fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format


„Bo jestem jeszcze bardzo złym poetą
Bo świat mnie prześciga
Bo nie pomyślałem o polisie od wypadków na kolejach
już kilkakrotnie, tym razem jednak wyraźnie nie może wstrzelić się w czas”

B. Cendrars, „Proza kolei transsyberyjskiej”
(przeł. A. Ważyk)

Trudno w pierwszym kontakcie zrozumieć, co stało się z Krzysztofem Siwczykiem i jego poezją na przestrzeni ostatnich dwóch tomów. Najpierw był dziwaczny „Jasnopis” (2016), w którym charakterystyczna dla mikołowskiego autora maniera mrocznego, gęstego pisania i dryfu przez znaczenia zmieniła się nagle w strategię rodem z „Zeszytów Literackich”, w pochwałę wysokiego modernizmu i światła między wierszami, typową zresztą dla jego wydawcy (Wydawnictwo a5). Siwczyk sklasyczniał, ale nie w sposób, który zakładałby przejście jego nazwiska do podręczników literatury albo gwałtowną zmianę dykcji i patronatów, gdy Macieja Meleckiego wymienia nagle późny Ryszard Krynicki. Sklasyczniał, bo z tego, co wyglądało na postmodernistyczne inspiracje szkołą nowojorską, podlaną odrobiną millenijnego nihilizmu i apokaliptyzmu, przeszedł do kategorii modernistycznych, do poezji rozumianej ponownie w opozycjach wysokie–niskie, prawda–fałsz, rzeczywistość–język.

Po tacierzyńskim „Jasnopisie” przyszły jednak „Mediany”, czyli pozorny powrót do wcześniejszej poetyki, ale powrót w najgorszym znaczeniu: stylistyczny, a nie intelektualny. Poezja Siwczyka, doświadczająca obecnie czegoś w rodzaju kryzysu wieku średniego, czasu przejścia między jedną formą a drugą, przeobrażała się już kilkakrotnie, tym razem jednak wyraźnie nie może wstrzelić się w czas. Z dawnego sposobu pisania pozostały długie frazy i jałowe przebiegi zdań, wrażenie melancholii i rozmycia, depresyjnego czuwania na ruinach (w świecie ujętym jako „zlot wszelkich rupieci”, s. 39), a wreszcie nazbyt efekciarski sposób przyozdabiania zdań rzadkimi i rozbłyskującymi słowami („póki co jednak złomiarz ścieli piernat i jaśki/ w załomie betonowego bloku”, s. 31). To wszystko zostało, ale o ile we wcześniejszym pisaniu sporo było ciemności, Blanchotowskiej fascynacji językiem i jego śmiertelną naturą (w każdym zdaniu Siwczyka odbywało się małe święto umierania – pisma, sensów, wspomnień, ludzi, samego autora), o tyle od czasu „Jasnopisu” bardziej wyrazista staje się fascynacja sensem właśnie, poszukiwanie go po omacku, jakby wiersz miał na powrót czemuś służyć (jakiejś opowieści, opisowi świata, oddaniu obrazu lub atmosfery), ale nie potrafił się z tego wywiązać. Ten „uwiązany” czy lepiej „zobowiązany” wiersz czyta się jak oblany sprawdzian z etyki: topornie, bez rozstrzygalników, z poczuciem niespełnienia.

Ten »uwiązany« czy lepiej »zobowiązany« wiersz czyta się jak oblany sprawdzian z etyki: topornie, bez rozstrzygalników, z poczuciem niespełnienia

Obserwuję więc „Mediany” ze zgrozą i cisnącym się na usta zdaniem „jaka piękna katastrofa”. Siwczyk dalej czerpie z Andrzeja Sosnowskiego, czaruje językiem, bawi się słownikami, przekazuje znaczenia i idiomy o kilka wersów dalej, by napędziły one zupełnie inny przedmiot, a przede wszystkim kontempluje zmierzch nowoczesności jako festyn straconych złudzeń, na którym od czasu do czasu błaznują powidoki rzeczywistości, innym zaś razem przebrane figury wielkich traum i katastrof. Sosnowski idzie jednak do przodu, ciągle poszerza swój słownik, aktywizuje nowe sfery zainteresowania i nowe tradycje, by jego poezja pozostawała postępowa, aktualna i skuteczna; by nie tylko kontemplowała późną nowoczesność, ale też zdolna była zaproponować jej immanentną krytykę. Innymi słowy: próby skoncentrowania się na kategorii potencjalności życia u późnego Sosnowskiego, a przede wszystkim chęć poszukiwania w przeszłości utraconych, zapomnianych fragmentów, które mogą odmienić przyszłość, postrzegam jako postępowe i krytycznie atrakcyjne. Można by to nazwać eksploatowaniem pojęcia, które w swojej ostatniej książce rozwinął Zygmunt Bauman: retrotopia. W pytaniu o utopijność jest u Sosnowskiego pewien ciężar przegranej awangardy, niechęć do spoglądania w przyszłość, ale bez radykalnego przeczenia, że żadnej przyszłości nie będzie. Sięga więc autor „Trawersu” dwa kroki wstecz, by tam zacząć od nowa.

