fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

1. W jaki sposób poznałeś/poznałaś Henryka Berezę? Jak opisałbyś/opisałabyś to pierwsze spotkanie?

Dariusz Bitner: W maju 1980 roku całkiem bez powodu przyjechałem na jeden dzień do domu rodzinnego. Wiodłem wtedy żywot tułaczy i sypiałem gdzie bądź, czasem u bliskich osób, czasem na klatkach schodowych. I właśnie u rodziców obudził mnie telefon. Ktoś chciał mówić z panem Bitnerem i byłem święcie przekonany, że chodzi o mojego ojca. Niewiele brakowało, bym skończył rozmowę informacją, że go nie ma. Tymczasem Henryk Bereza poszukiwał akurat mnie, by uzyskać zgodę dla „Twórczości” na publikację tekstu o Pandarku. Nie posyłałem im go, dotarł do rąk Berezy jako kontrowersyjny maszynopis z Wydawnictwa Literackiego.

„Cyt” okazało się dla zacnej krakowskiej oficyny dziełem problematycznym; o ile dobrze sobie przypominam, jedna z dwóch recenzji wewnętrznych polecała książkę do druku, druga stanowczo odradzała. Henryk Bereza miał ostatecznie rozstrzygnąć o jej losach. W pewnym sensie więc rozstrzygał i o moim losie, jako pisarza. Byłem już wprawdzie po debiucie (książka „Ptak” ukazała się w tym samym wydawnictwie), ale niczego to nie rozstrzygało – jako twórca wciąż dreptałem w kółko i zupełnie nie miałem pewności, czy opowieść o Janie Pandarku – ze swą baśniową stylizacją i programową infantylnością bohatera – nie jest przypadkiem niewczesną uzurpacją i gówniarstwem. Natomiast do „Twórczości” posłałem obszerne opowiadanie „Bywa”, które miało być dziełem wielkim, wielowątkowym i wielowymiarowym, ale skończyło się pisać samo i nagle, posłałem je wraz z czymś, co wydawało mi się poematem filozoficznym – opartym na biblijnym wątku Kaina i Abla – zatytułowanym „Tułacz”.

Jak się później w rozmowie okazało, „Bywa” zostało, bez szczególnych ceregieli, zakwalifikowane do druku, ale ponieważ w ręce redaktora Berezy wpadł maszynopis „Cyt”, „Bywa” wypadło z planów na rzecz jak najszybszego druku tekstu złożonego w Literackim. Kiedy jeszcze (w Warszawie) próbowałem dopytać o „Tułacza”, Bereza litościwie ofuknął mnie, że o tym w ogóle nie będziemy rozmawiać. Było we mnie tyle rozsądku, by nie zapytać, dlaczego. Miałem na szczęście już tyle rozumu, by to zrozumieć.

Właściwie na przykładzie tych trzech tekstów i trzech różnych reakcji Berezy można określić jego stosunek do literatury w ogóle. (Nie sądzę, by należało rozwijać ten temat). Naszą całą późniejszą znajomość mogę zinterpretować w następujący sposób: poznał mnie poprzez moją prozę i od razu wyczuł we mnie bratnią duszę. Umiał po prostu czytać, nie jest to umiejętność zbyt powszechna, wbrew pozorom.

Karol Maliszewski: Bardzo późno doszło do spotkania twarzą w twarz. Najpierw były długie lata wzajemnej sympatii niekiedy wyrażanej drogą listowną. Wysyłałem mu tomiki poetyckie, a potem książki prozatorskie. Miał zwyczaj listownego dziękowania za przesyłki. Do podziękowań dołączał komentarz, recenzję. W tamtych czasach był jedyną osobą, która nie lekceważyła debiutanta. I w tym jest dla mnie wzorem. Żywe zainteresowanie, szacunek, wręcz pietyzm, to wszystko było nie tylko wzruszające, to ukierunkowało mnie na całe życie, spowodowało, że zostałem tu (w literaturze, której on wydawał się strażnikiem) na zawsze. Dłuższe listy, a zatem pogłębione analizy, związane były z pierwszymi książkami prozatorskimi, z „Próbami życia” i „Faramuchą”. Chyba go dość poważnie zainteresowały, bo zgłaszał wtedy (dwukrotnie) moją kandydaturę do Paszportu „Polityki”. Wzruszający list, utwierdzający mnie w obranej drodze, także tej krytycznoliterackiej, zawdzięczam tekstowi opublikowanemu w „Nowym Nurcie”. Dotyczył „Pryncypiów” i, jak widzę to dzisiaj, miał charakter cokolwiek wyznawczy, prawie miłosny. Ale obok takiego stylu bycia w literaturze i sposobu jej komentowania nie da się przejść obojętnie. To się odrzuca albo kocha. Wybrałem to drugie. Zatem pierwsze osobiste spotkanie było dla mnie wydarzeniem. Jakbym stąpał obok jakiejś świętości i znalazł się nagle w buddyjskim aśramie. A był to tylko zwyczajny młodoliteracki zlot, jakich wiele odbywało się w latach 90. Częścią imprezy w Wojnowicach pod Wrocławiem była sesja krytycznoliteracka dotycząca przemian zachodzących w literaturze. Jednym z zaproszonych gości był Henryk Bereza. Jako uczestnik wydarzeń pamiętam jakieś napięcie związane z jego osobą, ostentacyjne lekceważenie jednych i atencję innych. Zaprezentował się tam również jako pisarz, artysta zapisujący swoje sny. Teksty, które wtedy czytał, uświadomiły zebranym, że nawet coś, co można nazwać „podświadomością oniryczną” tego człowieka, owładnięte jest obsesjami związanymi ściśle z literaturą i życiem literackim. Tak jakby innego życia nie miał. Przeżywałem to, że poświęcił mi tyle uwagi, że przegadaliśmy pół nocy. Ten wstrząs zaowocował dedykowanym mu wierszem pt. „Wojnowice”. Gdy zobaczył rękopis, prosił o usunięcie jednego słowa. I tak z ciszy „wilgłej” zrobiła się konkretna, rzeczowa „mokra” cisza. Drugie spotkanie odbyło się kilka lat później w Skierniewicach. I tu kolejna ważna, długa rozmowa. Byliśmy obaj jurorami w konkursie poetyckim zorganizowanym przez Darka Foksa. Podczas tych rozmów, ale także w listach, zapraszał do Warszawy. Jakoś nigdy z tego zaproszenia nie skorzystałem.

