Instytut Mikołowski, 2016), chyba najciekawszego jak dotąd tomu poetyckiego autorki, ale zarazem brak lekkości i właśnie elementu towarzyskiego, który „Trans” wyróżniał. Proste gesty są na powrót symboliczne (choćby cała metaforyka gryzienia), wyznania nabrały jakiegoś baśniowego charakteru, stały się ciemne i oniryczne, bliskie temu, co pisze obecnie Małgorzata Lebda. Jest Lech bardziej światowa, bardziej uniwersalna, ale też impresyjna, tzn. skupiona na tym, aby rytm, obrazowość i tematyka wiersza korespondowała z mottami z piosenek, otwierającymi poszczególne wiersze (raczej depresyjne). Mam wrażenie, że nie o odczytywanie sensów tu idzie, nie o budowanie intelektualnych konstrukcji, ale o odczucia, wrażenia, zatopienie się w atmosferze, w której poszczególne frazy będą jak szpilki wbijane od czasu do czasu. Nie wiem tylko, dlaczego czytelnik miałby kontemplować te frazy, dlaczego miałby chcieć uczestniczyć wraz z podmiotką w jej życiu wewnętrznym, co miałoby go utrzymać w książce? Dla miłośników „Wszystkich nieprzespanych nocy” Michała Marczaka w sam raz.

Z Mamiko przybywają też Wojciech Graca („Ziarenka piasku”), Piotr Barański („Komunikacje”) i Maksymilian Tchoń („Femme. Parafraza z pamięci”). Ten pierwszy cierpi niestety na grafomański rymizm oraz słowną hipertrofię, okalającą szereg banalnych spostrzeżeń, ten drugi ma wyraźne braki w powyższych kwestiach, bo jego minimalizm jest niespecjalnie minimalistyczny, raczej niezręczny, sztucznie spostrzegawczy, trzeci zaś wciąż nie zdaje sobie sprawy z nadprodukcji tomów i fraz, konsekwentnie pracując na miano Remigiusza Mroza młodej poezji. Po „wizyjnej” Martyny Buliżańskiej (BL) zdążyłem się już „przejechać” (puste zagadki z modernistyczną manierą), podobnie jak po „Środkach doraźnych” Marcina Orlińskiego (WBPiCAK; tak, zły krytyk wie, że to o depresji, a depresji patykiem nie ruszać, bo temat tabu, ale nie zmienia to faktu, że pustosłowia u Orlińskiego od dawna było tyle, że w końcu musiało zatopić ten statek), a jeszcze gorsze jest „Czekamy” Patryka Czarkowskiego (WBPiCAK). Ironii nie szczędziłem też „Wyrajowi” Bartosza Suwińskiego (FORMA), fikuśnej medytacji wśród moczarów. Nie przekonuje mnie również Izabela Kawczyńska i jej „Linea nigra” (WBPiCAK), choć nie odmówię autorce kunsztu. Nie przepadam za taką poezją, za jej emocjonalnym, wyznaniowym, antyintelektualnym charakterem, za wszechobecnym tanatyzmem, za tymi utożsamieniami i metamorfozami, w których Natura staje się nośnikiem jakiejś Prawdy prawdziwszej niż prawda codzienności i prawdy języka. A jednak puenta drugiego wiersza wyposaża nas na drogę (a jakże, egzystencjalną, ku śmierci) w zobowiązanie do afirmacji: „Nie urodziłam cię po to, żebyś płakała nad martwym morzem, / zapamiętaj sobie, nad martwym morzem nie po to cię urodziłam”. A mimo to płacz i śmierć będą podstawowymi figurami książki. Wszystko w tym tomie wypowiadane jest tonem wschodnich mędrców z przypowieści, z tą różnicą, że zdania wypowiada kobieta. To typowa liryka tożsamościowa, liryka różnicy płciowej, proponowana w ubiegłym roku jako wzór przez warszawską antologię „Warkoczami”. Nie jest to jednak dla mnie wzór, i w przeciwieństwie do „Kordu” Malek, w którego tkacką metaforykę chcę się angażować, „Linea nigra” i jej mroczne boginie kobiecości pozostawiają mnie na drugim brzegu. Podobnie mam od lat z Grzegorzem Kwiatkowskim (w tym roku tom „Sową” w BL) i na tę łódź, w ten piec, w to wszechobecne Szoah, patrzę na ogół z oddali. Znacznie więcej spokoju, ciepła i litości – bo trzeba się zlitować nad ojcem i mężczyzną w XXI wieku, gdy próbuje on godnie wypełniać wszystkie kulturowo przypisane mu role, a na każdym kroku czekają pułapki śmierci, banału i niepowodzenia – wzbudził we mnie „Stopień pokrewieństwa” Łukasza Jarosza (też BL). Znamy to, znamy tą wiejską przaśność, gdzie Jarosz opiekuje się rodziną, gdzie żyją i umierają jego bliscy, gdzie czasem jest Bóg, a czasem go ubywa, i można się tym nawet przejąć. „Inne” Krzysztofa Bąka to z kolei wynik konkursu im. Klemensa Janickiego, w którym nagrodą jest właśnie książka, dopiero druga tego autora, ponadto wydana po dziesięciu latach. Podoba mi się zdanie Krzysztofa Hoffmana, że Bąk „nie nabzdycza niepotrzebnie frazy, ani nie wprowadza mowy w retardacyjne mielizny”. Podnosi czasem rejestr, pisze raczej w stylu elegijnym, choć głównie o codzienności, powitaniach i pożegnaniach (ach, ta oskarowa rola retardacji!), o samotności, ale nie tej uniwersalnej, a zwyczajnej, bycia bez drugiej osoby. Strofy utrzymują mu rygor, regularne podziały wprowadzają porządek, wersy są długie, rytmiczne, a puenty trafione, nie zawsze zachwycające, ale jednak trafione. Jakiś specyficzny rodzaj obrazowania, topograficzność tych wierszy i klimat, tworzony dzięki przemyślanym konstrukcjom sprawiają, że po wierszach Bąka coś zostaje, może nie jest to nic spektakularnego, ale trwa. Nie zdołałem (chyba jednak podświadomość pomogła) dotrzeć do „Spaceboya” Dominika Żyburtowicza (Instytut Mikołowski) ani do „Wyboru drozdów” Marcina Biesa (wciąż nie wiem, czy się te książki ukazały, czy pozostają w stanie zapowiedzi). Ukazali się za to z datą 2017 „Przyszli niedokonani” Joanny Roszak i znowu może być (jest) ciekawie, oczywiście z elementem Zagładowo-pamięciowym, ale też z drobnym niuansem, że premiera tomu przewidziana została na koniec stycznia 2018, więc się jeszcze nie wypowiem.