Chciałbym móc podobnie napisać o – naprawdę wiele mu zawdzięczającym – wierszu Siwczyka, ale nie mogę, bo w „Medianach” nie dokonuje się żaden ruch. To tomik celowo pozbawiony ruchu, i chociaż łudzi charakterystycznym dryfem, jest to tylko lekkie falowanie tafli zamkniętego zbiornika. Nie ma u Siwczyka ani eksperymentu z nowymi rejestrami języka, ani z problemami, stwarzanymi przez rzeczywistość doby późnego kapitalizmu, ani tym bardziej próby wyjścia z impasu wieku średniego. Nawet jeżeli jest to programowe „zawieszenie” – „mediana”, średnia, uśredniona refleksja nad środkiem życia, to jej jałowość każe się bardziej zastanawiać nad późnonowoczesnym paseizmem pewnego wariantu poezji niż nad chwilową, programową niemocą samego twórcy.

Nietrudno jednak zauważyć, że Siwczyk – ciekawy wszak eseista, a ponadto dyrektor programowy Festiwalu Miłosza – doskonale opanował mówienie i pisanie o własnej poezji, i sądzę, że nikt nie złożyłby mu ciekawszej noty niż on sam. Może to rodzaj cynizmu, który nabywa się, gdy oddolne działania poetyckie i bycie na marginesie literackiej ekonomii zmieniają się w symboliczny prestiż gal i bankietów, a może raczej rozpacz wynikła z potrzeby (i niemożności) nowego otwarcia. Zacytujmy zatem autora, bo tak jak Darek Foks potrafi „ustawić” swoje minimalistyczne wiersze, tworząc wokół nich fabularne konteksty w wywiadach czy innych działaniach, tak tylko Siwczyk wytłumaczy nam, na czym polega niezwykłość jego nowego tomu:

Tom wierszy »Mediany« znalazł mnie sam. Po raz pierwszy w literackim doświadczeniu książka ułożyła mi się natychmiastowo, wiersz po wierszu, motyw po motywie i zdanie po zdaniu w całość opowieści o stanach średnich życia – stanach połowicznych, mglistych, wypadkowych. Bohater tych tekstów odnajduje kwadrę życia i decyduje się lirycznie wesprzeć ów moment przełomu i popadnięcia najpewniej w schyłkowy czas ciemni swojego bytowania. Póki co jednak próbuje wiersza pisanego jednym zdaniem i na jednym oddechu. Chociaż często zdanie to i oddech kierowane są w to, co zaprzeszłe i zaprzepaszczone, to jednak każdy wiersz stara się wydobyć ku chwili bieżącej. Złapać jakoś jej fenomenalną gęstość i groźny wymiar. Wszystko zdaje mi się w »Medianach« nowe. Również polityczny sznyt paru wierszy, który nie oskarża, tylko próbuje rozumieć. W przeważającej jednak mierze to chyba najbardziej prywatna z moich poetyckich książek. W tej prywatności widzę szansę obrony tego, co możemy jeszcze uznać za wspólne: intymność jako język komunikacji między ludźmi[1].