Magdalena Rabizo-Birek: Odpowiedź zależy od tego, czy chodzi o spotkanie z jego pisarstwem czy o spotkanie osobiste. W przypadku człowieka piszącego, oba typy spotkań są równie ważne. Jeszcze w szkole średniej kupiłam sobie jego książkę „Proza z importu” (1979) – bardzo mnie wtedy pasjonowała literatura światowa, wiele jej czytałam, a to było prawdziwe kompendium wiedzy o literaturze XX wieku. Czytałam tę wielką książkę (ma 507 stron gęstego druku) na wyrywki – na pewno szczególnie to, co współgrało z moimi ówczesnymi lekturami jak znakomity szkic o Michaile Bułhakowowie (doceniam go jeszcze bardziej po powtórnej lekturze w „Alfabetyczności”), teksty o pisarzach iberoamerykańskich, Amerykanach i Japończykach. Pasjonowali mnie wtedy wielcy pisarze rosyjscy i – jak całe moje pokolenie – zaczytywałam się w Iberosach: Márquezie, Donoso, Fuentesie, Llosie – Henryk o nich pisał, a ten dział jego książki otwierał wspaniały szkic o jego ulubionym pisarzu – Jorge Luisie Borgesie. Do innych ówczesnych jego lektur musiałam dorosnąć (np. wspaniałego „Pałacu lodowego” norweskiego prozaika Tarjei Vesaasa). Do niektórych jednak chyba nigdy nie dorosnę – np. Alberta Parisa Gütersloha (choć z inspiracji Henryka, który wiele o nim mówił podczas naszych spotkań, kupiłam sobie jego najbardziej znaną powieść „Słońce i księżyc”).

Pierwsze nasze osobiste spotkanie miało miejsce podczas promocji tzw. zielonej serii „Nowa Proza Polska” w Kawiarni PIW-u przy ulicy Foksal. Odbyło się ono późną wiosną – chyba w roku 1996. Seria ukazywała się pod patronatem „Twórczości” i jej redaktorzy wpadli na pomysł, by na promocji mówili o niej młodzi krytycy, współpracujący wtedy z warszawskim miesięcznikiem. Wybór padł na Dariusza Nowackiego, Mariusza Czubaja i mnie. Wieczorem pan Jerzy Lisowski i jego wspaniała żona Hanna Stankówna zaprosili nas wszystkich – krytyków oraz kilku pisarzy „zielonej serii”, którzy przyjechali do Warszawy z różnych stron Polski – do siebie na Wiejską. Wtedy weszliśmy w komitywę z Henrykiem, bo obecny na tym wieczorze Grzegorz Strumyk przypomniał mi później, że kiedy wracaliśmy nocą przez Plac Trzech Krzyży, objęłam Henryka. Czyli z mojej strony była to jeśli nie miłość od pierwszego wejrzenia, to co najmniej szczera, serdeczna i czuła sympatia. Było to jednak tak dawno temu, że zupełnie nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Zapewne – jak to na imprezie – poruszaliśmy tematy istotne, w których Henryk się wspaniale odnajdował, przy czym opowiadał zawsze ciekawe anegdoty o ważnych dla siebie spotkaniach z pisarzami i literaturą. Nie wiem, czy to nie wtedy opowiedział, jak musieli w ostatnim, „franciszkańskim” okresie życia pilnować Edwarda Stachury, który brał w „Twórczości” honorarium i tuż po wyjściu z redakcji natychmiast je rozdawał.

Andrzej Skrendo: Pisałem pracę magisterską o Berezie. Bardzo go „schlastałem”. Dziś nie umiem dokładnie powiedzieć dlaczego, minęło ponad 20 lat… Było w pisaniu Berezy coś wyzywającego – czyli irytującego i pociągającego zarazem – a ja byłem bardzo skory do polemik i sporów… Praca ta, a być może tylko jej fragmenty, dotarła do Berezy. Wątpię, żeby mu się podobała. Niedługo potem przyjechał do Szczecina na promocję książki „Epistoły”, którą wydała oficyna Basil. Rozmawialiśmy krótko, ale w dobrej atmosferze, Bereza zdawał się prawdziwie zaciekawiony… Patrzę na dedykację na książce (16 kwietnia 1998): „Andrzejowi Skrendzie, znawcy mojej twórczości i jej pogromcy, na pamiątkę, bez złości, z życzeniami sukcesów – Henryk Bereza”. Ironicznie? Bez wątpienia, ale na to zasłużyłem.  Brzmi jednak w tej dedykacji jeszcze inna nuta – zapowiada ona późniejsze lata, kiedy się z Henrykiem trochę zaprzyjaźniłem.

Jakub Skurtys: Ta odpowiedź powinna zaczynać się tak: nigdy nie poznałem Henryka Berezy i nie chciałem go poznać. Zawsze był dla mnie „starszym krytykiem”, reprezentantem pokolenia nawet nie moich profesorów, a profesorów moich profesorów, kimś z zupełnie innego, jakby równoległego porządku rzeczywistości, w której krytyka literacka istnieje pomimo akademii, prężąc się w swoich czasopiśmienniczych kolumnach, w swoich nieodwołalnych wyrokach i literackich przyjaźniach. I tu właściwie mogłaby się ta odpowiedź skończyć, bo nie znać Berezy było dla mnie pewnym założeniem programowym: pozwolić mu istnieć jako krytykowi, ale nie dać się uczłowieczyć jego osobie, nie pozwolić sobie na nawiązanie relacji, w której jakiś rodzaj podziwu łączyłby się z naturalnym współczuciem dla kolejnych, odchodzących pokoleń i ewentualnie poskutkowałby wejściem w towarzyski „krąg Berezy”.

Justyna Sobolewska: Nie znałam go dobrze, tylko z czytania i widzenia w Czytelniku. Pierwszy raz dłużej rozmawialiśmy, kiedy zgodził się na wywiad dla „Polityki”. To był chyba jego ostatni wywiad prasowy, kilka miesięcy przed śmiercią. Było jak zwykle: ktoś wręczał mu rękopis, ktoś się dosiadał, ktoś zaczepiał, ktoś pozdrawiał. Jak to w Czytelniku.

Szymon Wróbel: Nie poznałem Henryka Berezy przy jego stoliku na Wiejskiej, ale w jego maleńkim mieszkaniu na ulicy Widok, w samym centrum Warszawy. Z okna mieszkania Bereza często obserwował ulicę. Dostarczył mnie tam Tadeusz Komendant z marną rekomendacją „osoby trudnej, niezrozumiałej i nieprzystępnej”. Rozmawialiśmy o literaturze, uniwersytecie, Warszawie. Rozmawialiśmy o prawie do literatury. Mówiliśmy długo na temat Thomasa Bernharda. Chwaliłem „Kalkwerk”, krytykowałem „Mróz”. Bereza chwalił „Mróz”. Powiedział, że ktoś mu kiedyś ukradł książkę Bernharda z mieszkania na Widoku, z osobistą dedykacją Bernharda. Miał pewne podejrzenia, kto to mógł być. Rozmawialiśmy o wszystkim. Piliśmy wódkę. Bereza twierdził, że ja tylko udaję, że piję wódkę. Tadeusz Komendant głównie milczał i cmokał. Komendant pił wódkę realnie, nie udawał. Bereza powiedział, że moja choroba jest nieuleczalna. Powiedział także, że Jan Kochanowski całkiem znośnie pisał wiersze. Sporo mówił o języku, jakby język był dla niego ostatecznym absolutem. Mnie interesował świat bez ludzi i bez języka. To się nie zmieniło. Był to dzień lipcowych upałów. Burza jednak nie nadeszła.