Mój TOP: Witkowska, Malek

 

Ziembiewiczowie. Debiuty

W dziedzinie debiutów też nie mieliśmy niestety najlepszego roku, choć było kilka książek wybijających się, zapowiadających dobrych poetów, a zapewne też – jak znam życie – na ostatnią chwilę znajdzie się jakieś niszowe wydawnictwo, które wypłynie dopiero przy okazji nominacji do nagrody o Złoty Gałganek i będzie trzeba posypać głowy popiołem. Sprawą debiutów zajął się dokładnie Rafał Różewicz na łamach „artPapieru”, jemu też zawdzięczam część tomów i oszczędzony czas na poszukiwania (dzięki). Jest między nami kilka rozbieżności, ale zgadzamy się w ogólnym odczuciu zeszłorocznej przeciętności. Na przeszło trzydzieści debiutów, które miałem okazję czytać, wybija się góra sześć, świetnie zapowiada jeszcze mniej, ale i tak poświęcę im kilka słów, bo może to być jedyna okazja.

O tych najciekawszych tomach miałem okazję już pisać, więc możliwie wybiórczy skrót, który w żadnym razie nie oddaje mojego zaangażowania w lekturę poszczególnych książek. Najwyżej – wciąż i mimo wszystko – cenię sobie „na koniec idą” Macieja Topolskiego (Dom Literatury w Łodzi), o którym trochę już napisałem, zachwalając fascynujące połączenie słabej męskości, wypieranego homoerotyzmu, walserowskiej pasywności i wątku prekarnego, osadzone w ramach religijnego i teoretycznoliterackiego dyskursu. Topolski korzysta ze słów-kluczy nowoczesności (ciała, wzroku, głosu i znaku), i opowiada, chcąc nie chcąc, o przekraczaniu poststrukturalnego pata, o sytuacji jałowiejącego, hermeneutycznego koła, w którym coraz bardziej buzuje gniew, raz przechodzący w ton rewolucyjny, innym razem sublimowany do erotycznej uległości. Lektura fragmentów nowych tekstów autora w 8. Arkuszu „Odry” (11 / 2017) tylko rozbudza nadzieje na świetną drugą książkę. Daniel Madej i jego „Mała epoka” (Fundacja FKA) zaskoczyła mnie minimalizmem, konsekwencją w stosowaniu środków poetyckich i prostotą. I choć nie jest to tom bez wad, zostaje w pamięci na tyle długo, że osiada w finałowej szóstce debiutów.