Przyznaję skromnie, że nie wpadłbym na te wszystkie tropy, gdyby nie piękna proza autora. Ale skoro już kości zostały rzucone, spróbujmy je odnieść do książki, krok po kroku, w całej jej modernistycznej okazałości. 1. To tom znalazł poetę, przyszedł doń, objawił mu się, bo praca poetycka przychodzi zawsze z zewnątrz, sama, ot tak. 2. Zatem: książka ułożyła się natychmiastowo (miejmy nadzieję, że nie nazbyt pospiesznie) i nawet nie bardzo była to praca, po prostu natchnienie i konieczność. 3. Tom opowiada o „stanach połowicznych” i „schyłkowym czasie ciemni bytowania” bohatera lirycznego, który przeżywa akurat kryzys wieku średniego. 4. Dokonuje się w nim (w tomie, nie w bohaterze) eksperyment nad długością zdania, powiązanego z oddechem (to akurat bardzo ciekawe). 5. Próbuje się wydobyć „fenomenalną gęstość” i „groźny wymiar” chwili bieżącej (co jest w niej groźnego, albo gęstego? skąd te kategorie przychodzą? czyżby Siwczyk czytywał do poduszki K.H. Bohrera, a może przypomniał sobie esej o codzienności Blanchota?). 6. Autorowi wszystko się zdaje nowe w tej książce, ale ma przecież prawo do takiego zdania. Pytanie, czy znaczy to, że czytelnik ma mu uwierzyć na słowo, a ta deklaracja ma jakoś uwiarygodnić niezwykłość „literackiego doświadczenia” związanego z „Medianami”? W tym przypadku chyba tak. 7. Podobnie jest z wprowadzeniem kategorii intymności i prywatności: wejście poety w głąb samego siebie jest równocześnie obroną przed nieempatycznymi, niedoceniającymi wewnętrznej przygody ducha krytykami/czytelnikami, którzy nie rozumieją rozterek średniości, dopadających autora. 8. Wreszcie ostrożnie wprowadza się też kategorię polityczności, „politycznego sznytu”, oby nie za bardzo politycznego, w myśl zasady Bogu świeczkę i diabłu ogarek. 9. Ostatnia wreszcie sprawa: intymność jako język komunikacji, to, co prywatne, jako to, co wspólne. I tu zaczyna się problem dla mnie najważniejszy, fundamentalny, rozsadzający cały projekt poetycki Siwczyka, ale o tym na koniec.

Trzeba przyznać, że to całkiem niezły manifest programowy, w którym wędrujące przez naszą humanistykę pojęcia zyskują poetyckie podrasowanie, w którym zadbano i o autentyczność czy prawdę przeżyć, i o odrobinę formalistycznego eksperymentu dla zblazowanych akademików, a nawet o romans z przeciwnymi stronnictwami: polityczną skutecznością i metafizyczną paruzją. Dyrektor Siwczyk jest tu niestety bardziej klarowny, konsekwentny i innowacyjny niż w samych „Medianach”, a nawet ten fragment zdradza, że doszło do dziwnego, niebezpiecznego pomieszania tradycji, słowników i doświadczeń. Buntowniczy Siwczyk z pierwszego tomu, złoty chłopiec przegranej generacji X, doświadczający przełomu tysiącleci na własnej skórze, wychowywał się na ruinach, ale były to ruiny charakterystyczne dla roczników siedemdziesiątych: odrapane ściany, stelaże trzepaków, rozpadliska pamięci, nieodgruzowany krajobraz miejski, w którym klęska transformacji ustrojowej spotyka zgrzebność PRL-u, a spod ruin wygląda jeszcze wojenny koszmar, odziedziczony po pamięci dziadków.

Potem, jak w dobrej opowieści o dorastaniu, przyszedł Siwczyk-filozof, Siwczyk-poststrukturalista, piszący bardziej zapewne pod wpływem Meleckiego niż Sosnowskiego, ale to jednak urok tego drugiego towarzyszył nieodmiennie jego frazie, bo akurat fraza Meleckiego do urokliwych nie należy i nie taki jest cel pisania autora „Szeregu zerwań”. Siwczyk filozofował zatem wierszem o tym wszystkim, co zainspirowało schyłkową fazę francuskiego modernizmu, a co stało się potem pożywką dekonstrukcjonistów: negatywność, różnica, pustka i arbitralność znaku, nieobecność, pasywność, pismo jako odwlekanie śmierci i końca. Ta faza była dla mnie – przyznaję, do pewnego momentu – najciekawsza, najbardziej owocna intelektualnie, ale też w pełni uzasadniona. Ze względu na wyczuwalną w tle refleksję (prowadzoną w esejach z „Ulotnych obiektów ataku” czy „Kinkietów w piekle”) nad fundamentalnymi kategoriami filozofii negatywnej, nad negacją samą w sobie, jałowe przebiegi zdań u Siwczyka nie raziły, tylko zyskiwały wyraźne miejsce w procedurze nadawania i wytracania znaczeń. Język poetycki nie musiał niczego osiągać, był raczej ćwiczeniem się w odmowie i rezygnacji, stwarzaniem przestrzeni literackiej, w której potencjalność spotyka niemożność. Oczywiście pewien defetyzm czy raczej „nihilizm końca wieku” wpisany był w cały projekt poetycki Siwczyka, ale na różnych etapach zyskiwał różnorakie uzasadnienie. Najpierw wiązał się z doświadczeniem pokoleniowym, potem przybrał formę erudycyjnej rozprawy z Aniołem Historii i przeszedł w typową widmontologię, antycypując u nas modę na późnego Derridę.