 

2. Co otworzyła przed tobą lektura Henryka Berezy? Czy jego pisarstwo krytyczne miało wpływ na twoje preferencje i wybory literackie? Czy są autorzy lub autorki, których odkryłeś/odkryłaś dzięki niemu?

Dariusz Bitner: Moja obecność w życiu Henryka Berezy jest po wielokroć mniej ważna niż jego w moim życiu. Kiedy go poznałem, nie wiedziałem o nim nic, poza tym, że był krytykiem literackim. Nie czytałem jego książek, nie znałem jego publikacji, recenzja wydawnicza dla Wydawnictwa Literackiego była jego jedynym znanym mi tekstem. Siłą rzeczy dopiero potem nadrabiałem zaległą lekturę, poczynając od „Prozy z importu”. Tak naprawdę więc najpierw poznałem żywą mowę Berezy i była to szkoła języka. Nikt w tak precyzyjny i wykwintny sposób w moim otoczeniu się nie wysławiał, do tego nie tracąc czasu na tematy błahe lub głupie; kilka spotkań z Berezą przewartościowało moje widzenie świata i wszelkie relacje z nim. Te rozmowy i lektury kolejnych książek określiły również wybory literackie – bardziej zwróciłem się ku prozie polskiej i dzięki niemu doceniłem to, co dzieje się w polskiej literaturze. Z książek najbardziej ceniłem sobie „Sposób myślenia: tom 1. O prozie polskiej” (drugiego tomu, z racji przemian kulturowych, niestety autor nie doczekał), a także „Sztukę czytania” (chociaż przeczytałem ją – wstyd przyznać – na końcu). Nie mogę nie wspomnieć o „Epistołach”, ale są mi one bliskie na zupełnie innej zasadzie. W końcu byłem ich wydawcą. I w dużej mierze bohaterem.

Karol Maliszewski: Wydawał mi się mistrzem, który dobrze wie, co w literaturze jest dobre, a co złe. Ja zawsze miałem z tym kłopoty, a tu taka jasność, pewność. Potem uwiódł mnie ten jego osobisty ton, intymne przeżywanie literatury. Pomyślałem, że to jest to, tędy droga w stronę pozaakademickiego chłonięcia literatury całym sobą. Przez lata czytałem jego zapiski w „Twórczości”, były dla mnie drogowskazem. Wiele tropów z literatury światowej zawdzięczam tym wskazówkom. Tak się rozwijałem, szukałem razem z nim. A na podsuwanej przez niego literaturze polskiej to się po prostu wychowałem, szczególnie tej spod znaku „rewolucji artystycznej” i „nurtu chłopskiego”.

Magdalena Rabizo-Birek: Choć brak mi obiektywności i dystansu, myślę, że to nie tyle  wpływ Henryka na mnie, ile pewne pokrewieństwo w naszym stosunku do literatury oraz pisaniu o niej. Oczywiście on jest mistrzem trudnym do doścignięcia, ale ja, podobnie jak on, uważam, że krytyka jest/powinna być sztuką pisania, owszem – osobliwym jej gatunkiem, ale obdarzonym podobnymi literaturze właściwościami: ma wzruszać, wstrząsać, zachwycać, inspirować i odkrywać nieznane obszary doświadczeń i przeżyć. Krytyk powinien pisać, by doścignąć literaturę, o której się wypowiada. A jak doścignąć: Haupta, Odojewskiego, Myśliwskiego, Tokarczuk, Stasiuka…? Przy czym nie chodzi mi o to, by pisać jak oni, naśladować ich styl, tylko pisać tak samo dobrze po swojemu, swoim idiomem i jeszcze dorastać, dostrajać się do tych wielkoludów intelektualnie, duchowo i artystycznie. To jest wzór, jakim świecił Bereza, który pisał bez kompleksów o największych gigantach literatury polskiej i światowej, np. o Thomasie Bernhardzie. Nie moje to klimaty, nie odnajduję się w jego niemieckojęzycznych fascynacjach, ale chciałam zarysować pewną skalę wartości, pewien najwyższy pułap wymagań wobec krytycznego pisania. Maksymalizm Henryka, jego oddanie literaturze i pisarzom, wiara w literaturę mimo wszystko – zawsze mi niezwykle imponowały. Poza tym przez znaczną część swej krytycznej aktywności uprawiał błyskotliwie sztukę interpretacji, zawsze trafnie dobierając sposób lektury do jej obiektu. Był mistrzem gatunku krytycznego, którym jest „portret pisarza”. Te interpretacje dotykały odkrywanych przez literaturę fenomenów bytu i wszystkich przejawów istnienia człowieka. Taka procedura wnikania w dzieło literackie, myślenia i pisania o nim jest mi bardzo bliska. I pewnie czytając przez ostatnie dwadzieścia pięć lat jego pisma i listy do mnie, odpowiadając na nie, słuchając uważnie jego wypowiedzi o literaturze, wiele z jego aksjomatów musiało wejść we mnie, więc może dziś nie jestem – jak kiedyś przekręcił złośliwie moje nazwisko Krzysztof Varga – Magdaleną Rabizo-Burek, tylko bardziej Magdaleną Berezą-Birek…

Andrzej Skrendo: Bereza uczy pewnego sposobu czytania, który uważam za bardzo cenny – ale też bardzo narażony na zniekształcenia. Jest to połączenie uważności, wnikliwości, współodczuwania i patosu. Do dziś myślę, że różne proporcje tych składników dają różne wyniki – bardzo dobre, dobre lub nieco gorsze. I tak bywało u Berezy. Poza tym: można ogłosić siebie sługą tekstu literackiego i skrycie dążyć tym sposobem do dominacji… No a ponadto istnieją jeszcze inne sposoby czytania, oparte na jawnym pragnieniu władzy… Bereza cenił i stosował jeden tylko sposób – i niezależnie od tego, czym w istocie on się okazywał, sposób ten cenię coraz bardziej. Bo jest coraz rzadszy – traktowanie sztuki jako sztuki.

Jakub Skurtys: Na studiach, jeszcze zanim Bereza wplątał się w jakiś wykład z historii krytyki, przeczytałem „Bieg rzeczy”, potem „Obroty”. Były to książki, które wpadały mi w ręce, niespecjalnie poszukiwane, ale zaskakujące swoją pyskliwą otwartością, bo Bereza nie należał do polubownych dyskutantów, nie owijał w bawełnę, atakował perfidnie i bez taryfy ulgowej (choć nie samą literaturę, a piszących o niej, i to w sposób natychmiast ucinający jakąkolwiek dyskusję). To był szok, gdy po lekturach Piotra Śliwińskiego czy Karola Maliszewskiego siada się do książek Berezy i odkrywa ogień zapalczywości i autorytaryzmu, który trawi krytyka. 