W dziedzinie debiutów też nie mieliśmy niestety najlepszego roku, choć było kilka książek wybijających się, zapowiadających dobrych poetów

Kolejna, godziwa rzecz, to „Raport wojenny” Agaty Zuzanny Jabłońskiej (Biuro Literackie), o którym też słów kilka już padło, zbieram więc tylko intuicje: sprawnie skonstruowana, z lekko formalistycznym zacięciem, opowieść na pograniczu liryzmu i poezji społecznej, w której relacja między kobietą i mężczyzną urasta do rangi metafizycznego boju, „pole minowe” jest coraz bardziej ograniczanym polem możliwości budowania relacji, a wojna toczy się równocześnie o granice państw i obronę własnych ciał. Leżała ta książka na tyle długo, że gdy się już ukazała, objawiła nie tylko sprawną i dojrzałą autorkę, ale też przypomniała o tym, że dziesięć lat temu sytuacja poetycka miała się nieco lepiej. Zupełnie niespodziewanie zapunktował też u mnie Paweł Nowakowski książką „Między innymi” (Mamiko). Niespodziewanie, bo to jednak Mamiko, po którym od dawna nie spodziewam się niczego dobrego, ale przede wszystkim dlatego, że pierwsze wrażenie odrzuca od tej książki, kolejne zaś sprawia, że przy odrobinie dobrej woli znajdziemy w niej sporo niełatwej, ale dziwnie przyjemnej filozoficzności rodem z Mikołowa. Nowakowski też opowiada o jakiejś formie związku mężczyzny i kobiety, ale przy okazji o abstrakcyjnym, sterylnym języku, w którym marketing, prawo, filozofia i religia splatają się w twór tyleż nieprzenikniony i nieprzystępny, co niebezpiecznie ostateczny, rozstrzygający i uśmiercający wszelką potencjalność. Może dokonuję pewnej nadinterpretacji, ale „Między innymi” jest przede wszystkim tomem o wspólnocie i współ-byciu, o ryzyku totalizacji, albo mocniej nawet: o faszyzmie, który kryje się za każdym metafizycznym rozstrzygnięciem.

W grudniu ukazał się w Łodzi dziwaczny, jeszcze bardziej formalistyczny niż „Raport wojenny”, debiut Marcina Mokrego „czytanie. Pisma” (znowu Dom Literatury w Łodzi), czyli nagroda specjalna XXII konkursu im. Bierezina. Rzecz wydana jest pięknie, z okładki polecają ją Krzysztof Hoffmann i Małgorzata Lebda. Ten pierwszy pisze o „pracy z chaosem”, ta druga o wytrąceniu z bezpiecznej, czytelniczej codzienności. Mokry przychodzi do nas jako następca „Odwróconego światła” i „Słojów zadrzewnych”, od razu w debiucie zdobywa się na tom-traktat, pełen pęknięć i wewnętrznych gier, tom filozoficzny w sumie, ale też niebywale polityczny, rozgrywający modernistyczne opozycje na ruinach pleniących się znaków i graficznych eksperymentów rodem z neoawangardy. Nie sposób o tej książce napisać w kilku zdaniach, bo znaczenie ma tu i stosunek tekstu do nie-tekstu, i miejsce zajmowane przez wiersze i nie-wiersze na stronie. „czytanie. Pisma” wyszło jako projekt Ośrodka Badań na Awangardą, redagował je Kuba Kornhauser i jest to drugi tom serii „szumy, zlepy, ciągi”, prowadzonej przez Rafała Gawina (choć z nazwiska figuruje tam Maria Beszterda; niestety nie wiem, jaki był tom pierwszy). Mokry wskakuje na podium, bez względu na to, czy lubi się literaturę awangardową, czy, wzorem Franaszka, woli się o niej nie pamiętać. Grudzień to zły moment na wydawanie książki, bo zanim rok minie, zamykają się już pewne tendencje do reagowania i recenzowania, ale mam nadzieję, że o debiucie Marcina Mokrego będzie się pisało długo i rzetelnie, sam na pewno jeszcze spróbuję.

Krótką, skondensowaną, poszarpaną kropkami i przecinkami frazę ma za to Katarzyna Michalczak w „Pamięci przyjęć” (Dom Literatury w Łodzi), czyli zeszłoroczna laureatka Bierezina. Po prawdzie nie wiem, co z tym tomem zrobić, bo z jednej strony pisze tu blurba świetny poeta Miłosz Biedrzycki, z drugiej świetny bloger fejsbukowy Grzegorz Uzdański. I nie wiem, który robi to bardziej na serio, a który, bo musi. Są w tych krótkich, zrytmizowanych, wręcz zaśpiewnych zdaniach przebłyski, są puenty, które nie rażą, nie tylko wpadają w ucho, ale też dramatycznie dopowiadają wiersz (np. świetny „mejl do Malin”). Ale jest też sporo ckliwości, niby ogranej jakąś kokieterią i zadziornością, a to w stylu surrealizmu Bargielskiej („twoja twarz w słońcu / jest słońcem. / pies pije rzekę”, „ryba okruch i ryba pocisk. orgazm. / kiedy jedzie do mnie, / to jedzie przez sen.”), a to Witkowskiej (np. wiersz „owady to najbardziej odległe stworzenia ever”), ale jednak tęsknej, czasem niezręcznej, np. „niektórzy nas mijają, niektórzy / zostali w domach. księżyc / ten jeden raz jest oranżadą. bycie ze mną / ci ścieka po brodzie” (s. 15). Te wiersze są zwiewne i ulotne, chaotyczne i nerwowe, a przy tym opowiadają o kobiecości niestereotypowo, bez somatologii stosowanej, za to z całą dawką męsko-damskich gierek i docinków, z jakąś dojrzałością, mimo kokieteryjnej pozy. Ich bezpretensjonalny ton jest największą wartością, ale znać też w nim najwięcej ryzyka i potknięć. „Jakoś to będzie” to podobno motto życiowe autorki (jak głosi jej biogram w książce) i rzeczywiście, taka jest też jej poezja: jakaś tam, do przodu, naładowana energią i życiowym flow. Z każdym wierszem czyta się to coraz przyjemniej, chce się towarzyszyć temu życiu i jego kolejnym potyczkom z samotnością, mężczyznami, z rolą matki, z galopującym światem. Jest dobrze, może po prostu ostatnie lata Bierezina (Jurczak, Przybyła) za bardzo wyostrzyły mój apetyt na poezję z potężnym, językowym przytupem.