Siwczyk filozofował wierszem o wszystkim, co zainspirowało schyłkową fazę francuskiego modernizmu, a co stało się potem pożywką dekonstrukcjonistów: negatywność, różnica, pustka i arbitralność znaku, nieobecność…

„Jasnopis” był nowym ruchem, jakby zmianą paradygmatu, a „Mediany” w tym przestawionym, skłamanym (samemu sobie) paradygmacie tkwią. Filozoficzny nihilizm okazał się z czasem passé, poststrukturalna filozofia znaku obnażyła swoją niemoc, a niekomunikatywność przestała być w modzie. Zaczęły na powrót liczyć się: zanurzenie w rzeczywistości i krytyczne rezonowanie z nią, bo w tę właśnie stronę zdaje się podążać kolejne pokolenie, polityczne zaangażowanie splatając z intymnością przeżyć i języka. Siwczyk się tymczasem ustabilizował, uojcowił (z czego zdał fascynującą, poetycką relację), przeszedł na jasną stronę mocy i dostrzegł promyk światła na białej stronie, rozświetlający czerń czcionki. Można było w to uwierzyć, choć z trudem: nagłe olśnienie, porzucenie Sartre’a, Blanchota i Ciorana nad rzecz parentingu, przejście do a5, przyjęcie funkcji dyrektora programowego prestiżowego festiwalu, zapuszczenie brody (tego akurat nie było). Nie wyszła z tego dobra książka, nikomu nie chciało się o niej pisać, pochwalne głosy były co najwyżej aktami krytycznoliterackiego lizodupstwa lub przykrym obowiązkiem[2]. I wreszcie, znowu nagle, „natychmiastowo”, wraca Siwczyk „Medianami” do charakterystycznej dla siebie widmontologii i nihilizmu, udaje, że to wciąż ten sam styl, to samo mroczne błądzenie na marginesach sensu, ale wraca z promyczkiem nadziei i błyskiem w oku: intymność, wspólnota, komunikacja, komunia.

Filozoficzna istota tego projektu sprowadza się niestety do dziecięcej zabawy w pomidora. Jaki jest sposób na porozumienie? Komunia. Skąd Pan czerpie siłę? Komunia. Co Pan chciał przekazać nowym tomem? Komunia. Może Pan rozwinąć tę myśl? Komunia to jest prywatne jako wspólne, wewnętrzne jako zewnętrzne, immanencja jako transcendencja, milczące jako mówiące, niepolityczne jako polityczne, utracone jako ocalone. Oczywiście trzeba sobie zdawać sprawę, że po jednej stronie tej wyliczanki są pojęcia od początku charakterystyczne dla poezji Siwczyka, produktywnie wykorzystywane w jej słowniku. Po drugiej stronie znajdują się liczmany krytyki, w które zmieniają się wydziedziczone przez poetę słowa. Skutkuje to istnym galimatiasem pojęciowym i paradoksem, który niczego nie przekracza, niczego nie zmienia, nie wnosi żadnej nowej myśli. Jeśli coś miałoby „rozwiązać” ten nieszczęsny supeł, który zaproponował Siwczyk w „Medianach”, to czystej wody metafizyka. Z nią jednak problem jest następujący (uwaga: Badiou, Labarthe, Laclau): gdy stosujemy ją do pojęcia wspólnoty i komunikacji, kończymy w komunijnych utopiach ludzkich kościołów lub wspólnotach ziemi i krwi, w wykluczającym i totalizującym bełkocie politycznego impasu i niemocy lub przemocy. Jak to intymne, wewnętrzne i prywatne miałoby stać się publicznym, zewnętrznym i wspólnym? Poprzez bijące serce wiersza zapewne, który wszak spełnia wszystkie warunki takiego magicznego przeistoczenia, będąc hermeneutyczną z ducha rozmową na wydechu, nakierowaną na stworzenie wspólnoty sensu. Święty Jeżu, to naprawdę jeszcze Siwczyk, czy może Paweł Próchniak przechwycił łącza i zrobił cyberżulerski włam na jego dykcję?

Ale dość ironii. Krytyka literacka to taka instytucja w obrębie literatury, która nie tylko zajmuje się czytaniem wierszy i żartowaniem z samej siebie, ale też próbami rozmawiania o poezji, także z innymi czytającymi. Żeby nie pozostawać więc gołosłownym, przypominam jeden z dwóch najlepszych moim zdaniem tekstów, jakie o poezji Siwczyka czytałem: „HOLO” Anny Kałuży z jej książki „Pod grą” (2015)[3]. Pewien problem polega na tym, że śląska krytyczka odnosi się do świetnych tomów autora „Dzikich dzieci”, czyli do jego okresu „mroczno-konstruktywistycznego”: „W państwie środka” (2005), „Centrum likwidacji szkód” (2008) i „Koncentratu” (2010). Jej Siwczyk jest poetą-architektem, który dokonuje nieustannych eksperymentów, myśli nie głębinowo, a horyzontalnie, a jego wiersze tworzą śmieciową przestrzeń, pełną obiektów-wraków, przestrzeń „wysuszonych” obrazów, w których króluje negatywność: resztki, pozostałości, powidoki.