Nie odkrywałem jednak nikogo dzięki Berezie, a jeśli już, to wespół, bo w podobnym czasie wpadały mi w ręce jego teksty i utwory Leo Lipskiego, Leopolda Buczkowskiego, Mieczysława Piotrowskiego, Marka Nowakowskiego czy Dariusza Bitnera. Trudno powiedzieć też o odkrywaniu Hłaski, Stachury, Myśliwskiego czy Głowackiego, bo nawet dla mojego pokolenia są to twórcy obecni, tacy, których odkrywać nie trzeba, nie znikają bowiem nigdy z półek i domowych biblioteczek. Po Berezie – i tylko po nim – został mi Ryszard Schubert, nie wiem, czy rzeczywiście pisarz tak genialny, ale na pewno warty lektury.

Justyna Sobolewska: Bereza nie był dla mnie najważniejszym przewodnikiem – zresztą to, dzięki komu coś czytamy, zapomina się najszybciej. Właściwie dwa nazwiska mi zostały:  Łuczeńczyk i Pastuszek. I sam Bereza, bo zawsze czytałam go też dla niego samego, jako twórcę.

Szymon Wróbel: Henryk Bereza był samym otwarciem. Rzeczywiście otwierał drzwi szeroko. Bywało jednak, że także drzwi zamykał. Pamiętam, że to, co powiedział o „złym pisarstwie”, tj. logorei Michela Foucaulta, raczej przymknęło moje szeroko otwarte drzwi na autora „Słów i rzeczy”. Uczył odwagi zajmowania stanowiska. Krytyka to zajęcie stanowiska, bez zajęcia stanowiska krytyka jest niemożliwa – oto stanowisko Berezy. Dlatego na uniwersytecie krytyka jest martwa, bo tam niemożliwe jest zajęcie jakiegokolwiek stanowiska. Uniwersytet jest bez miejsca. Za życia Berezy stanowisko zajmowało się wokół jego stołu w restauracji na Wiejskiej. Zajęcie stanowiska przy stole Berezy było wszystkim, co krytyk mógł osiągnąć. Mówiło się tam dziwne, arbitralne, niezrozumiałe dla akademików rzeczy. Przychodzi raz Gustaw Holoubek do stolika Berezy i mówi, że filozofia to rzecz niezrozumiała i zupełnie zbyteczna. Patrzy mi głęboko w oczy, gdy Bereza mu mówi, że jestem filozofem. Innym razem przychodzi Halina Kunicka i ciągnie Komendanta za policzki i pieszczotliwie dodaje – „Ty mój wąsaczu”. Przychodzi do stolika Berezy Michał Paweł Markowski i pyta się Henryka: „Mistrzu, co czytać? Co czytać Mistrzu?”. Bereza o nic nie pyta i bardzo rzadko odpowiada, przygląda się jednak dokładnie każdemu. Przychodzą kelnerki z talerzami i mówią: „Jedz Henryku, jedz!”. Nie usłyszałem nigdy pytania: co podać?

 

3. Jak oceniasz z perspektywy czasu trafność krytycznoliterackich rozpoznań i wartościowań Berezy?

Dariusz Bitner: Bez zarzutu. Nie umiałbym wskazać docenianej przez Berezę literatury, która byłaby dla niego powodem do wstydu, okazała się błędnym rozpoznaniem. Inna rzecz, że nie podzielałem wszystkich jego opinii, po prostu niektórzy z tych autorów nie trafiali w moje gusta. Podobnie jak i moje literackie fascynacje nie zawsze zyskiwały jego aprobatę. Różniła nas tu właśnie „sztuka czytania”, to, czego szukał on, nie zawsze było tym, czego ja w literaturze szukałem. Różniło nas coś jeszcze – on przeczytał wszystko, wiele książek po kilka razy, niektóre w oryginale, ja nie miałem czym się pochwalić. Kiedyś nawet pozwoliłem sobie na bluźnierstwo (tak to odebrał, od razu wybuchając świętym oburzeniem) i zapytałem, czy dopuszcza do siebie taką myśl, że zostanie przez jakiegoś autora oszukany. Miałem na myśli to, że ktoś napisze piramidalną bzdurę, wcielając się w postać urojonego autora, który stworzy dzieło tylko po to, by sobie zakpić. Chwilę trwało, nim uświadomiłem sobie, że plotę bzdury, ale Bereza zdążył już oddzielić autora od dzieła, dowodząc, że literatura jest bytem autonomicznym, a pisarz może sobie coś chcieć, czegoś nie chcieć, ale rzadko ma wpływ na to, co stworzy. Najczęściej wydaje mu się, że tworzy arcydzieło, czasem uważa, że zadrwił sobie z czytelnika, nierzadko wydaje mu się, że chybił, że nie udało się… niemniej dzieło albo jest, albo nie jest. Chcenie autora nie ma związku z tym, co zrobił. Myślę, że jego rozpoznania – o ile nie mówimy o literaturze popularnej, która ma podobać się wszystkim – jest najwyższej próby. I niejednokrotnie byłem świadkiem jego smutku lub rozczarowania, gdy pisarz którego cenił, obniżył loty.

Dla pełnego obrazu przytoczę jeszcze słowa Zygmunta Trziszki: „…trzeba powiedzieć, że ten człowiek, skądinąd sam obiektywizm, ma czasem ludzkie słabości i nie wiedząc o tym, daje niektórym fory, co już kilku zaszkodziło. Nieraz nacierpiałem się przez Berezę, ale niech mu Pan Bóg tego nie pamięta, bo ja mu już nie pamiętam”.

Karol Maliszewski: Chwilami mam wrażenie, że jeśli chodzi o pewne zjawiska czy też okresy powojennej literatury, to w zakresie prozy nie ma innych godnych uwagi rozpoznań, naznaczonych taką pasją, empatią i głębokim rozeznaniem. Nie ma aż tak mnie przekonujących. Ta konstatacja dotyczy pewnych fragmentów, inne (np. te związane z literaturą zachodnią) po latach do mnie nie przemawiają.

Magdalena Rabizo-Birek: Wiele mu zawdzięczamy: przede wszystkim „nurt chłopski” i prorocze niemal dostrzeżenie, wbrew diagnozie najbliższego przyjaciela – Myśliwskiego – że on się wcale nie skończył i nie wyczerpał, że czeka nas jego nowe otwarcie. I to się stało pod świetnymi piórami Ignacego Karpowicza, Macieja Płazy czy Wioletty Grzegorzewskiej, a tak przecież można odczytać dawne i nowe utwory Andrzeja Stasiuka i Olgi Tokarczuk. Od początku, od opiewania listów chłopów-emigrantów jako wybitnej literatury, był Bereza wytrwałym prekursorem „zwrotu plebejskiego” w polskiej kulturze, przeciwnikiem eksponowania i eksploatowania wyłącznie szlachecko-inteligenckiej części polskiej tradycji. O wiele więcej i wnikliwiej o aktualności różnych rozpoznań Berezy napisał niedawno Paweł Wiktor Ryś w posłowiu do „Alfabetyczności”. Zobaczył je tam, gdzie może bym ich nie dostrzegła.