Poza tymi pozycjami jest już tylko gorzej. Sięgam po nieźle zapowiadający się tomik Julii Niedziejko „Godzina” (Fundacja Duży Format) i już z okładki wita mnie ckliwość i błąd, nie anakolut – błąd, który uruchamia we mnie manię korektora: „W tym momencie błękity i szarości wyznaczają szczególną chwilę znaną jako »godzinę ciszy«, »godzinę ukojenia«”; znany jako coś (godzina ciszy), wiec skąd ten biernik? Dalej: „zgęstniał na dobre wokół okien i drzwi. będę się już zbierać”, „(…) twoje / ciało rozgrzane kosmiczną spójnością atomów // stygnie gdy powoli bez sów tłumacze ci język // motyli (…)”. To nie jest długi tom, więc skąd ta niestaranność? Może i jest w „Godzinie” pewien rodzaj erotycznego, dziewczyńskiego napięcia z wyczuwalnym homoerotycznym podtekstem, może i jest nieco wschodnia (ale taka na poziomie magazynów dla nastolatek) refleksja o ciągłym stawaniu się i zmianie stanów, na pewno jest sporo wody i akwatycznej metaforyki, obudowującej tę pretensjonalną dziewczyńskość bohaterki, ale jest też nieznośnie dużo ckliwości, banału i pamiętniczkowego stylu. Zdecydowanie za dużo dziewczyńskiej prostoty jest też u Kingi Weroniki de Walli w „Twarzach niedomkniętych” (Fundacja Kultury AFRONT). Wiersz staje się tu polem lirycznego (a więc konwencjonalnego, sztucznie uwznioślonego) wyznania pensjonarki, pełnym znanych i zgranych chwytów. Refleksja przebiega w nim naturalnie, a jednak trudno w nią uwierzyć, gdy czyta się puenty w stylu „miłość była formą porządku. bezwarunkowym oddechem” czy „i nagle razi w oczy kurz, niewinny cień, niechciana rdza. / ostatnie miejsce dla odruchów serca”. Wszystko jest tu sprawnie skonstruowane, ale też do granic banalne; mogłoby spokojnie jeszcze kilka lat poczekać i dojrzeć w jakiś odróżnialny styl.

Bardzo długą, świadomą i rozłożystą frazą raczy nas Emanuela Czeladka w „Napływie” (WBPiCAK) i niestety to wszystko, co można napisać dobrego o tym tomie. On, ona, dzieci, sprawy związkowo-łóżkowo-sercowe, na zmianę wyznania i wyzwania, mieszają się podmioty, ale podobna zostaje (nad)wrażliwość, dziwna maniera pisania wyłącznie o uczuciach i emocjach oraz nadawania temu charakteru życiowych prawideł. „[N]ie widziałam nigdy siebie takiej / naciągałam na nogi podarte sny jak zbyt wąskie dżinsy” (s. 26) – taki to typ wyobraźni, taka długa fraza, za długa, bo w sumie obudowująca pustkę i nie wnosząca nic, czego nie dałoby się powiedzieć w kliku słowach. Nic nie sprawia też, że czytelnik chciałby uczestniczyć w tym związku, że jego wejście „na trzeciego” nosiłoby jakiekolwiek znamiona fascynacji (Topolski), metafizyki (Jabłońska) czy nielegalnego wkradania się (niech będzie: Jarniewicz). To nie jest grafomania, w żadnym razie – to pustosłowie, pełne ckliwych metafor i nietrafionych obrazów, bo wszak „menel któremu dałam pięć złotych pewnie pije moje zdrowie / ja sączę wodę z kałuży i brunatne wciągam błoto aby poczuć się silniejszą” (s. 45).

