fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Co po Berezie?
Cykl tekstów poświęconych życiu i twórczości Henryka Berezy (1926-2012), przy okazji wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy „Alfabetyczności". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

 

„Wypiski” to, mówiąc najprościej, dziennik lektur Henryka Berezy. Kiedy krytyk prowadził „Czytane w maszynopisie”, swoją stałą rubrykę na łamach „Twórczości”, część z tych zapisków trafiła do druku. W 2009 roku w wydawnictwie FORMA ukazał się ich wybór pod redakcją Andrzeja Skrendy. Od śmierci Berezy w 2012 roku Paweł Orzeł przygotowuje do druku kolejne fragmenty „Wypisków” oraz „Zapisków” (intymnych części dziennika). Poniżej przedstawiamy początkowe partie „Wypisków ostatnich”, książki zbierającej niepublikowane dotąd fragmenty dziennika lektur Berezy, która ma się ukazać w 2020 roku w opracowaniu Pawła Orła. Za zgodę na publikację dziękujemy spadkobiercy Henryka Berezy.

Redakcja

 

(22.11.2004)

Darek Foks, wczoraj i dziś lektura „Przeceny map” (Wrocław 2005), podtytuł „Wiersze z lat 1987-1977” trzeba rozumieć jako równoważnik wierszy zebranych z tego okresu, zawiera w całości „Wiersze o fryzjerach” (1994) i „Misterny tren” (1997) w identycznych układach, część trzecia „Czapajew wypłynął” składa się z „Polowania na lwa” (z prasy 1989) i z wybranych (?) wierszy z arkusza „Wiersze” (1989), którego nigdy nie widziałem.

Podobno jest w tym kilka poprawek, ale odnalezienie ich to już sprawa dla przyszłych monografistów.

Przecena map jest więc całością twórczości Darka Foksa z pierwszego dziesięciolecia jego aktywności poetyckiej –

 

 

(9.1.2005) 

Zbigniew Masternak, mimowolnie – nie myślałem, że ulegnę – przeczytałem „Księstwo. Księga druga” (Wrocław 2005).

Wiele oporów musiałem w sobie przezwyciężyć, przede wszystkim opór wobec niechlujstwa edytorskiego i niekiedy autorskiego, zwyciężyło to, że jest w „Księstwie” dużo najrozmaitszych piękności w poszczególnych całostkach, czytając całość po kolei, czuje się, że opory słaną, że piękności mają siłę przyciągającą, która potęguje się i każe to przeczytać do końca.

Najgłębsze wzruszenie ogarnęło mnie przy czytaniu narracji o ludobójstwie na […]

 

 

(25.1.2005)

Zbigniew Machej, ekspresowo przeczytałem „Wspomnienia z poezji nowoczesnej” (Wrocław 2005), czyta się to, czyta jednym tchem.

Gorzej z napisaniem o tym choćby jak najkrócej.

Powiedzmy, że to jest neutralna próba ustawienia się wobec najogólniej i najklasyczniej rozumianej „poezji nowoczesnej”, wyznacza ją orientacyjnie pięć nazwisk poezji europejskiej, Baudelaire, Władimir Majakowski, T. S. Eliot, Ezra Pound, Blaise Cendrars, i jeden kierunek, surrealizm.

„Poezji nowoczesnej” przeciwstawione jest indywidualne zjawisko poetyckie w poemacie „Kwestionariusz Karpowiczkowski” i coś pod nazwą „Siedem wierszy niemal aktualnych”, z czego samookreślenie się we własnej formule poetyckiej Zbigniewa Macheja niełatwo wydedukować.

Więcej w tym przeciwstawienia niż deklaracji tożsamościowej, przeciwstawienia doczytuję się w stosunku do szkoły Czesława Miłosza (wiersz „Na cześć księdza Baki”), w stosunku do poezji zaangażowanej, awangardowej, klasycyzującej i lingwistycznej, nie bawiąc się szczegółowymi wskazaniami wierszy, z których da się to wyczytać.

Formuły tożsamościowej doszukiwałbym się w wierszu „Na cześć księdza Baki”, rozumiejąc ten tytuł jako tytuł wiersza własnego, nie przez skojarzenie z tytułem utworu Miłosza.

Niełatwo jednak do tej formuły się dokopać, w metaforycznej prezentacji własnej prawdy przez prawdę poezji Baki wyczuwam pełną zgodność z moim rozumieniem wybitnego poety polskiego baroku, z tego możliwości dedukcyjne poetyckiej wiary Zbigniewa Macheja są bodaj większe niż z poematu „Kwestionariusz Karpowiczowski”, ale przeprowadzenie tych dedukcji jest maksymalnie ryzykowne.

Sam Machej poprzestaje na sugestiach wyłącznie aluzyjnych, unikając wszelkich bezpośrednich konfesji i deklaracji.

Józef Baka w metaforyce Zbigniewa Macheja jest na przeciwnym biegunie tego wszystkiego, co poetycko cechuje Czesława Miłosza i całą jego poetycką szkolę.

Baka Macheja nie jest z jakiegokolwiek dyskursu poetyckiego i z jakiejkolwiek retoryki poetyckiej, Baka Macheja jest sarmacki i skrajnie barokowy, bez żadnych koligacji z retoryką poetyckiego klasycyzmu.

Refleksje metapoetyckie, które stanowią intelektualną treść całych „Wspomnień z poezji nowoczesnej”, tkwią wyłącznie w aluzjach poetyckich, które stanowią jedyny – niebezpośredni – język metapoezji wszystkich utworów zbioru.

Ten zbiór jest na pozór najłatwiejszy z łatwych a naprawdę autor, mówiąc jak najwięcej, mówi maksymalnie nieuchwytnie, choć wie się, co mówi, tylko zostawia się to w międzysłowiu.

Zbiór na pozór całkowicie bez poetyckich dziwności jest intelektualnie tak zagadkowy, że o coś bardziej zagadkowego byłoby niesłychanie trudno –

 

 

(31.1.2005)

Sławomir Shuty (ur. 1973), „Zwał” (Warszawa 2004) jest „dziełem wywrotowym, maniakalnym, zaraźliwym”, czyli ściśle takim, jak je rekomenduje Wojciech Kuczok.