Z wartościowaniem utworów i pisarzy przez Henryka Berezę można się zgadzać lub nie, ale przecież nikt nie podważy celności jego rozpoznań pisarzy szczególnie mu bliskich: Hłaski, Iwaszkiewicza, Myśliwskiego, Stachury, Stryjkowskiego, późnego Buczkowskiego. Ma też w swym dorobku wybory kontrowersyjne, niemniej warte czytelniczego wypróbowania, można się bowiem tymi niezwykłymi, choć niełatwymi pisarzami i tworzonymi przez nich fascynującymi światami przedstawionymi zafascynować na długie lata. Myślę np. o Stanisławie Piętaku, Janie Drzeżdżonie, Andrzeju Łuczeńczyku, Krystynie Sakowicz, Grzegorzu Strumyku, Zycie Rudzkiej, Pawle Przywarze, Januszu Rudnickim, Dariuszu Bitnerze, Tadeuszu Zubińskim. Wymieniam tych pisarzy, w których wysokiej ocenie zgadzałam się z Henrykiem. Innych bliskich mu – np. przedstawicieli „rewolucji artystycznej” czy tzw. fabulatorów wskazaliby zapewne jako wartych lektury ci koledzy i koleżanki krytycy, którzy cenią nurt warsztatowy i ludyczny w literaturze.

Jakub Skurtys: Dobrego krytyka ocenia się po błędach lub metaforach, które po nim zostały. Po Berezie zostało ich kilka, za to pięknych i żywotnych do dziś. Ale były to metafory organizujące pole literackie, a nie kategorie teoretyczne, które można w nieskończoność reaktywować. „Odkrycia” Berezy mierzę zatem tym, jak dobrze da się za ich pomocą opowiedzieć historię współczesnej mu literatury, i bez nich sobie tej historii nie wyobrażam, tak jak nie wyobrażam sobie uczyć o powojennej prozie bez jego cienia nad głową. Nie dlatego, że Bereza miał rację, a jego autorytarna obrona języka, który oddaje prawdę doświadczenia/autora, jest mi w jakiś sposób bliska. Przeciwnie. Uważam ją za wielką pomyłkę światowego egzystencjalizmu, przefiltrowanego przez peryferyjny kraj i jego peryferyjne tradycje literackie. Bereza mylił się w sposób fanatyczny, może nie tyle w samej ocenie pisarzy i skali ich talentu, ile w próbach sprowadzenia każdej twórczości do moralnych/metafizycznych rozważań „uniwersalnego człowieka”. Ale są to pomyłki, w których literatura uobecnia się w sposób najbardziej intensywny, a jeśli jakaś historia literatury ma przetrwać kolejne kulturowe zwroty, to właśnie ta najbardziej intensywna.

Justyna Sobolewska: Nazwiska, o które walczył, w dużej mierze przepadły w niepamięci, ale kiedy dziś się zagląda do jego tekstów z „Alfabetyczności”, widać trafność widzenia spraw ogólnych: rzeczywiście „nurt chłopski” czy to, co dziś pojawia się w pisaniu o wsi – to jest niesłychanie silny, może i najważniejszy nurt polskiej literatury. Prowincja jest jej bohaterką. Podobnie rewolucja artystyczna, która trwa cały czas – zmieniają się pisarze, którzy ją podejmują. Berezę interesowała literatura podejmująca ryzyko i taka nadal jest najciekawsza.

Szymon Wróbel: Krytyka to nie strzelnica – nie ma w niej miejsca na trafność. Krytyka to nie jest także epistemologia – nie ma tu miejsca na adekwatność. Krytyk ani nie poluje na ludzi, ani na prawdę. Krytyk upublicznia jedynie swoje sądzenie. Nie wiem nawet, czy jest to sąd na temat dzieła, chyba raczej na temat „chwili dzieła”, „czasu dzieła”. Krytyk osądza bardziej czas niż dzieło. Sądzenie i surowość sądzenia u Berezy najsilniejsze jest w książce zatytułowanej „Pryncypia. O łasce literatury”. Tu spotykamy jego wyznaczniki, jego rzeczywiste miary – niejednoznaczność, unikalność, wyobraźnię, łaskę litery. Tutaj też dowiadujemy się, że „Literatura jest takim jabłkiem z drzewa wiadomości dobrego i złego, którego zakaz zrywania nie może dotyczyć, bo nawet raj bez możliwości bezgrzesznego grzeszenia stałby się dla człowieka piekłem”. Dla Berezy prawdziwa literatura była, jest i pozostanie do końca sztuką rękodzieła. Zapis techniczny dla Berezy nie jest zapisem. Komputery nie piszą. Jeśli tak, to tylko inne rękodzieło może zareagować na to jednorazowe dzieło rąk. Wyobraźnia krytyka jest przede wszystkim darem widzenia rąk przy pracy. Krytyka jest przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, darem zewnętrznego sądzenia o pracy innych rąk. Bereza jako krytyk powiada, że utrafić słowem we wszystko można tylko wtedy, gdy się nim bez błędu utrafi w cokolwiek. Tylko niektórym z nas – tym najbardziej sprawiedliwym – udaje się przejść drogę od czegokolwiek do wszystkiego. Drogę od wszystkiego do czegokolwiek zna tylko zagubiony pisarz. To zdarza się raz na stulecie. Kafka znał taką drogę.

 

4. Który z tekstów Henryka Berezy wydaje ci się szczególnie bliski/ważny? Dlaczego akurat ten/te?

Dariusz Bitner: Muszę przyznać – i Henrykowi Berezie mówiłem to nieraz – że (pomijając z czasem porzucone, coraz bardziej miniaturyzowane recenzje z przeczytanych, najczęściej „w maszynopisie”, książek) z jego trzech uprawianych sumiennie form literackich, ukrytych pod hasłami: listy, wypiski i oniriada, najwyżej zawsze ceniłem sobie (najbardziej według mnie pojemne, pochłaniające w miarę potrzeby pozostałe formy) – wypiski; listy stawiałem na drugim miejscu, najmniej fascynując się ukochanymi przez Berezę zapisami snów. „Oniriada” (jako skromny wybór niewyobrażalnej dla mnie całości) ukazała się w wersji książkowej, część epistoł, ta skierowana do mnie, też znalazła swoją książkową formułę, ukazały się też jego wypiski (siłą rzeczy w szczątkowej postaci), można więc powiedzieć, że ślady tej twórczej działalności Berezy zostały w edytorskim świecie „zafiksowane”.