W tym wszystkim jest jednak i nuta ponowoczesności, powidoki są bowiem jak zombie, żyją, bo nie mogą umrzeć ostatecznie, a sama architektura okazuje się konstruowaniem nowych relacji społecznych, nowych konfiguracji między ludźmi i przestrzeniami. Nazywa krytyczka ten efekt „reliktowym futuryzmem”, „historią wyobcowywania się i odpodmiotawiania” w sztucznej, „spreparowanej” przestrzeni, co prowadzi koniec końców do poszukiwania „nowej formuły podmiotowości” (s. 116). „W wierszach Siwczyka dochodzi do głosu przekonanie, że nie czeka nas żadna apokalipsa, a jedynie długa agonia, która wyłania z siebie różne postacie życio-śmierci” (s. 120). Dalej przeczytamy, i z tym również trudno się nie zgodzić:

Siwczyk jest w tym kontekście poetą reakcyjnym: pokazuje, że pustka, jaka została po likwidacji opozycji rzeczywistości i sztuki, nie wyzwala, tylko więzi.[…] Opłakuje świat, jaki znamy i jaki odchodzi w przeszłość, zastanawia się nad etycznymi konsekwencjami trwania uporczywych form życia, pokazuje napięcia między nowymi i starymi formami materialności (s. 124).

Ostatnie pytanie „HOLO” i zarazem pewna teza jest właściwie postsekularna, choć w języku estetycznych studiów Kałuży nie bardzo da się ją wypowiedzieć:

Siwczyk próbuje niemożliwego pisania poza mitologicznymi uchwytami, jakie wytwarza każdy język (w „Docklands” z tomu „W państwie środka” poeta nazywa go „językiem uzasadnień”). Jest to rejestr języka niedający się zamknąć ani w obrazie, ani w narracji, ani w wyznaniu. Praca nad takim rejestrem jest chyba największym i najdłużej trwającym, ciągle niezakończonym eksperymentem Siwczyka (s. 129).

Chodzi więc o to, by do granic wykorzystać, wyeksploatować i opustoszyć mimetyczne tropy, które w innym kontekście mógłby być źródłem mitologicznego/metafizycznego porozumienia, np. jeszcze dla poetów przed Zagładą oraz przed Śmiercią Boga/Autora/Człowieka. Siwczyk, pracując na tych resztkach, które pozostawili po sobie, czyniłby dość perfidną, ale ważną krytycznie robotę: rozczarowywał świat.

W większości tych punktów zgadzam się z Kałużą, tym bardziej ciekaw jestem jej opinii na temat „Median”. Bo jeśli to wszystko, o czym pisaliśmy wcześniej, ma pewien sens i trafnie odnosi się do strategii poetyckiej autora „Dzikich dzieci”, to zarówno „Jasnopis”, jak i „Mediany” byłyby tego wzmiankowanego eksperymentu kolejną odsłoną, a może nawet końcem, przepracowaniem. Oto ta bardziej metafizyczna część Siwczyka, zamiast „wysuszać” obrazy i poszukiwać posthumanistycznych form, robi coś dokładnie odwrotnego: wzmacnia humanistyczne sedno mimologicznej obietnicy o ponownym spotkaniu słów, rzeczy i ludzi.

Przyznaję, że tekst Kałuży jest dla mnie nie lada wyzwaniem, a w jej przestrzenno-architektonicznych kategoriach odnajduję więcej niż tylko analogię do Różewiczowskiego wiersza-wraku. Buzuje w nich cała energia konstruktywizmu, z Peiperowską i Przybosiowską geometrią na czele, z tą różnicą, że u Siwczyka jest ona okaleczona, pozbawiona podstaw i skazana na nieuchronne powtarzanie i rozcieńczanie tego, co było. Możemy się na produktywność takiej wizji poezji godzić lub nie, zastanawiać się, na ile jest ona łabędzim śpiewem wczesnego postmodernizmu, który dopiero miał wydać z siebie silne żądanie gestów politycznych i tożsamościowych, ale trzeba też zapytać: czy to wciąż jest jeszcze doświadczenie „Median”? Czy problem z tym tomem to problem źle przyłożonej, za mało empatycznej soczewki krytyka, czy raczej – jak w przypadku Bohdana Zadury i jego „Po szkodzie” – zmieniających się warunków historycznych w obrębie samego pola literackiego, inaczej stawianych pytań i innych oczekiwań?