Niesłychanie rzadko polegam na rekomendacjach, w tym wypadku jest to rekomendacja kogoś, o kim co trzeba wiem, potrafię ją zrozumieć jako rekomendację pisarza o określonych skłonnościach twórczych, przede wszystkim o wyrazistej wrażliwości artystycznej.

Z trzech określeń Wojciecha Kuczoka za najważniejsze uważam diagnozę o wywrotowości, oczywiście, artystycznej tego dzieła.

Od upodobań narracyjnych polskiej prozy Sławomir Shuty odlatuje za góry, za lasy, nic go one nie obchodzą, dotyczy to fundamentów, języka, stylu, konwencji narracyjnych, większości struktur wewnętrznych przedstawień artystycznych kojarzonych z prozą.

To wszystko dałoby się zastąpić jednym, samym językiem, choć pod tym względem wywrotowość artystyczna „Zwału” jest stosunkowo najmniej radykalna, język narracji taki jak w „Zwale” nie jest odkryciem.

Jeśli uznać, że cechą tego języka narracji jest kolokwialność, to ona tym się różni, że w „Zwale” jest ona radykalna, w tej narracji nie ma nic, co by nie było absolutną kolokwialnością, wzbogaconą o nową sferę jej przejawów, o język komputerowy.

Tak radykalnej kolokwialności można by doszukiwać się jedynie u Ryszarda Schuberta, czyli w czymś w polskiej prozie całkowicie skrajnym.

Rygorystyczna kolokwialność w „Zwale” jest jednocześnie inaczej niż u Schuberta na całkowitym luzie, jej jedyny rygor artystyczny polega na tym, że nie może jej nie być, że ona jest dla samej siebie absolutną miarą i całkowitym usprawiedliwieniem.

To by mogło doprowadzić do tego, że ona sama siebie by artystycznie unieważniła, ale tego właśnie nie da się absolutnie powiedzieć.

Kolokwialność doprowadzona do stanu artystycznej nieodpowiedzialności jest w przeważającej części zadziwiająco artystycznie skuteczna, czasami aż trudno w to uwierzyć.

Ona jest samowystarczalna, znaczy dokładnie to, co ma znaczyć, mówi to, co jest w stanie powiedzieć, czym to jest, co mówi tak wymownie, jest mową absolutnie ukrytą i jednocześnie absolutnie jawną.

Co ta mowa znaczy, wie najprawdopodobniej sam autor i wiedzą najprawdopodobniej ci wszyscy, którzy mogą wiedzieć spośród czytelników, zwłaszcza spośród czytelników entuzjastów.

Ich musi być sporo, „Zwał” jest zauważony, entuzjastów musi być dużo więcej niż Wojciech Kuczok i ja.

Kuczok dostrzega nawet możliwość, że mogłaby to być powieść kultowa, i ma absolutną rację, choć swojego entuzjazmu dla „Zwału” nie nazwałbym kultem, ponieważ na wszystkie kulty jestem ostatecznie znieczulony, nie ma we mnie żadnego kultu dla czegokolwiek ani odrobiny.

Z tego, co napisałem, powinno wynikać, że widzę w „Zwale” świadectwo niezwykłych wręcz możliwości.

Ktoś kto tak włada tyloma językami kolokwialnymi musi mieć przed sobą niezwykłe pisarskie możliwości –

 

 

(4.2.2005)

Mirosław Nahacz (ur. 1984), autor jest, zdaje się, pupilkiem Wydawnictwa Czarne, pisano o nim nieźle w gazetach, zwłaszcza o „Osiem cztery” (2003), powieść „Bombel” (Wołowiec 2004) też została już zauważona.

Czytam to po rozdziale od kilku dni, wszystko jest całkowicie przejrzyste, ta przejrzystość jest taka sama, jakbym czytał dziś po raz pierwszy „Janka Muzykanta” lub coś w podobnym stylu, w czym na czas artystyczny ma wskazywać na wskroś chwiejna ordynarność słowa, jaka jest na miejscu u tylu dzisiejszych autorów, u których jest to absolutnie (artystycznie) prawdziwe jak na przykład w „Zwale” Sławomira Shuty’ego.

Autor zna może życie wiejskie i dzisiejszą młodzież, nie ma jednak wyczucia artystycznej stosowności i nie mogę się absolutnie zgodzić z opinią kogoś tak dla mnie wiarygodnego jak Adam Wiedemann.

Nie wiedzę w Bomblu bohatera chaplinowskiego ani podobieństwa do takich postaci jak u Waldemara Bawołka lub także samego Wiedemanna, przeszkadza jakimkolwiek podobieństwom właśnie niestosowność artystyczna, która daje zasadnicze piętno wszystkim składnikom narracji.

Zasadnicza sytuacja narratora i tytułowego bohatera wynika z błędu, ta narracja nie może być ani monologiem wewnętrznym, ani monologiem wypowiadanym ze względu na to, co i jak się opowiada.

Niestosowność tkwi właśnie w takim założeniu, że to, co się opowiada jest sprzeczne z tym, co można myśleć dla siebie lub opowiadać innym.

Przeczytałem dziś rozdział narracji „Ryby”, nieprawda słów ściga w tej narracji nieprawdę za nieprawdą, jak się ma być wiejskim pijaczyną czy przygłupem, to nie można raz po raz wpadać w słowa studenta kulturoznawstwa, ta mieszanina jest wiarygodna artystycznie w „Zwale” i zupełnie nie jest w „Bomblu”.

Postacie „Zwału” grają formami kultury i języka, „Bombel” Nahacza miesza jedno z drugim.

Jeśli doczytam „Bombla” do końca (jeszcze cztery z dwunastu rozdziałów), to tylko ze względu nie na jakąkolwiek potrzebę poznawczą, wszystko wiem, co o „Bomblu” wiedzieć można – [c.d. 8.2.2005]

 

(8.2.2005)

Mirosław Nahacz, przeczytałem powieść „Bombel” do końca, nie mam takiej jasności co do utworu jak przy początkowej lekturze (zapis z początku lutego). Nadal w narracji wiele mnie razi, zwłaszcza to, co nazwałem niestosownością artystyczną, ale pewności nie mam.