Muszę też wspomnieć, nie chwaląc się, że jam to namówił Henryka Berezę na zwyczaj publikowania w miesięczniku „Twórczość” swych listów, chociaż być może pamięć autora tych epistoł podpowiedziałaby mu zgoła inny scenariusz wydarzeń – nie ma to znaczenia; pogodziłem się dawno z faktem, że pamięć jest zwierzęciem dzikim i nieokiełznanym, a każdy ma swojego mementora zagnieżdżonego w mózgowych zwojach, i żyje z nim tak, jak umie i potrafi najlepiej (między sobą zaś – tak, to prawda – te potwory toczą nieustanną walkę, i na to już rady żadnej nie znajdziesz). Pamiętam więc, że Henryk bronił się przed decyzją publikacji, mnożąc obawy różnej maści, które ja zbijałem jednym i niezmiennym argumentem, takim mianowicie, że listy jego nigdy nie były listami w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa, zawsze były to minieseje, czasem małe traktaty filozoficzne, osnute wokół jakiejś osobistej sprawy, niekoniecznie czytelnej dla osób postronnych. Generalnie natomiast zawsze było mi żal całej tej reszty, całego uniwersalnego wywodu, jaki wyczytywałem z jego – niezmiennie ręką pisanych – listów. Pomarudziłem trochę i listy do mnie, a potem i do innych jego respondentów, zaczęły ukazywać się każdego miesiąca.

Karol Maliszewski: „Pryncypia”, które recenzowałem na użytek „Nowego Nurtu”, otworzyły mi oczy na Berezę antropologa czy nawet filozofa. Zacząłem inaczej go czytać, wróciłem do starych tekstów i ze zdumieniem zauważyłem, że program swoistej filozofii literatury towarzyszył mu od początku, a ja do tej pory błąkałem się jedynie po jakiejś błyskotliwej, zadziornej powierzchni.

Magdalena Rabizo-Birek: Poza wymienioną już „Prozą z importu” bardzo wysoko cenię „Pryncypia. O łasce literatury”. Trudno tę niewielką książeczkę zakwalifikować, najchętniej myślę o niej jako dziele z pogranicza filozofii i literatury. Jest to swoisty katechizm człowieka literatury – pisarza i czytelnika, książka, do której bardzo pasuje słowo „kultowa”. Postawiłabym ją obok „Proroka” Khalila Gibrana, „Książeczki o człowieku” Romana Ingardena i „Szczelin istnienia” Jolanty Brach-Czainy… Lektura-objawienie, a właściwie finezyjne literacko sprawozdanie z objawień i przemyśleń o fenomenie pisania, procesie lektury, wyobraźni, krytyce. Wszystkim miłośnikom „snomowy” oraz poetyki onirycznej polecam jako kandydatkę na klasyka gatunku – jego „Oniriadę” – alternatywną, oniryczną historię polskiej literatury ostatniego 70-lecia (i nie tylko). Ważną, osobistą kroniką życia kulturalnego o cechach dziennika intelektualnego i autobiografii; dziełem godnym, by stanąć obok dzienników Witolda Gombrowicza, są prowadzone przez Henryka do śmierci, a wydane w 80. rocznicę jego urodzin w wyborze Andrzeja Skrendy „Wypiski”. Myślę, że rewelacją dla czytelników będzie także korespondencja Henryka. To jest ogromna część jego spuścizny – znana tylko w niewielkich fragmentach. Jego listy do pisarzy z pewnością ukażą, jak ważną i twórczą rolę odgrywał w powstaniu wielu ważnych dziś dzieł literackich. Był bowiem także i od zawsze krytykiem-współtwórcą literatury.

Andrzej Skrendo: Trzeba by spojrzeć na „Sposób myślenia” oraz na „Prozę z importu” jako historycznoliteracką syntezę XX wieku. W szerokim kontekście teoretycznym i krytycznym.

Jakub Skurtys: „Żadna nieskończoność nie jest dostępna inaczej niż poprzez znak, znakiem najdoskonalszym jest słowo” – to oczywiście fragment „Sycyny”, niby laudacji, niby poematu prozą, w którym spotykają się zamiłowanie Berezy do eksperymentu językowego z wiarą w literaturę nurtu wiejskiego, w agrarną dziedzinę (dom) języka i jego wynikanie bezpośrednio z gleby konkretnego narodu. Napisać o Kochanowskim w jednym słowie, napisać poprzez nazwę jego miejsca urodzenia, to właściwie nie napisać nic. To performatywnie powołać mitologiczną genezę polszczyzny, a Bereza w takich powołaniach i namaszczeniach się lubował, sam siebie namaszczając zresztą na jedynego sprawiedliwego wśród „jołopów”, „baranów” i „poduczeńców”. „Sycyna” wyszła mu jednak wyjątkowo zgrabnie i jest dla mnie symbolem całego Berezy: jego awansu społecznego, naiwnej walki z XIX-wiecznym realizmem i z socrealizmem, tęsknoty za wsią oraz nieustającego żądania nowego języka.

Justyna Sobolewska: Jego teksty teoretyczne o pisaniu i czytaniu oraz o tym, kim jest krytyk. Np. w szkicu pt. „Pisanie”: „Literatura, żeby była potrzebna, musi być górą w konkurencji z pokusami pijaństwa, rozpusty i wszystkich innych grzechów głównych. (…) Jacy więc mają być pisarze? Tacy, żeby nieznani inni chcieli i mogli ich czytać nie z jakiegokolwiek obowiązku, lecz z wewnętrznej potrzeby odnalezienia się w sobie i w świecie, z wewnętrznej potrzeby obcowania z prawdą. Tę prawdę, która ma milion twarzy, odnaleźć musi dla siebie ten, kto chce i może być pisarzem”. A także: „Pisarskość”, „Aksjologia” , „O czytaniu”, „Wyznania”, „Oniriada”, „Własny pogrzeb”, „Toast” . W tych tekstach z jednej strony widać postać Berezy, z drugiej rysują one horyzont zasadniczych spraw w pisaniu o literaturze. Dziś są tak samo aktualne.

Szymon Wróbel: Być może książką wartą przypomnienia i ponownego czytania jest „Proza z importu. Szkice literackie”, wydana przez wydawnictwo Czytelnik w 1979 roku. Jest ona warta wielokrotnego i dokładnego czytania, albowiem mówi coś ważnego o czytaniu literatury innego języka, innego plemienia we własnym języku. Ta książka opowiada o ekonomii czytania, o imporcie języka, o imporcie literatury. „Proza z importu” mówi o przyswajaniu mowy innego i byciu innym w języku. Trochę w stylu „Jednojęzyczności innego” Derridy, Bereza mógłby powiedzieć nie tylko to, że każdy język jest językiem innego, ale także, że język innego jest naszym jedynym językiem i nie mamy innego języka poza językiem innego plemienia, innego człowieka. Nie mamy naturalnego prawa do języka. Bereza mówił językami innych plemion, nie znając tych języków. Bereza wielokrotnie powtarzał: znam tylko jeden język. Z racji, że nie ma naturalnej własności języka, daje on pole dla importu, gaworzenia w nieswojej protezie. Bereza mówi, że nie sposób policzyć języków literatury, a fakt, że książki są niepoliczalne, wcale nie przeszkadza, że wszystkie mogą być przedmiotem naszej lektury. Import jest także rodzajem łaski. Zadanie krytyka być może wyczerpuje się w porażce tłumacza.