Spróbujmy jeszcze raz. Pierwszy wiersz z „Median” to iście homerycka inwokacja, której tematami jest potencjalność i czas, czyli stałe motywy poezji Siwczyka. Zaczyna się epicko, jakbyśmy trawersowali z Sosnowskim: „Jasne, rytualne świty, na parapecie za szybą/ siada poniekąd znany w okolicy duch orzeźwienia,/ wiatr pokątnych zawirowań, co przynoszą nam tu/ jakże dziwne rozwiązania flagowych dylematów” i dalej podobnie, trzydzieści jeden wersów do pierwszej kropki. Dokonuje się tu jakieś laboratoryjne sterylizowanie i preparowanie idei życia („życie drobno siekane, pocięte na kawałki w bloku/ czystych możliwości”) w kontekście idei przyszłości (tego, co może nadejść) i przeszłości (tego, co zostało zapomniane, wydziedziczone, ale nie do końca). Następnie w wierszu „Wrodzone”, dedykowanym pamięci – jak mniemam – Tadeusza Różewicza – „to wrodzone życie/ zjawia się po cichu w polu widzenia, musi coś powiedzieć”, a dalej rozrasta się w marynistyczną metaforę egzystencjalno-poetyckiego dryfu, z dość banalną niestety kumulacją w „pióro z kości do wiosła”. Życie i jego niemożność to piękny temat, ale w „Medianach” jest to temat jedyny i ponadto ujmowany w kategoriach fałszywych afirmacji, choć w urokliwych frazach: „jałowy bieg na wzniesieniu” (s. 28), „raczej niemoc ubezwłasnowolnionej nadziei” (s. 35), „żar możliwości rył w asfaltowisku” (s. 25), „generator wzajemnych uwięzień” (s. 40).

Ale co zrobić, gdy syn z ojcem, niosąc szafę, idą jak „armatnie mięso/ przeciągnięte przez rowy czasu, w jakich może jeszcze tli się żar/ nieporozumień” („Czysta sytuacja”, s.13), a na całość nakłada się widmowy język krytyki postkolonialnej? Siwczyk używa dopełniaczowej metafory do granic, a jedyne, co ją ocala, to porządek zdania: rozlewnego, rytmicznie ułożonego, odwracającego od niej uwagę (moje ulubione to chyba „dyby ortodoncji” z wiersza „Obiektywnie patrząc” oraz „obce rożna pamięci” i „lita wierzchnia aury” z „Dalekopisu”). A jednak jest to wciąż wiersz o przenoszeniu szafy, który jest też wierszem o potencjalnej śmierci ojca (szafa-trumna) i zarazem kolonialną fantazją o przeszłości (szafa-tragarze-kolonie-wojsko). Trochę jakby Siwczyk wyzywał „Medianami” na pojedynek Tomasza Różyckiego i jego „Dwunastu stacjom” mówił: zrobię to lepiej, patrz, tym razem będzie o ludziach.

Siwczyk używa dopełniaczowej metafory do granic, a jedyne, co ją ocala, to porządek zdania: rozlewnego, rytmicznie ułożonego, odwracającego od niej uwagę

Jest więc o ludziach, na ogół biednych, w jakiś sposób okaleczonych przez świat: życiowych rozbitkach, przegranych, sierotach, więźniach, pracownikach najemnych, bezdomnych, nocnych kierowcach, złomiarzach. Czasem poeta próbuje im nieudolnie oddać głos (ale jak tu coś oddać, gdy piętrzą się metafory i język żąda znaczeń bez dna?), czasem zaś próbuje tylko empatycznie pisać o nich, obserwować i analizować ich potencjalną formę życia (widmową obecność), która utwierdza go w jego własnej osobności (jak w „Tezach”). Mimo wszystko warto docenić tę próbę poszukiwania wzrokiem tego, co mu się dotąd wymykało, naprawdę warto, bo nigdy nie było u Siwczyka więcej treści, mięsa życia i rzeczywistych ujęć codzienności niż tutaj. Momentami ta „warta obserwacyjna” przypomina wybudzonego z zimowego snu Darka Sośnickiego, gdy w „Marlewie” odkrywał wokół siebie porządek pracy o piątej nad ranem. Ale jest też coś, co nie pozwala tym próbom zaufać: to wciąż nie jest opowieść tych ludzi, to nie jest ich niemoc, tylko negatywna projekcja, którą na świat wokół nakłada laboratoryjny zmysł podmiotu, jego patologiczna skłonność do badania nie świata i życia, a przejawów i obiektów (wszak ludzie to „okazy w terrarium powietrza”, „atrapy na trapezach”, półprodukty niegotowej Historii).