Autor – jest to możliwe – przełamuje najrozmaitsze stereotypy narracyjne, nie lękając się ryzyka, budując z premedytacją kreację człowieka zredukowanego do najprymitywniejszych potrzeb niemal czysto fizjologicznych, nie krępując się wiarygodnością ekspresji językowej (stąd to, co nazwałem niestosownością), prawomocności takiego postępowania nie można jednak z góry zakwestionować.

Najrozmaitsze piętra świadomości, na które wskazuje stylistyka, mogą przecież współistnieć w różnych kombinacjach.

Największa prymitywność potrzeb ludzkich zdarzyć się może tak samo przygłupowi jak komuś z cenzusem akademickim.

Może to właśnie pozwala widzieć w Bomblu postać chaplinowską, jak to nazywa Adam Wiedemann.

„Bombel” mnie razi, ale to o niczym nie może przesądzać.

Narracji Bombla trzeba się jeszcze przyjrzeć chociażby fragmentarycznie w stosownym czasie –

 

 

(6.2.2005)

Maria Sidorska-Ryczkowska, utwór „Stacyjka na wschodzie i zachodzie” (Gdynia 2004) jest zbudowany z miniatur narracyjnych, które układają się w coś na kształt małej powieści. Narrację organizuje tytułowa stacyjka, postać głównej bohaterki Małgorzaty z zarysami jej powiązań rodzinnych i ukształtowań duchowym, czyli przez miejsce życia, miasteczko na powojennym pograniczu, zdaje się w okolicach Krosna Odrzańskiego.

Duchowość Małgorzaty określa najbardziej pograniczność polsko-niemiecka, mniej społeczny charakter miasteczkowości.

Związek duchowy z miasteczkiem wyznacza współobecność niemieckiej i polskiej tradycji kulturalnej. W sensie duchowym tradycja duchowa niemiecka jest dominująca, Małgorzata jest wyznawczynią i prawie znawczynią poezji Rainera Marii Rilkego, który mógł się znać z księciem z tą okolicą związanym, czuje także łączność duchową z poetą niemieckim, który w niemieckiej przeszłości miasteczka był poprzednikiem literackich skłonności Małgorzaty.

Zarysy tego wszystkiego są fragmentaryczne i enigmatyczne, można to wiązać z literacką duchowością niż z jakąkolwiek faktografią, narracją w tej małej powieści rządzi estetyczna i filozoficzna duchowość postaci, której z pełną premedytacją dano imię Małgorzaty. Wszystko jednak jest niedopowiedziane i z premedytacji enigmatyczne.

Ta minipowieść autorki należy do twórczości wartościowej i bezspornie sympatycznej, to jest pisanie skromne, prawie na prywatny użytek, w takim właśnie charakterze daje się ono z korzyścią przeczytać i także zapamiętać.

Tacy autorzy jak Maria Sidorska-Ryczkowska nie są z pewnością zbędni, choć medialna sława nie jest im pisana –

 

 

(8.2.2005)

Sławomir Rogowski (ur. 1957), „Zima stulecia” (Kraków 2004) jest debiutem literackim absolwenta dziennikarstwa i nauk politycznych UW, pochlebne opinie dają na okładce Filip Bajon, Bronisław Maj i Muniek Staszczyk, nazywając „Zimę stulecia” zbiorem opowiadań.

Można to także nazwać powieścią, nie ma jednak o co się sprzeczać.

Całość robi wrażenie debiutu artystycznie jakby amatorskiego, w którym jaka taka literacka poprawność stanowi główną ambicję.

Atutem literackim mógłby być jaki taki autentyzm młodości autora w Ostrowcu Świętokrzyskim, dokumentowany polszczyzną powiatowej inteligencji.

Pochlebne opinie postaci znanych można tłumaczyć życzliwością dla autora, literacko w takim pisaniu nie może być nic nagannego –

 

 

(10.2.2005)

Paweł Soszyński (ur. 1979), „Nieżywi i leworęczni” (Warszawa 2004).

Lektura z niespodziankami, pierwszy rozdział czytałem drastycznie bez aprobaty, paranoiczna młodzieżowość, drugi zapowiada różności, już jakaś organizacja intelektualna narracji, trzeci całkowicie bez pudła.

W opowieści o szpanerskim lokalu klubowym pełna składność, artystyczne rygory, niuanse znaczeniowe, satyra, parodia, jakieś dzisiejsze „Wesele” w wersji młodzieżowej, najlepsze partie „Murów Jerycha”, kwintesencja dobrego Mrożka.

Po zaskoczeniu rozdziałem trzecim pełna mobilizacja do lektury rozdziału czwartego (bardzo długiego) i piątego (krótki ostatni) –

 

 

(7.4.2005)

Krystyna Miłobędzka, Mariusz Grzebalski, wczoraj przeczytałem wiersze „Po krzyku” (Wrocław 2004) z dużym przejęciem, dzisiaj lektura wierszy Mariusza Grzebalskiego „Słynne i świetne” (Wrocław 2004).

Po raz pierwszy mam jakiś kontakt z jego wierszami, z rodzajem jego wrażliwości, jest to kontakt przez zwyczajność obrazów z dzieciństwa, jego przeżywanie sukcesów mężczyzny w niczym mi nie przeszkadza, ale i niczym nie pociąga, brak w tym przeżywaniu odczucia braku w tym wszystkim.

Podmiot wierszy jest tym znudzony, nie doskwiera mu jednak brak, według mnie jest to brak bólu istnienia, ból taki ustanawia naturalną godność wszystkiego, czego się doświadcza –

 

 

(12.4.2005)

Edward Pasewicz, przeczytałem jego „Wiersze dla Róży Filipowicz” (Wrocław 2004), czyta się to nieźle, choć jest w tym dziwność, dziwność także w zdjęciu na okładce (pół twarzy, miasteczkowa chłopakowatość) –

 

 

(15.4.2005)

Wiersze starości, ranna lektura dwóch tomików poezji, Teresy FerencJerzego Ficowskiego.

Wiersze Teresy Ferenc, TomikStara jak świat. Wiersze nowe” (1988-2003) (Gdańsk 2004) ukazał się na siedemdziesięciolecie autorki, jest w tych ładnych wierszach tchnienie starości z echami makabrycznego dzieciństwa.