 

5. Które z literackich odkryć Berezy lub zjawisk łączonych z jego nazwiskiem (np. „nurt chłopski”, „rewolucja artystyczna” w prozie lat 70. i 80., „żywa mowa”, „życiopisanie”) wydaje ci się najciekawsze i warte ponownego przemyślenia?

Dariusz Bitner: Bez wątpienia w terminie „żywa mowa”, odnoszącym się oczywiście to tekstu literackiego, zawiera się idea takiej literatury, jaką widział w „nurcie chłopskim” i „rewolucji artystycznej” (który to termin nie on akurat wymyślił), „życiopisanie” też pozostaje w bezpośrednim związku z taką wizją artystyczną, która odżegnuje się od sztancy właściwego uprawiania literatury.

Zaczęło się, to wiemy z jego biografii, od niezgody na oficjalnie obowiązujący język, na szablon wypowiedzi skodyfikowanej. Ta niezgoda trwała do końca, tak jak w powszechnym recenzowaniu trwały bez końca kodyfikacje, z marksistowskich przeewoluowane w aktualnie modne filozofowania (powtarzane przez „szanujących się” krytyków obowiązujące teorie środowiskowe, wobec których tekst zachowywał się właściwie lub nie). Jak trwała i wciąż trwa powszechność posługiwania się nazwiskami, które należy uwzględnić, bez czego byłoby się passé (żeby już użyć tego porcelanowego słówka). A nade wszystko – jak trwa niepodważalny model szacowania książek, to uniwersyteckim okiem, to wytyczną dyrektywą księgowego mafii wydawniczej. Dobre jest to, co jest uznane przez innych! (Czyż życie nie jest prostsze?)

Ta pierwsza niezgoda Berezy raz na zawsze wytyczyła drogę poznania dobrego i złego w literaturze. Zaowocowała też swoistą metodą badawczą, negująca obowiązujące w językoznawstwie narzędzia i całą uniwersytecką retorykę. Taka postawa nieuchronnie naprowadziła go na trop literatury żywej, wykorzystującej całe bogactwo mowy i wszelkie odmiany języka ocalałego od przyjętej zasady, co jest literaturą, a co nie jest. Nie są to moje wymysły, fakty to bezspornie znane. Przez licznych wciąż niezrozumiałe i lekceważone.

Bereza w obiegowym niezrozumieniu to ten, co wymyślił literaturę chłopską (a skoro tak, to co on może wiedzieć o prawdziwej, wysokiej i wartościowej literaturze – niech siedzi przy tych swoich chłopach…), a potem zupełnie mu odbiło i stanął na czele rewolucji, windując nikomu nieznane miernoty na miejsca zarezerwowane dla geniuszy.

Podczas pierwszych naszych spotkań opowiadał mi kilka razy o fundamentalnym dla literatury polskiej dziele, jakim według niego były odnalezione w piwnicznej skrzyni i wydane w roku 1973 „Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych”. Rzecz to według Berezy bezcenna, „brakujące ogniwo historyczne w rozwoju polskiej literatury” (Trziszka), dzieło umożliwiające poznanie żywej mowy Polaków drugiej połowy XIX wieku.

Byłem zbyt nieopierzonym samoukiem, by z marszu zrozumieć, o co chodzi. Zbyłem te rewelacje wzruszeniem ramion, teraz widzę to inaczej. Zapis prawdziwej, niczym nie weryfikowanej chłopskiej mowy (jak się mówiło, z pewną celebrą) okazał się wartością nie do przecenienia – nic więc dziwnego, że badawcze oko Berezy, w morzu literackiej poprawności, zaczęło wyławiać te dzieła, które sięgały bezpośrednio do źródeł mowy, z pominięciem szlifierki języka artystycznej marności.

Literatura była wówczas skamieliną stylistyczną. Dziś zresztą mamy podobną sytuację – dzisiejsza skamielina posługuje się innymi algorytmami. Niegdyś wartością samą w sobie miała być „literackość”, rozumiana jako właściwość stylistyczna, teraz wartością jest popularność; dziś więc, o tym, jak pisać, wiedzą najlepiej pracownicy działu marketingu wydawnictw. Generalnie w obu przypadkach chodziło o to samo, tylko w różnej skali – sprzedaż, czyli popularność.

Karol Maliszewski: Och, „rewolucja artystyczna” godna jest jakiegoś szalonego powrotu w walce z tym syfem wydawniczym, która nas zalewa, z tą sformatowaną literaturką produkowaną niemal korporacyjnie. Dzisiejsza, zmodernizowana „chłopskość” też jest do ponownego przemyślenia, tak samo jak „mowność” literackiej frazy czy też jej sztuczna „pisaniowość”. Co do „życiopisania”, to mam wątpliwości. I nie to, że anachroniczne, raczej niepokojąco dzisiaj kłopotliwe. A tak poważnie, najważniejsza jest jego konsekwentna i niezłomna przez całe lata obrona autonomii literatury, to właśnie z tym hasłem na sztandarach następne pokolenia mogą do Berezy wracać, jeśli mierzi je to, co się z literaturą jako komercyjnym bądź ideologicznym wyrobnikiem dzieje.

Magdalena Rabizo-Birek: W nauczaniu akademickim, pracach naukowych i tekstach krytycznych po prostu posługuję się tymi terminami, używam ich na co dzień. Są funkcjonalne, adekwatne do zjawisk i ładnie brzmią. Nie czuję potrzeby ich „ponownego przemyślenia”, choć na pewno warto wreszcie odczarować „rewolucję artystyczną w prozie” – jej twórców i ważne utwory – tak, żeby przestała być straszakiem dla czytelników i badaczy, a stała się terminem neutralnym i opisowym, co przecież było zamiarem Henryka, który tak nazwał zjawisko, będące w swej istocie polskim odgałęzieniem literatury postmodernistycznej. Do wzięcia i zastosowania są jeszcze inne, wymyślone przez niego terminy, np. zaproponowana do opisu fenomenu późnej twórczości kategoria „pisarstwa senioralnego”. Jest w tym określeniu pewna odmienna nuta – dostojność, godność, wartość „plus” w odniesieniu do twórczości „Starych Mistrzów”, której brak w używanym powszechnie określeniu „senilna”. I zapewne wielu złośliwców używa jawnie lub skrycie, przyglądając się współczesnemu życiu kulturalnemu i praktykom akademickim, wymyślnych, witkacowskich, a właściwie berezowskich neologicznych inwektyw: „poduczeńcy”, „baranoja”, „jołopizm”. Są w wielu sytuacjach i przypadkach – jak znalazł!

Andrzej Skrendo: Najciekawszy jest nurt chłopski i „Związki naturalne”. Można by o tym dużo napisać – zwłaszcza dziś.