Z innej beczki, jakby z otchłani lat dziewięćdziesiątych, przychodzi za to „Cud i Anomalia” Katarzyny Zwolskiej-Płusy (K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów), poezja – przepraszam – laktacyjno-menstruacyjno-kancerogenna, czyli coś, czego nie cierpię: mistyka kobiecości, uwikłana w rodzimy smród, bród i metafizykę, która z każdego doświadczenia czyni coś między turpistycznym przewijaniem płodów, psioczeniem na to, że jednak przeżyły, i modlitwą do tego, co się z nich wyradza, a co przybiera formę schulzowskiej maszkary. Wiersz jest cudem, wiersz jest anomalią, dziecko jest cudem, dziecko jest anomalią w życiu kobiety. Gdyby zostało tylko przy tym drugim, a anomalia nie byłaby jeszcze rakową komórką, coś by się uratowało, a tak niestety „jestem kobietą-matką z otwartym łonem / i guzami w formie guzików – tak ukazuję / się światu, bywa że ostatecznie” („isis hekate diana”, s. 18). Sprawne to warsztatowo, ale intelektualnie nieznośne, pozbawione lekkości czy dowcipu, somatyczne do bólu i pewnie jakoś tam – feminaryjnie – istotne.

Jeszcze bardziej denerwujący okazał się Waldemar Kazubek we „Wchodzę w to” (Strzeliński Ośrodek Kultury), czyli laureat konkursu o Granitową Strzałę (kilka zdań poświęcę, bo Różewicz umieścił go w topie roku, stąd i chęć polemiki). Zaczyna się ta opowieść, gawęda, snujka dowcipna od okresu dziecięcego i wierszy o pierwszych inicjacjach (w erotykę i śmierć), o podwórkowych bijatykach, zabawach i dziecięcym okrucieństwie. Ma to urok chłopackich opowieści, takiego, powiedzmy, Huellego albo wczesnego Różyckiego. Z czasem podmiot jednak nieco dojrzewa i zdobywa się na erotyki, a chłopackość przechodzi w męskość, i tu pojawia się problem z tomem Kazubka. Z tego, co jeszcze na początku mami urokiem nostalgicznych wspominków, splecionych z metafizyczną puentą, robi się pokaz kolonializmu i szowinizmu, a poeta (nie podmiot) najwyraźniej nie dostrzega tego problemu, narażając się na śmieszność lub wywołując niezamierzone rozdrażnienie czytelnika. Dowcip przestaje być dowcipem, a staje się towarzyską podśmiechujką (echo jest tu zamierzone). I co zrobić z takimi wersami: [chciałbym] „biec pierwszy psim swędem / do twego zapachu / gołębie szczuć // gruchaniem parapet ci brudzić / spomiędzy ud wydziobywać / gdzie tego w bród” (s. 19). Dowcip to? Nie, niestety, raczej pokaz braków warsztatowych, gdy erotyczna prowokacja prowadzi na manowce. Inny przykład: „A ty, cygańskie szczenię, jak wszystko / źle pójdzie, podpalisz na działkach / budę, w której mieszkają bezdomni / Białorusini” (s. 30). Miało być pouczająco? Jest stereotypowo, kolonialnie, moralizatorsko. Im więcej w tym tomie Hemingwaya (trudno stwierdzić, czy ze swoją stereotypową kreacją zostaje on wyśmiany, czy jest jednak skrycie podziwiany), tym bardziej tytuł „Wchodzę w to” zmienia się z afirmacyjnego idiomu zaangażowania się w jakąś sprawę, w falliczną, penetracyjną metaforę. Zwłaszcza że kolejny erotyk tylko potwierdza to odczucie: „lecz jeśli nawet zginiemy / to przecież tylko na chwilę / śpij dobrze laleczko / dziś w nocy w motelu / znowu cię będę nakłuwał” („Fast voodoo”, s. 25).