Chociaż puenta całego tomu, jego ostatnia fraza, wybrzmiewa jak cios w twarz: „z nas będą ludzie skutecznej metody”, chociaż zapowiada radykalny projekt nowego człowieka, to już u podstaw jest on archaiczny. Sama „skuteczność”, mimo że brzmi jeszcze jak próba kapitalistycznego wygenerowania jakiegoś nowego wydania homo economicus, jest kategorią z poprzedniego paradygmatu, ze świata wiary w przyszłość i wielkie projekty ludzkości. A zatem Siwczyk nie wytwarza w swoim laboratorium projektu nowego człowieka, przeciwnie: przestrzega przed tym, który już był i który się nie powiódł. Problem polega na tym, że jego „ludzie skutecznej metody”, jak barbarzyńcy u bram wiecznego miasta, nie mają w sobie nic ponad to, co zaproponował Baudelaire w „Paryskim spleenie” i w „Malarzu życia nowoczesnego”. Najbardziej razi zatem nie tyle demontowanie potencjalności, którego Siwczyk się znowu podejmuje, ale nieudane jej demontowanie poprzez instagramowy filtr typowo nowoczesnych katastrof (np. wiersze „Lahar” i „Lahar II” to jakieś echo po wulkanicznych wybuchach z „Seansu po historiach”). Akcenty polityczne rozmywają się w spleen, bo Siwczyk – i jako poeta, i jako podmiot swoich wierszy – w politykę nie wierzy, bo nie wierzy w możliwość formowania rzeczywistości. To, co stałe, wciąż w jego wierszach rozpływa się w powietrzu, a potem skrapla się, przecieka, odparowuje i tak w koło. W tym sensie „inny czas i inny bezczas ogólnej wrzawy” (s. 9) jest wieczną teraźniejszością „Median”, a „pastoralna ruina, z której wybiegają w czas barachła/ jak potencjalne diamenty, reorganizowane państwo” (s. 17) to ich jedyna przestrzeń. Być może kluczowy z tej perspektywy jest zatem fragment: „pytam się/ choć dawno padłem w piach, czy odważyłem się żyć ci dać” (s. 41), a więc pytanie o możliwość, albo inaczej – o warunki tej możliwości; jedno takie zdanie w całej książce to jednak niewiele jak na architektoniczne testowanie przyszłych przestrzeni i form życia.

Gdy Ewa Domańska w przedmowie do „French Theory w Polsce” (2010), a jeszcze wcześniej w artykule „Zwrot performatywny we współczesnej humanistyce” (2007) żegnała ontologiczno-egzystencjalną słabość, można już było wyczuć jaskółkę nowego paradygmatu. Wydaje się, że Siwczyk pozostał jednak przy starym, trochę z przyzwyczajenia, trochę z niemocy. Mikołowski poeta jest bowiem w tym tomie nieznośnie wręcz vintage („wirtualny vintage” – to akurat nie o nim samym, ale z wiersza), jak filmy porno z lat 80., winylowi gadżeciarze w dobie techniki cyfrowej i hipsterskie inicjatywy modowo-biznesowe, w których pije się kawę wśród przetartych swetrów. Ma to swój oczywisty urok: bohater obserwuje np. sklepową wystawę, na której wyleguje się sfetyszyzowany bożek nowoczesności w postaci towarów wszelakich:

Wielkie bulwary, drobne studium narożnej witryny,
pod markizami siedzi kwiat nowoczesności,
niewidoczny pasaż prowadzi do niewidocznej głębi,
musisz sobie to wyostrzyć, biały koń tratuje trotuary
[…] tymczasem minęła nowoczesność, zjawiła się kwadra
twojego życia, w której rzeczywiście stać cię na niewiele
więcej niż podglądanie reprodukcji czyjegoś życia,
skończonej przygody, ubranej w fatałaszki tragedii,
jaka nie zaszła na tej drodze na drugi brzeg ulicy

(s. 42).

Benjamin, „Pasaże”? Ważna lektura. 1927-1940. A nowoczesność wciąż tak samo płynna, widmowa, bez perspektyw, niby materialistyczna (ach, ci nowi materialiści!), ale jednak nie: rozlazła, przeestetyzowana, wywołująca czarno-białe zdjęcia w „ciemni swojego bytowania”.