Wiersze Jerzego Ficowskiego czytuję od półwiecza, tomik „Zawczas z poniewaczasem” (Kraków 2004) jest jawnie liryką starości, jest to liryka w tym charakterze niekiedy wspaniała, kilka wierszy i także drobiazgów (druga część tomiku ma tytuł „Zapiski pokątne”) czytało mi się z wielkim przejęciem.

Ficowski był zawsze niezłym poetą, w liryce starczej osiąga może nawet wielkość, fundament tej liryki stanowią nieliczne słowa pozostałe w przestrzeni poetyckiej nieświadomości, w przestrzeni ich prawiecznego piękna.

Szkoda, że nie mam sił, żeby o starczej liryce napisać choć parę istotnych zdań –

 

 

(19.4.2005)

Feliks Netz, powieść „Dysharmonia caelestis” (Katowice-Warszawa 2004) nie jest utworem z kręgów moich literackich uniesień (sfera czystego i powstającego artyzmu) i jest powieścią bardzo poważną, z powagą na miarę polskich oczekiwań wobec literatury.

Jaśniej mówiąc, przeszkadza mi w niej zwyczajowa polska rozliczeniowa ideologiczność, dotyczy to mniej więcej pierwszej połowy narracji (powiedzmy, do rozdziału „List profesora Barabasza” włącznie), w drugiej części rozliczeniowa ideologiczność przemienia się w bardziej bezinteresowną poznawczo literacką antropologię.

W następnych czterech rozdziałach obydwie postacie, profesor Barabasz i powiązany wewnętrznymi nićmi z autorem powieściowy F.N. wyzwalają się z opłotków polskiej powieści realistycznej i stają się postaciami ludzkich losów i ludzkiego cierpienia.

W lekturze od czysto zawodowego literackiego obserwatorstwa mogłem przejść do czytania z emocjonalnym zaangażowaniem, jakie towarzyszy lekturze literatury prawdziwej.

W konkursie Nike „Dysharmonia caelestis” jest powieścią nie do pominięcia, cieszę się, że nie musiałem czytać powieści z czysto jurorskiego obowiązku –

 

 

(21.4.2005)

Jerzy Łukosz, nie wiem, dlaczego przeczytałem na nowo teraz akurat „Przygotowania do ślubu” (pierwsza część „Lenory”) (Warszawa 2004), nie pamiętam, czy i co zapisywałem po pierwszej lekturze.

W lekturze obecnej chodziło mi głównie o podglądanie jego narracyjnej roboty, to jest dobra robota, bez fuszerki.

Łukosz chce odbanalizować widzenie i słyszenie, czyli chce odbanalizować myślenie.

Wolno powiedzieć, że stosuje się tu pokazowo chwyt odzwyczajnienia widzenia, słyszenia i powszedniego myślenia.

Podmiot narracyjny – Adam – widzi, słyszy i myśli, jakby powinien widzieć, słyszeć i myśleć po raz pierwszy, widząc, słysząc i myśląc świadomie.

Takie świadome widzenie, słyszenie i myślenie przekształca przedmiot widzenia, słyszenia i myślenia, czyli, szumnie mówiąc, tak zwaną rzeczywistość, kategorię, którą sam podmiot narracyjny niemal bagatelizuje, woli bowiem używać języka maksymalnie zwyczajnego, rzeczowego i w zwyczajowym użytku.

Zakładając, tak sądzę, większą artystyczną skuteczność swojego chwytu odzwyczajnienia.

To założenie sprawdza się nader popisowo, bez jakiejkolwiek wymyślności tytułowe „przygotowania do ślubu” zamieniają się w coś z gruntu sprzecznego z obiegowymi wyobrażeniami, sprawa ślubnego garnituru odzwyczajnia stosunki z krawcem, wywraca porządek kawalerskiego wieczoru, narracja o przygotowaniach do ślubu staje się narracją o fundamentach relacji między człowiekiem a człowiekiem, szkołą obcowania wzajemnego ludzi, którzy otrzymują szansę prawdziwego widzenia, słyszenia siebie i myślenia o sobie i o innych.

Gdyby się pomyślało, że narracja w „Lenorze” ma charakter edukacyjny to należałoby przyjąć wniosek, że jest to edukacyjność najwymyślniejsza z wymyślnych, bo edukuje się nie do czegoś zewnętrznego, lecz do rozumienia tylko tego, co się w sobie od początku ma, czyli zdolności widzenia, słyszenia i myślenia –

 

(22.4.2005)

Jerzy Łukosz, z rozpędu przeczytałem drugą minipowieść z „Lenory”, „Powrót”, te dwa utwory wymieniają się w pierwszeństwie przy kolejnych lekturach.

W „Powrocie” najważniejsze są w finałowych partiach formuły filozoficzne i metafizyczne, mają one znaczenie dla całej twórczości Jerzego Łukosza, są tym samym szczególnie pamiętne i nie mogą z równą siłą działać przy kolejnych lekturach.

W „Przygotowaniach do ślubu” mniej jest formuł intelektualnych, autor działa w samej materii ludzkiego doświadczenia, sensy narracyjne ukrywają się w szczegółach obserwacji ludzkiego doświadczenia, jest ich wiele, w kolejnych lekturach – jak u mnie – takie rozproszenie sensów okazuje się trwalsze.

Pisarsko jest dla Łukosza „Powrót” wręcz fundamentalny, w działaniu artystycznym „Przygotowanie do ślubu” może się okazać skuteczniejsze.

Cieszę się, że doszło do kolejnej lektury „Lenory”, wzbogaciłem w ten sposób swoją argumentację na rzecz tego utworu –

 

 

(22.4.2005)

Henryk Waniek, podczytywanie książki Wańka „Martwa natura z niczym. Szkice z lat 1990-2004” (Kraków 2004).

Czy to jest „fascynująca czytelnicza przygoda nie tylko dla znawców sztuki”, tego nie wiem, dla wielu może być, ale chyba zupełnie nie „dla znawców sztuki”.

Znawcą sztuki nie jestem, wiem jednak, że gdybym był, to nie szukałbym w tym „fascynującej przygody”, mógłbym jedynie chcieć poznać, czego Henryk Waniek dorobił się w domenie znawstwa sztuki i jak się może przydać w popularyzacji tej domeny –

 

 

(24.4.2005)

Lektury, czytam przez cały dzień, czytam na przemian a to „My z Jedwabnego” (Warszawa 2004) Anny Bikont, a to „Gorączkę latynoamerykańską” (Warszawa 2004) Artura Domosławskiego, zaglądam do innych rzeczy.