A skoro już o latach dziewięćdziesiątych i udawanym machismo, to w noworudzkim Mamiko zadebiutowali również Maciej Sowicki tomem „Dam” i Kamil Galus „Trzęsawiskami”. Sowicki to rocznik 1990, trochę już publikował, a bezpośrednią tradycją, do której się odnosi, jest ironiczny, sprywatyzowany i męskocentryczny „bruLion” oraz jego późniejsze wynaturzenia (tu zwłaszcza Piotr Macierzyński). Ciekawym naddatkiem jest w tym tomie doświadczenie emigracji (Holandia), nieciekawym (już) szereg intertekstów do piosenek i cytatów z rzeczywistości, które czynią z niego po prostu zbiór obrazków z życia trzydziestolatka, podróżującego po świecie, tęsknego, kochającego, zasłuchanego w swoim ipodzie lub telefonie, nieco katalogowego, portretowanego przez rodzime kino festiwalowe rodem z Warsaw Camera Image czy Nowych Horyzontów (bo podmiot wiele filmów widział, wiele zacytować potrafi). „Chciałbym napisać coś czułego / choć od kilku wierszy staram się / być draniem” (s. 19) – to taka miniatura całego tomu, autentyczności skrywanej za maskami ironii, wrażliwości ogrywanej przez konwencje buffo, bo przecież jak inaczej…? Sporo tu dobrych fraz, życiowych scenek, które stają się pretekstem to poetyckich rozgrywek, ale wszystko brzmi jakoś tak… najntisowo. Zwykłem nazywać taki typ poezji hipsterską, i mimo że Sowicki się z hipsterii naśmiewa, niedaleko pada jabłko. Galusowi patronuje z kolei Charles Bukowski (ważny też dla Sowińskiego) i Bruno-Milczewski, co daje nam jasny sygnał: męska poezja egzystencjalna, nieprzysiadalna, momentami szowinistyczna, pełna pozerstwa (i lęku), ale też utwierdzania się we własnej, genderowej roli. Galus przedstawia czytelnikowi kilka życiowych prawd, niespecjalnie objawionych, i kilka refleksji, też niespecjalnie innowacyjnych, o miejscu człowieka, obrazie rodziny, polskości, poezji, itd. Sprawnie to wszystko konstruuje, ale z całej książki bronią się może trzy teksty. W latach dziewięćdziesiątych tkwi też Emil Jastrzębski (ur. 1976) z tomem „Palacze tytoniu umierają mądrzej” (Raymond Q), ale to wydaje się akurat uzasadnione, bo to debiut późny i bardziej przynależy do bruLionowych czasów, gdzieś między wczesnym Foksem a debiutem Macierzyńskiego. Niestety ta przynależność jest zbyt wintydżowa, a sama poezja okazuje się w swojej ironiczności niezobowiązująca, koleżeńska i nudnawa.

Sylwester Seweryn Kołodziejczak brodzi onirycznie w „Księdze Przysnów” (Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego) i zyskuje na to blurba Romka Honeta, niestety nie ma ani jego ciężaru wyobraźni, ani zdolności łączenia słów. Nie można powiedzieć, że jest to wyłącznie epigońskie w stosunku do autora „alicji”, ale też niespecjalnie odkrywcze, gdy „ośmieloną wyobraźnię” nieco wyciszyć, sprozaizować i urytmicznić oraz przybrać ją w konwencję apokryficzną. To pozorne tylko wykroczenie poza własną efebowatość, w rzeczywistości niepotrzebna nikomu powtórka, w której dokonuje się nieustannych profanacji religijnych, a wszystko przesycone jest półsennym erotyzmem, zdolnym ześlizgnąć się i utopić w takim np. obrazie: „Delikatnie stąpasz po cienkiej tafli / Moich snów Ty nocna nimfa / Pani moich zmaz / Piękna i ulotna jak polarne zorze” (s. 11). Nie, po prostu nie. Medytacyjno-patetyczny jest debiut Macieja Papierskiego „Zgubiona wizytówka” (Fundacja Duży Format), a fraza „Dlaczego nie śpiewacie ze mną, / o rozsypani?” od razu przywodzi na myśl wysoki modernizm, Eliota, Miłosza i te sprawy. Moralizuje Papierski apokaliptycznie, wszystko mu umiera, odchodzi i przepada, a w zestawieniu np. z Sowińskim, wypada to wręcz groteskowo. Jeden jedzie do Amsterdamu, a po drodze słucha Iggy Popa, drugi jedzie do Sztokholmu, gdzie widzi „prostotę, która uwalnia się od sentymentów” i pozwala na filozoficzną erudycję oraz trochę łaciny. Chcieliście sprawnej i niefanatycznej, konserwatywnej poezji, która wymieni Polkowskiego i Dąbrowskiego? Niech wymienia.