I żebym chociaż mógł napisać jak Zadura Berezie: mój jest tylko tytuł. Ale nawet tytuł nie bardzo mój, bo połowa przypada Siwczykowi, połowa SBB, a banalnym tryptykiem są w tym przypadku trzy odsłony wierszy „Na przecięciu arterii” (niestety nie tych łódzkich): „gdy stan wód/ przekraczał poziom alarmowy jak działka potencjometru,/ wchodził do pokoju kark, Pan Esperanto, prierdolamento,/ ściszyć gnoje, ściszyć, bezustanne kazanie wód, lanie/ kocem, sucha zaprawa w zimowe poranki przed zupą” (s. 15-16; rytm się zgubił, ale jest). Ale bądź tu czujny krytyku i zbieraj gruszki. Wszak poeta zrobił zbitkę trudniejszą do wymówienia, konsonantycznie się zgrywającą prier esper, a ponadto zadłużoną w słownikach, bo i „prière” to „modlić się”, i „lamento” to „jęk”, „lament”. A więc ten potoczysty banał to modlitwa, którą przerywa zły więzień, dopełniający swoim fałszywym (sztucznym) językiem biblijny mit Wieży Babel i modernistyczną fantazję o rozdzieleniu słów i rzeczy, w którą wtargnęła przemoc, żeby rozerwać potok dnia. A jaki to był potok, bystrzyca wręcz!:

ślimaczy się dzień roztropnej afirmacji,
nie inaczej się czuje pobliski badacz nocy,
gwiazdozbiór orany przez tunele transferów,
oczodół wlepiony w leżak, na jakim układasz
pietę własnych pretensji kierowanych, tak,
gdzieś indziej, naturalnie, poza horyzont gminy

(s. 15).

Gdzie jesteś zorzynku i co robisz w poświacie nocy? Dziewczynka robi ci ambaras. Nie, to badacz nocy na wezgłowiu lepianki układa pietę pretensji w pasjans tygodnia…

Tyle się wydarza w cybernetyczno-widmowo-postsekularnej przestrzeni tych wierszy, że aż wstyd sprowadzić je do jednej tezy: są kroki, ale nie ma wykroczeń, są rzeki, a nie ma wyrzeczeń. „Gdzieś indziej” wymknęło się z horyzontu gminy, z terytorialnego podziału poezji Siwczyka, i zostało upchnięte do starego kufra podróżnego, który przepływa teraz morza i oceany modernistycznych inspiracji i majaczy do tych na brzegu. Te wiersze są, w sposób estetycznie niepodważalny, piękne (to zdanie polecam wydawcy). Ale są też tak oszołomione tym pięknem, tak skupione na utrzymaniu oddechu w rytmie dwudziestowersowego zdania, że zaczynają cierpieć na niedotlenienie (tego zdania już nie polecam) i czymś podobnym skutkować u czytelnika. „Medaliony”, pfu, „Mediany” Siwczyka to poezja przeznaczona do podobania się, i nie wątpię, że będzie się podobać. Tymczasem czytam tę wybitnie średnią książkę raz po raz, ze świadomością, że jest oczywiście lepsza niż „Jasnopis”, ale też ze świadomością, że nikt jej jeszcze nie przecenił, więc nie bardzo wypada. Mam jednak przeczucie, a i trochę doświadczenia, że pewne szacowne konkursy lubią nagradzać średnie książki, podejmować średnie decyzje i średnio, tzn. bezkonfliktowo ferować wyroki, doskonale potem podejmowane przez równie średnią krytykę, przeznaczoną dla średnio zorientowanego czytelnika. „Mediany” ułatwią wszystkim to zadanie. Wystarczy czytać tytuł.

 

[1] Opis do spotkania autorskiego Siwczyk-Melecki-Krynicki, np. tu: http://www.muzeum.gliwice.pl/mediany-spotkanie-poetow-trzech-pokolen/

[2] Z tego miejsca przepraszam oczywiście Magdalenę Piotrowską-Grot, której się chciało, ale chyba jednak trochę za punkty do stypendiów („Żeby było jasne”, „Śląskie Studia Polonistyczne” 2016, nr 2, s. 277-284).

[3] Drugi to oczywiście „Krzysztof Siwczyk: byt i niebyt polskiego poety pooświeceniowego” Kacpra Bartczaka z jego „Świata nie scalonego” (2009).

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Krzysztof Siwczyk
„Mediany”, Wydawnictwo a5, Kraków 2018, s. 48.

Jakub Skurtys
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji „Przerzutni".

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Krzysztof Siwczyk
„Mediany”, Wydawnictwo a5, Kraków 2018, s. 48.

POPRZEDNI

recenzja  

Zbliżenia na sny

— Emilia Gałczyńska

NASTĘPNY

recenzja  

Czytanie non-fiction (3): Strategia księgowej

— Paulina Małochleb