Nie chce mi się robić notatek –

 

 

(22.5.2005)

Dagmara Sumara, przeczytałem tomik wierszy „Dancing” (Wrocław 2005), to wiersze, myśli się, niemożliwe, i jednocześnie jakieś mocne uderzenie, nie dowierzając, można podziwiać wyobraźnię, siłę słowa i samoswojość tej poezji, tej poetki –

 

 

(22.5.2005)

Adam Zdrodowski, tomik „Przygody, etc.” (Wrocław 2005) dziwny i zadziwiający, z wierszami jakby ułożonymi według zasady wzrastającej wartości.

Najpierw wiersze scjentyficzne, także medyczne, także jakby ćwiczebne w sztuce słowa, następnie odkrywcze psychologicznie i samodzielnie filozoficzne.

Pisanie jakby z ducha polskiej szkoły nowojorskiej poezji usamodzielniające się artystycznie z wiersza na wiersz.

Po wierszu „Po śniadaniu” mój sen ze zdewastowaną twarzą Kołakowskiego staje się fundamentem kompozycji intelektualnie rozkwitającej (wiersz bardzo dobry), właściwie dobre są już wszystkie wiersze, począwszy – mniej więcej – od utworu „Senny hymn”, który ma postać wiersza prozą.

W zasadzie nie ma się najmniejszych wątpliwości, że Adam Zdrodowski to poeta z prawdziwego zdarzenia –

 

 

(29.5.2005)

Hanna Krall, lektura w tym roku dwóch jej książek, wyboru reportaży „Spokojne niedzielne popołudnie” (Kraków 2004) i nowej książki „Wyjątkowo długa linia” (Kraków 2004), obydwie w Wydawnictwie a5.

„Spokojne niedzielne popołudnie” lepiej prezentują sztukę literacką reportażu na równym poziomie tej sztuki, „Wyjątkowo długa linia” jest książką może autorce szczególnie bliską, ale i szczególnie trudną.

Trudność widać najbardziej w tym wszystkim, co dotyczy Zagłady, losów ludzi z lubelskiej kamienicy w wojennej rozsypce, w dziejbie Holokaustu.

Cechą najistotniejszą sztuki reporterskiej Hanny Krall jest literacka ładność, to jest piękne pisanie, nie może to być jednak tym, co się nazywa prozą artystyczną ze szczególnymi rygorami artystycznej prawomocności struktur narracyjnych, tego u Hanny Krall nie ma.

W „Wyjątkowo długiej linii” nie ma reporterskiego faktografizmu, nawet przypisy są bardziej literackie niż faktograficzne, odejście od faktografizmu w dziejach kamienicy i w losach jej mieszkańców ma równoważyć literacka ładność narracji, wobec Zagłady jednak ładność słowa staje się zawodna.

Nad Zagładą nie da się tym sposobem zapanować, ratunkiem mógłby być tylko taki faktografizm, jaki jest możliwy, czyli cząstkowy, hipotetyczny, mógłby to być nawet faktografizm szczątkowy.

Bez faktografizmu jest się skazanym na zupełny chaos, tego Hanna Krall w holokaustowych losach swoich postaci nie uniknęła, może na miejscu byłaby tu autorska konfesja o zrozumiałych trudnościach ponad ludzką i narracyjną miarę.

Nie upierałbym się przy takim czytaniu „Wyjątkowo długiej linii”, ten tytuł odnosi się do linii życia na dłoni Józefa Czechowicza, który zginie od niemieckiej bomby we wrześniu 39.

Wątek powiązań między Józefem Czechowiczem i Franciszką Arnsztajnową, główną bohaterką opowieści o lubelskiej kamienicy, jest sam w sobie bardzo interesujący, a byłby jeszcze bardziej w ujęciu, powiedzmy, polonistycznym, czyli z pretensjami do naukowości, czy inaczej faktograficznym.

W konkluzji uważam, że nominacja do Nike oddaje ład i sprawiedliwość książce Hanny Krall –

 

(23.9.2005)

Hanna Krall, po wczorajszej lekturze „Wyjątkowo długiej linii” z lekka koryguję swój zapis z 29 maja, w zasadzie jestem jednak w tym opisie dla tej książki Hanny Krall nawet nadmiernie tolerancyjny.

Narracja Hanny Krall nie ma nie tylko nic z faktografizmu, jest – poza samym wątkiem znajomości Franciszki Arnsztajnowej i Józefa Czechowicza – wręcz trudno czytelna.

Narracja w „Wyjątkowo długiej linii” jest świadectwem całkowitej bezradności w czymś takim, co ma uchodzić za prozę artystyczną, Irena Szymańska, wmawiając autorce tego typu zdolności i możliwości zrobiła jej niewiarygodną krzywdę, zabiła u niej fachowość dziennikarską i skierowała ją w sferę kiczowatości (powieść „Sublokatorka”) lub totalnej impotencji –

 

 

(30.5.2005)

Ewa Kuryluk, wczoraj lektura książki „Goldi. Apoteoza zwierzaczkowatości” (Warszawa 2004) w całości.

Przez samo sąsiedztwo mojej lektury „Goldi” kojarzy mi się z książką Hanny Krall „Wyjątkowo długa linia”, to skojarzenie jest z góry niekorzystne dla tej drugiej.

Ewa Kuryluk, pisząc powieść wspomnieniową z istotnymi rygorami prozy artystycznej, nie rezygnuje z faktografizmu, nie podważając jego rygorów.

Powieść jest opowieścią o własnym dzieciństwie, o własnych rodzicach i własnym bracie, główną postacią jest w narracji ojciec, zwany w narracji Łapką, co jest rodzinnym pseudonimem znanej postaci historycznej, Karola Kuryluka.

Uprzywilejowanie tej postaci wynika z formy narracyjnej, narracja jest w całości monologową kreacją rozmowy z ojcem po latach od jego śmierci.

Umożliwia to na niesłychaną intymność relacji duchowej córki z ojcem, zdarzają się bardzo wybitne dzieła literackie o więzi synów z ojcem, relacja taka córki z ojcem nie zdarza się w literaturze często, w tej konkurencji „Goldi” jest czymś wręcz niezwykłym.