W tym samym wydawnictwie Justyna Święcicka opublikowała „Na zbojskach” (Fundacja Duży Format) i są to wiersze tak proste, kontemplacyjne i pełne zaufania do świata, że aż prostackie. Czasem ma się ochotę rzucić taką myśl, że do pisania literatury potrzeba odrobiny mroku w sobie samym, że trzeba się ubrudzić (tak poleca z okładki Kołodziejczaka Roman Honet), żeby coś odkryć. „Na zbojskach” przekazuje, poza schematycznością metafor i wzruszeń oraz wrażliwością na detal, wizję jak z pamiętnika pensjonarki lub małomiasteczkowej polonistki, bywalczyni lokalnych kolonii poetyckich i domów kultury. Będzie się podobać, z pewnością. Jeszcze bardziej naiwna, gdzieś na granicy produkcji lokalno-autorskiej, blogowej i nawiedzonej, sentymentalnej ekstazy, jest Bogumiła Maleta z „wiedzioną” (Grupa Literyczna NA KRECHĘ). Poza konwencje wyznania i estetyzm rodem z początku XX wieku nie wyszła też Małgorzata Wójtowicz w „Jeszcze” (Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu), polecana z okładki przez Jerzego Fąfarę (i to już mówi wystarczająco dużo). Na tle tych wszystkich, wiekowo doświadczonych autorek, wyróżnia się za to debiut Anny Nawrockiej „cztery czwarte”, wydany w Elblągu (Stowarzyszenie „Alternatywni”). Jest to klasyczna poezja wspominkowa, pisana długim zdaniem, dzielona na wyraźne i regularne strofy, prowadząca lokalną, małoojczyźnianą, historyczną i pozahistoryczną narrację między kolejnymi pokoleniami kobiet (babki, matki, córki), gdzieś w okolicach Lubania. Przychodzi na myśl tradycja Anny Nasiłowskiej czy Anny Janko (ta pojawia się zresztą wprost). Tom ilustrowany jest faksymiliami listów z czasów okołowojennych, tworząc z wierszy rodzaj albumu-dziennika, historycznej pamiątki rodzinnej. Może nie jest to główna linia współczesnej poezji, bo o współczesności w ogóle nie może być tu mowy (choć pojawia się ona np. w postaci fejsbuka), to wiersze prowadzone są niebywale sprawnie jak na debiut, na spokojnym oddechu, pozwalając na swobodną pracę pamięci i zapominania, czyli głównego źródła napięć w takiej właśnie liryce. Jest dramat codziennej krzątaniny na marginesie wielkich zdarzeń, jest ciężar życia i umierania, kawał zapisanego świata, bez eksperymentów, ale z umiejętnością utrzymania uwagi czytelnika.

W Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza (w tamtym roku obradzającej debiutami) ukazały się tylko „Problemy współczesnej ornitogamii” Anny Marii Micińskiej (rocznik 1997!), nic wyjątkowego, za to sporo tu lingwistycznych eksperymentów, poezja – rzekłbym – wciąż juwenilna. Momentami przebłyskują „Epizody” Marcina Mikszy (tu już 1982), wydane przez Mons Admirabilis, nieco chałupniczo, jakby składane w Wordzie. Przeszedłby zapewne ten tom bez echa, gdyby nie butne posłowie Żanety Nalewajk, z ostatnim zdaniem, że to „jeden z ciekawszych debiutów poetyckich ostatnich lat”. Miksza może zaczynać, mylić się, eksperymentować lingwistycznie, pisać wiersze dobre („dopełnienie”) i niedobre („z wysokiego piętra”), może mieć świetne końcówki („mieć studnię, która ciało uniesie / mieć studnię, której ciało zaufa”) lub wpadać w koleiny tanich porad dla czytelnika, może dopowiadać niepotrzebne puenty do i tak minimalistycznych konstrukcji, ale – wybaczcie – warszawska literaturoznawczyni, redaktorka „Tekstualiów”, autorka rozprawy o Leśmianie, nie powinna takiego faux pas popełniać, bez względu na to, kim jest dla niej prywatnie Miksza. Wittgensteinem dociąża się z kolei Marcin Niewirowicz w „Dociekaniach strefy” (Wydawnictwo Nisza), zyskuje też blurby od Joanny Mueller i Piotra Dehnela (nie Jacka). Ma momenty, krótkie prozy poetyckie przeplata wierszami wolnymi, ale czy jest w stanie powiedzieć więcej, niż powiedział niemiecki filozof? Czy to tylko poetycka parafraza myśli o nazywaniu i językowych granicach świata, czy raczej zapis jakiegoś boju podmiotu przeciw językowi? Wciąż więcej z Wittgensteina było u Taranka, niż jest u Niewirowicza, a jakaś przygodność tej poezji, poczucie braku przywiązania autora do własnego zamysłu, to raczej wady, grawitacyjne dziury w filozoficznym projekcie, niż płodna poetycko dezynwoltura.