Znam w różnym stopniu trzy główne postacie tej narracji, jest to znajomość z różnych przejawów ich egzystencji, podziwiam subtelność i kunsztowność utworu Ewy Kuryluk.

Kreacja artystyczna postaci bądź co bądź tak publicznej jak Karol Kuryluk jest czymś niesłychanie trudnym i w „Goldim” czymś pisarsko absolutnie niezwykłym.

Nawet nie najważniejsze jest to, że narratorka ujawnia fakty publicznie mało znane, wojenną przeszłość Karola Kuryluka i niezwykłości związku między rodzicami, to jest może fundament portretu ojca, ale nie jest to cały portret.

Ten jest właśnie w niezwykłości więzi córki z ojcem i w tym, co w podtytule Goldiego nazywa się apoteozą zwierzaczkowatości, to wiąże się może z kreacyjnością narracji o chomiku Goldim i Karolu Kuryluku, ale nie ma kreacyjności polega wybitność portretu, jaki temu ojcu maluje Ewa Kuryluk.

Jestem pod wrażeniem osiągnięcia pisarskiego Ewy Kuryluk –

 

 

(2.9.2005)

Ewa Kuryluk, wczoraj i dziś ponowna lektura książki Goldi. Apoteoza zwierzaczkowatości, lektura chyba nawet solidniejsza niż pierwsza (w końcu maja).

Może nie jest to książka najlepsza z siedmiu tytułów finałowych, choć może jest, narratorka – inaczej niż Hanna Krall – ma pełną dyscyplinę poznawczą i przestrzega jej w prawomocnym poznawczo faktografizmie opowieści o swojej najbliższej rodzinie (rodzice Maria i Karol Kurylukowie i brak Piotr) i o sobie samej.

Opowieść Ewy Kuryluk jest narracyjnie (powieściowo) wyszukana i jednocześnie dobrze udokumentowana.

Jak w pierwszej lekturze najatrakcyjniejsza jest relacja między córką (narratorka) i ojcem (znana i wybitna postać historyczna).

Karol Kuryluk jest w tej narracji osobowością skomplikowaną i w tym skomplikowaniu aż zagadkową w sensie osobowościowym, choć we wszystkim, co dotyczy jego biografii, tajemnic biograficznych nie ma.

Druga (po kilku miesiącach) lektura „Goldiego” potwierdza bardzo wysoką wartość tego utworu –

 

 

(2.6.2005)

Tomasz Różycki, z jego poematem „Dwanaście stacji” (Kraków 2004) oswajam się od kilku dni nie bez oporów.

Przedsięwzięcie literackie ambitne i – niestety – skazane na przegraną, ma to być przegrana doniosła, dlatego w nominacji do Nike nie potrzeba dopatrywać się błędu.

Niemożliwość istotnego spełnienia wynika z ważnych powodów, nie da się po heroikomice Krasickiego, po „Panu Tadeuszu”, po „Chłopach” Reymonta wskrzeszać ambicji epopeicznych w starym wydaniu.

W „Dwunastu stacjach” nowością ma być charakter społeczny poematu, po epopejach szlacheckiej i chłopskiej miałaby to być epopeja ogólnospołeczna z wyraźnym piętnem niezróżnicowanej plebejskości, szuka się ponadto kompromisu między poezją i prozą, „Dwanaście stacji” jest poezją w sensie czysto umownym (złośliwie można by powiedzieć, że przez rytmiczny podział na wersy), kto wie jednak, czy nie czytałoby się tego lepiej, gdyby podziału na wersy nie było, na wersy dałoby się bez trudu dzielić prozę Reymonta, Żeromskiego i chyba także Dąbrowskiej.

Żadnych wyznaczników po dzisiejszemu rozumianego artyzmu w „Dwunastu stacjach” nie ma, jest dzisiejszość (powojenność) zdarzeniowa, fabularna.

W lekturach narracja „Dwunastu stacji” nuży, jedynym ratunkiem przed nudą jest lekko podgroteskowiony komizm, ale o ileż przyjemniej czyta się „Monachomachię” i nawet, przez przyzwyczajenie, „Pana Tadeusza”, w tych dziełach atutem jest historyczność tych dzieł, ich literacka patyna, przy „Dwunastu stacjach” daje się we znaki artystyczny anachronizm.

Nie powiem, żebym czytał ten utwór ze złą wolą, wola była we mnie wobec Tomasza Różyckiego jak najlepsza, mam po jednej solidnej lekturze i wielu wglądach w najrozmaitsze miejsca poematu dużo uznania dla trudu pisarskiego tego poety, świadomości, że dzieło skazane było z góry na artystyczną porażkę, nic nie zdołało mnie pozbawić –

 

 

(10.6.2005)

Stanisław Nowak (ur. 1936), był profesorem neurologii, mieszka w Kielcach, książka „Sny przepowiadające przyszłość” (Warszawa 2005) prezentuje nie tyle sny, co zwierzenia śniących, przeważnie krótkie, jest tych zwierzeń (podredagowanych) sto siedemdziesiąt.

W książce krótka przedmowa autora i posłowie Ewy Nowackiej, relacje senne, bez wyznań anonimowych osób śniących, tylko nieliczne, całość mniej więcej taka jak zbiór odpowiedzi w ankiecie na temat snów.

Wartości literackiej i dokumentalnej to nie ma, choć same fragmenty senne (zapisy snów) są interesujące, nie aż tak jednak, jak pisze w posłowiu Ewa Nowacka –

 

 

(18.6.2005)

Tadeusz Zubiński, przeczytałem wczoraj i dziś powieść „Góry na niebie” (Kielce 2005).

Tę powieść czyta się nie bez przejęcia, są w niej rozmaite wspaniałości i jednocześnie zadziwiająca bezradność w praktyce narracji, nie mogę o tym pisać, moja wiedza o mankamentach tego utworu zabiłaby wszystko, co jest w nim wspaniałe.

Mógłbym może porozmawiać z autorem przynajmniej po jednym kieliszku wódki, choć byłaby to rozmowa niepotrzebna, bo daremna.