Wnioski z debiutów są proste: był to gorszy rok niż dwa, trzy poprzednie. Z drugiej strony: dwie spośród najciekawszych książek (Topolski, Mokry) wyszły znowu w Łodzi, a Rafałowi Gawinowi i ekipie należy się cały splendor za podtrzymywanie poziomu młodoliterackiego życia. Mikołów zmarnował swoją szansę (tym razem na Pawła Nowakowskiego), weterani w postaci Biura Literackiego i WBPiCAK wydali niewiele debiutów, wyraźnie zmieniając kierunek albo nie znajdując wystarczająco dobrych autorów (co w sumie nie powinno dziwić). W produkcji nowinek nie ustępowały za to Fundacja Duży Format i Mamiko. Gdzieniegdzie wyrastały inicjatywy drobne i zacne, jak wydawnicza działalność Fundacji Kultury Akademickiej (Daniel Madej i Karolina Kułakowska), gdzieniegdzie zamierały (krakowska Tłocznia „Ach Jo!” odżyje w 2018, zapowiadając Kamila Kwidzińskiego i Pawła Korobczuka). Ha!art za sprawą Staśko wrócił do poezji, co jest kolejnym zaskoczeniem, niestety jako debiut wybrano Dominikę Dymińską („Pozdrowienia ze świata”), czyli poezję zaangażowaną w najgorszy możliwy sposób: wykładającą wprost zestaw politycznych frazesów, przesyconą resentymentem i tożsamościowym wkurwem, wygrywanym głównie w kontekście różnicy płciowej. Jest w tej książce cały przekrój społecznych problemów ostatnich kilku lat, ale jest też manieryczna wyższość podmiotki, która we własnym samouciemiężeniu skłonna pozjadać wszystkie rozumy. Znowu coś raczej dla miłośników ulicznych protestów, niż czytelników poezji (że trzeba to łączyć? jasne, ale nie kosztem wierszy). Na koniec jednak coś arcypoetyckigo, czyli Franciszek Lime (ur. w 1985), który debiutuje „Smutą” (WBPiCAK): szeregiem trójwersowych medytacji (haiku?), w większości banalnych lub zupełnie nietrafionych językowo. Lime jest tak osobny, pustelniczy i dziwaczny, że Michał Sobol i Łukasz Jarosz wydają się przy nim parą miejskich hipsterów. Ale nie tym zasłużył sobie poeta na wspomnienie, lecz blurbem na stronie wydawcy. Bartosz Małczyński, literaturoznawca, znany choćby z „kosmicznego” opracowania poezji wybranych Karpowicza w serii Biblioteki Narodowej, które było zresztą podstawą jego niedawnej habilitacji, pisze tak:

Franciszek Lime jest poetą nieznajomym. Sączy powoli i cierpliwie krople słów, które niepostrzeżenie urastają do rozmiaru fal rzecznych, będących w tym przypadku widzialnym odzwierciedleniem dna istnienia. Niczym mnich-pokutnik przemierza ustronia, aby odszukać zalążki bytu i niebytu, skosztować okruchów światła i ciemności. Z każdą dławioną, milknącą frazą zaprasza toń do tańca, a następnie odżywa nad brzegiem i prosi o jeszcze mniej. Pozwala dopalać się świecom, przy których zapewne pisuje swoje wiersze, i smugami dymu unoszącymi się nad kartkami próbuje chwytać w potrzask pustkę i smutę. W ten sam sposób Franciszek Lime pragnie zgubić za sobą nawet ciszę.

Czyta i nie grzmi, ale z pewnością w niebiesiech otwiera się jakaś mała ranka wieczności, bolesnej i milczącej.

Mój TOP (w kolejności): Mokry, Topolski, Jabłońska

 

Ostatki

Słowo podsumowania do podsumowania roku? Może takie, że (dzięki interwencji Karoliny Felberg, która powróciła do krytyki literackiej i od razu w serce mainstreamu) TVP Kultura uznało „Dar Meneli” Ryby za tomik roku. I takie, że Łódź zdominowała poetycką mapę: zarówno jeśli chodzi o działalność wydawnictwa Domu Literatury (tu zwłaszcza produkcja młodoliteracka – Topolski, Mokry, Michalczak), jak i pochodzenie autorów ciekawych książek (Jarniewicz, Bartczak, Robert, a przecież i Owczarek, i Gawin w tym roku; ze Skierniewic Foksa też do Łodzi niedaleko). Debiutanci byli przeciętni, ale kilka dobrych książek zostanie. Niewiele też się wydarzyło u starszych poetów, a najbardziej aktywnie i twórczo w ten rok weszły roczniki siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, te drugie ze szczególnie silną reprezentacją kobiecą, bo przecież obok Malek i Witkowskiej są to również debiutantki Michalczak i Jabłońska. Czasem można się było poczuć jak w latach 90., zwłaszcza w szeregu regresywnych dykcji męskich, innym razem zwariować od nadmiaru wyznań, liryzmu i traum. Ale od traum wara. Kolejne pół roku i tak będziemy doczytywać rok 2017 i dopowiadać go przy każdej ważniejszej nominacji. Najpierw rozstrzygnął się Browar za Debiut, ale to jeszcze za 2016, potem zapewne będzie Iłłakowiczówna za debiut, która się w tym roku przesunęła na I kwartał 2018. Cała Polska czeka tymczasem na „Polskę (wiązankę pieśni patriotycznych)” Marcina Świetlickiego, czyli wybór z zaangażowanego oblicza wieszcza, poparty nie mniej zaangażowanym wywiadem z wieszczem, w którym się jej (Polsce) wieszcz nieustannie wymyka.

Jakub Skurtys
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".
POPRZEDNI

szkic  

Literackie maszyny Franza Kafki i Stanisławy Przybyszewskiej

— Monika Świerkosz

NASTĘPNY

varia  

Najlepsze okładki. Podsumowanie roku 2017

— Jacek Wiaderny, Natalia Przybysz