Czegoś mi żal, bo nie przystałem myśleć, że w autorze są zadatki na wielkość pisarską, która chyba się nie spełni –

 

 

(30.6.2005)

Henryk Grynberg, więc doczytuję bez opuszczeń i w miarę uważnie ten kicz powieściowy, jakim są „Uchodźcy” (Warszawa 2004), który orientacyjnie czytałem przed czterema czy pięcioma miesiącami, po rozdziałach „Nieszczęśliwe wypadki” i „Męska przygoda” sama końcówka narracji stawia mi opór przy czytaniu.

Autor tej robótki beletrystycznej, kleconej z internetowych informacji o dziejach różnych zbiorowości żydowskiej diaspory i o niewielu indywidualnych biografiach uchodźców żydowskich w Ameryce, na koniec opowiada o losach kilku znanych sobie z grubsza postaci z Markiem Hłaską na czele, wylewając zwłaszcza na tego ostatnio kubeł szczyn, żeby go zniszczyć jako człowieka i pisarza.

W beletrystycznym szkicu tylko te końcowe partie narracji są byle jako pisane, dyktuje je dzika nienawiść do Marka Hłaski, nienawiść powodowane bezwstydną zawiścią do człowieka i pisarza, o którym ktoś taki jak Henryk Grynberg nie ma prawa napisać ani jednego słowa.

Napisałem te kilkanaście zdań, żeby wylać z siebie pogardę dla kogoś, kto się uważa za polskiego pisarza –

 

 

(17.7.2005)

Jacek Dobrowolski, od czwartku wieczorem podczytywałem jego „120 godzin”, początkowe partie (może do połowy całości), czytałem na zimno, można powiedzieć, na kontrze, owszem, mozolna robota w słowach i słowa martwego języka, zaczęło się to jednak zmieniać, odrażający akt seksualny we troje jeszcze całkiem na zimno, ale potem już nie.

Potem z poruszeniem i z podziwem, to jest pisarz niesłychanie okrutny, przede wszystkim wobec siebie, w brutalności samoanalizy mało co może temu dorównać, przestałem nie dowierzać, że Jacek Dobrowolski jest takim pisarzem, jak o nim myślałem od lektur jego niezwykłego debiutu w „Twórczości” (1998, nr 10).
Przy lekturze „120 godzin” doświadczyłem takiej niewiary i zaraz potem radości, że się nie myliłem, że to jest pisarz prawdziwy i tęgi, może nie do lubienia, ale do pełnego uznania i respektu –

 

(25.7.2005)

Jacek Dobrowolski, przeczytałem po raz drugi maszynopis „120 godzin”, nie podpisałbym się pod tym, co zapisałem 17 lipca po pierwszej lekturze.

Dziś drugą część (czyli rozdział 3, od s. 48) czytałem tak samo na zimno, w całości tego utworu chce się czegoś niemożliwe, chce się powiedzieć wszystko, wszystko jednoznacznie, czyli w sposób niemożliwy. Nauka chce mówić o wszystkim przez część ścisłym językiem, sztuka robi to samo o wiele lepiej niż nauka, ponieważ ma swój język mówienia o części, sugerującej całość (język metaforyczny).

„120 godzin” jest literacką pomyłką, jej styk z literaturą jest poprzez taką literaturę, która jest zbyt niebezpiecznie spokrewniona z kiczem.

Jest możliwe, że cała sztuka jest czymś w rodzaju kiczu, ale ta, którą uznajemy za wielką, nie daje się tak prosto (po drugiej lekturze) zredukować do kiczu.

Nie chcę powiedzieć, że kiczowatość „120 godzin”, jest literacko bezwartościowa, z pewnością mogą się znaleźć tacy jej odbiorcy, którzy potraktują ją z dobrą wiarą, powieść Jacka Dobrowolskiego jest z pewnością inteligentna i na swój sposób intelektualnie celna.

W sumie o człowieczeństwie i o ludzkości myślę prawie to samo co Jacek Dobrowolski, ale mnie nie przychodzi do głowy, żeby zabrać się do pisania powieści.

Jedno jest pewne, „120 godzin” nie przekreśla opowiadanie „Wściekłość” i kilka innych, które nadal cenię –

 

(31.7.2005)

Jacek Dobrowolski, przeczytałem końcową partię „120 godzin” (powiedzmy trzydzieści stron), to można jednak czytać z poruszeniem, to jest jednak głos rozpaczy i autentycznego cierpienia, tego nie da się nie dostrzegać.

Mój opór wobec tego jest natury formalnej, wobec języka, wobec jego języka powagi, wobec wielkosłowia i wielosłowia, finał z Darkroom, z ciemnią wydaje się nie do przebycia, tego jest około dziesięciu stron znormalizowanego maszynopisu (4 strony tego wydruku to mniej więcej tyle), czytanie to jak wspinaczka na wielką górę bez radości osiągnięcia szczytu.

Męczy mnie utwór Jacka Dobrowolskiego rzetelnością jego roboty, która mnie nie daje tego, co mógłbym nazwać artystyczną nagrodą, nagrodą przez sztukę –

 

 

*

 

 

Paweł Orzeł

przedprzedwypisek

 

Od nie wiem już jak dawna zmagam się z koniecznością napisania paru słów o „Wypiskach ostatnich”. (Wszystko przez Kubę Nowackiego). Po wielopłaszczyznowym trudzie związanym z „Alfabetycznością” nie czuję się teraz na siłach, by pisać odpowiedzialnie. Lo siento, es como es. Nie wierząc w jakiekolwiek formy olśnienia czy inspiracji przeglądam nagromadzone przez lata materiały prasowe. (Kolejny powód do pogrążania się w zwątpieniu – tym razem zwątpienie w pamięć). Nagle coś takiego: „Piszesz codziennie?” – pyta Darek Foks. „Coś sobie zawsze notuję” – odpowiada Henryk. (Jest to z „Dodatku Literackiego” 2009, nr 4 (5), pisemko przy okazji Nagrody Literackiej Gdyni).

 

Co tu można jeszcze dodać?

I jak walczyć z nieskończonością?

 

„Wypiski ostatnie” – wyśniłem, więc wybrałem, datę odejścia/wyrzucenia/wypchnięcia (nie chcę mnożyć możliwości, niech każdy wybierze sobie tę, w którą bardziej wierzy) Henryka z „Twórczości” jako początek cyklu tekstów krytycznych, recenzenckich, czy ogólnie komentujących książki-literaturę. To rozstanie po przeszło pięćdziesięciu latach z czymś, co było swoistym domem, aż się prosi o szerszą opowieść kogoś mądrzejszego ode mnie, nawet jeśli (jestem o tym przekonany) nigdy nie będzie to relacja udana. Nie robiąc na potrzeby tej książki żadnego wyboru[1], jedynie uczciwie przepisując każdy przejaw powyższego, czuję, że słuszne jest również nierobienie wyboru dla „Małego Formatu” i przedstawienie po prostu pierwszych stron. Z tych prywatnych (czy na pewno?) zapisków „sędziwego krytyka” jeszcze jakiś czas na ujawnienie poczekać muszą między innymi teksty o takich autorach jak:

Abramowicz, Albiński, Anderman, Andrzejewski, Appel, Bajon, Bajon, Bajon, Barańczak, Bart, Baudelaire, Bawołek, Białoszewski, Bielecki, Bitner, Bonowicz, Borges, Breza, Buczkowski, Buras, Céline, Chlebnikow, Chłopek, Cieślik, Cioran, Czaja, Czapliński, Czechowicz, Czeszko, Ćirlić, Danecki, Dąbrowska, Debord, Dehnel, Dostojewski, Drzeżdżon, Dumas, Dunin-Wąsowicz, Eco, Eliot, Faulkner, Fox, Franczak, Gałczyński, Gedroyć, Głowacki, Głowiński, Giszczak, Gombrowicz, Gondowicz, Grześczak, Hartwig, Heidegger, Helbig, Hen, Herling-Grudziński, Himilsbach, Hłasko, Homer, Iłłakowiczówna, Ingarden, Iwaszkiewicz, Janion, Jasek, Jastrun, Joyce, Jurewicz, Kaczanowski, Kalicki, Kałuża, Kapela, Karpiński, Karpowicz, Kijowski, Kirch, Klimko-Dobrzaniecki, Kochanowski, Kołakowski, Komendant, Kozioł, Koźbiel, Krajewski, Krasuski, Kubiak, Kuczok, Kuryluk, Kuryluk, Lacan, Lechoń, Leśmian, Liberta, Lipska, Lipski, Lisowski, Łoziński, Łuczeńczyk, Mach, Maj, Majakowski, Marszałek, Masłoń, Masłowska, Masternak, Maślanka, Matywiecki, Melecki, Mentzel, Michalski, Michnik, Mickiewicz, Miłobędzka, Miłosz, Miłoszewski, Montaigne, Mrożek, Musiał, Müller… [od tego momentu mniej sumiennie] Nietzsche, Niewrzęda, Norwid, Orszulewski, ja, Orzeszkowa, Ożóg, Pasek, Pascal, Piątek, Piętak, Pilch, Pilot, Platon, Pluszka, Podsiadło, Polak, Przyboś, Redliński, Rolando, Różewicz, Rudnicki, Rudzka, Rybicki, Rylski, Sipowicz, Siwczyk, Skrendo, Słowacki, Sommer, Sosnowski, Sośnicki, Stachura, Stala, Szczepkowska, Świetlicki, Tkaczyszyn-Dycki, Toeplitz, Tokarczuk, Uniłowski, Waga, Walser, Wat, Wein, Wiedemann, Witkiewicz, Wojciechowski, Wojciechowski, Wolny-Hamkało, Wolski, Wolter, Worcell, Wróblewski, Zadura, Zagajewski, Żeromski, Żywiołek… [a nadal większość przede mną].

Ktoś pyta: „czy rozstanie z »Twórczością« spowodowało, że teksty te nie zostały nigdy opublikowane?”

Pewnie tak, pewnie nie.

I wyszła mi odpowiedź godna jednej z miernot, których naiwny Henryk się nie pozbywał, bo „zostałby jak kołek w płocie, los nadwrażliwca”. W styczniu te słowa mnie denerwowały, teraz nabyłem nieco odwagi we wmawianiu sobie zmądrzenia i wprawiają mnie w dobry nastrój.

Powinienem jeszcze zatrzymać się chwilę i ponarzekać nad trudami (fizycznej) pracy z tak specyficznym rękopisem. Ale może za rok będę bardziej kompetentny do wypowiadania się w tym temacie.

„Coś sobie zawsze notuję”.

To dobrze, choć zdanie to bardzo niepozorne i na swój sposób nieprawdziwe. Aż mam ochotę poczytać siebie samego z tekstu „Znaki zapytania nad moim czytaniem »Zapisków« Henryka Berezy” („Konteksty” 2015, nr 3). Tylko po to, by znowu zacząć coś rozumieć. A i tak największe trudności przede mną.

Może jeszcze taki cytat na koniec:

„To tyle i Bóg z nami, trzymajmy się”.

 

26 czerwca 2018 r.

 

[1] Kolega z pracy zacytował mi kiedyś pisarza, który w swoim dzienniku brzydko pisał o Henryku, ale wyjątkowo uroczo opisywał alkoholową stronę życia literackiego: „W łańcuchu istnienia wróbel jest tak samo ważny jak orzeł” – jakoś tak. I myślami jestem już przy całej filozofii „Zapisków”, potem „Wypisków” i głębiej…

Co po Berezie?
Cykl tekstów poświęconych życiu i twórczości Henryka Berezy (1926-2012), przy okazji wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy „Alfabetyczności". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Henryk Bereza
ur. 1926, zm. 2012. Krytyk literacki, wieloletni redaktor działu prozy w miesięczniku „Twórczość”, autor licznych książek krytycznoliterackich, m.in. „Sztuki czytania” (1966), „Związków naturalnych” (1972 – Nagroda im. Stanisława Piętaka), „Prozy z importu” (1979), „Pryncypiów. O łasce literatury”. Od 1977 do 2005 roku prowadził w „Twórczości” autorską rubrykę „Czytane w maszynopisie”. Autor cyklu zapisów sennych „Oniriada”. Wydał cztery tomy poetyckie: „Miary” (2003), „Względy” (2010), „Zgłoski” (2011), „Zgrzyty” (2014).
POPRZEDNI

szkic  

„Mój Henryk"

— Adam Wiedemann

NASTĘPNY

szkic  

„Rewolucja artystyczna” albo „nowa” proza. Genealogia pewnego sporu

— Przemysław Kaliszuk