Jakub Skurtys: Jest coś, co mnie u Berezy razi, a co mimo wszystko wydaje się symptomatyczne dla całej krytyki lat 60. i 70. i przez to warte uwagi – pragnienie autentyczności, poszukiwanie egzystencjalnej prawdy nawet w pozorze, jakim jest utwór literacki. Oczywiście nigdy nie wyrzekł się Bereza sympatii formalistycznych, wizji dzieła jako „koncentratu językowego”, ale jego „żywa mowa” czy „język pierwszy” są dla mnie rodzajem krytycznoliterackiej obietnicy zbawienia, na której buduje się z gruntu fałszywy, metafizyczno-religijny system wartościowania. Wiemy doskonale, dokąd zmierzały kategorie Berezy, dokąd doprowadziło go poszukiwanie języka odpowiadającego wewnętrznemu światu pisarza. A jednak gdy czyta się taki fragment z „Biegu rzeczy”: „Wszystko, co dzieje się w poezji i w prozie dwudziestego wieku, jest odkrywaniem na nowo żywego języka, jest buntem przeciwko samowładztwu języka pisanego, jest wyzwalaniem języka wyobraźni i mowy spod terroru, który sprawił, że cmentarzyska słów narzuciły swoje prawo śmierci życiu języka”, ma się ochotę krzyknąć: o tak! Dodajmy jeszcze kapitalizm i pojęcie utowarowienia, a obietnica „żywej mowy” okaże się obietnicą wciąż wyzwalającą, emancypacyjną, powtarzaną jak mantra przez teoretyków kultury.

Justyna Sobolewska: Mam wrażenie, że zjawiska, o których pisał, są trwałe tak, jak chłopskość naszej kultury i literatury, albo się powtarzają – jak poszukiwanie nowych języków, rozszerzanie pola literatury przez nurty awangardowe. Więc można przyglądać się im, szukać takich zjawisk dzisiaj – to jest lekcja Berezy, uwagi w czytaniu i wyszukiwaniu autorów.

Szymon Wróbel: Henryk Bereza pisał w „Prozie z importu”, w kontekście prozy Arno Schmidta, że „znajomość słów oznacza zarazem czytanie jako tę jedyną przyjemność, która może rekompensować całkowity brak przyjemności w obcowaniu z ludźmi”. W przypadku Berezy nie chodzi o odkrycie „czegoś” – stylu, strategii, taktyki, polityki, etyki, estetyki, nawet nowej krytyki. Bereza nie jawi mi się jako odkrywca jakiegoś nowego nurtu, lądu, stanowiska czy nazwiska. Bereza jawi mi się jako odkrywca prawdy, wedle której w świecie uogólnionej mizantropii literatura może stać się miejscem przymierza człowieka z człowiekiem. Dziś człowiek nienawidzi człowieka. Dziś człowiek nienawidzi całej ludzkości. I nawet tego już nie zataja. Dziś, tj. w chwili kiedy ludzkość stała się Tymonem Ateńczykiem, który powiada: „Jestem mizantropem, nienawidzę rodu ludzkiego”, być może tylko literatura nie wstydzi się jeszcze tego, co „tylko ludzkie”, i nakazuje nam kochać człowieka tak po prostu. Bereza się nie wstydził za człowieka. Bereza kochał człowieka tak po prostu.

6. Kim jest dla ciebie Henryk Bereza? Krytykiem literackim, poetą, twórcą literatury onirycznej („Oniriada”), przyjacielem? A może „krytykiem przegranym”, niezrozumianym i osamotnionym w swoich literackich wyborach?

Dariusz Bitner: Nie rozumiem związków, jakie powstały między mną a Henrykiem Berezą. Nasze relacje miały dla mnie bez wątpienia fundamentalne znaczenie, zarówno dla moich prac twórczych, jak również dla życiowych postaw. Wraz z jego śmiercią skończyła się piękna epoka w polskiej literaturze – epoka wartości uniwersalnych, pozamerkantylnych. A przesławne zdefiniowanie motorycznej siły literatury: „pisze się po nic” – jest dziś tylko niezrozumiałym bon motem, anegdotą, którą zapewne trzeba już opatrzyć komentarzem.

Henryk Bereza miał misję ocalenia z niepamięci tej literatury, którą uważał za prawdziwą. Jak każdy wizjoner cierpiał na brak zrozumienia i czuł się osamotniony w swoich zmaganiach. Kiedy go poznałem, objawił mi się jako samotny obrońca obleganej przez hordy placówki, straceńczy i heroiczny. Przyznaję, była to dla mnie egzotyka. Przez jakiś czas nie rozumiałem jego porządku świata. Miałem nieco ponad 25 lat, własne wyobrażenia o literaturze i absolutną dezorientację w świecie, jaką tylko mogą mieć samoucy.

Myślę, że niejeden pisarz mógłby odnaleźć mnóstwo podobieństw w swoich relacjach z Henrykiem Berezą (podobnie jak i, co aż nazbyt oczywiste, różnic by się nazbierało wiele). Takie są konsekwencje tej specyficznej relacji pomiędzy autorami a wirtuozem nie tyle krytyki literackiej, ile „sztuki czytania”.

Karol Maliszewski: Jest „człowiekiem literatury”, czyli kimś, kto poświęcił się jej całkowicie, lecz nie z miną narodowego męczennika, a z szaleńczą niemal rozkoszą. I nieważne, co konkretnie robił i pisał (esej czy list do debiutanta), jakie formy przybierało jego oddanie się bez reszty, najważniejsze było „całkowite zanurzenie”, pozostawanie „po drugiej stronie”. O, właśnie, zawsze miałem wrażenie, że on jest „tam w środku” i że innego świata już dla niego nie ma. Tak sobie wyobrażałem nieugiętego w poglądach strażnika wykrystalizowanej wizji literatury. Broniącego swych racji do końca. Krytyka wyrastającego ponad akademickie nakazy poprawności interpretacyjnej, odbijającego się od tekstowości w stronę duchowości. Krytyka umieszczającego książkę w szerszych kontekstach, a przede wszystkim testującego ją własną wrażliwością, osobowością, smakiem.

Magdalena Rabizo-Birek: Henryk Bereza jest dla mnie jednym z najwybitniejszych i najbardziej oryginalnych krytyków w polskiej literaturze ostatniego stulecia. Myślę, że z czasem będzie – jak w Anglii John Ruskin – coraz bardziej uważany za pisarza z racji literackiego potencjału i wymiarów jego rozmaitych gatunkowo i z pewnością niewyłącznie krytycznoliterackich utworów. Prywatnie był dla mnie Mistrzem, żywym dowodem na to, że literatura istnieje i warto jej poświęcić życie (a przynajmniej istotną jego część), ale także przyjacielem, powiernikiem myśli i doświadczeń, osobą zaangażowaną w moje i rzeszowskiego środowiska przedsięwzięcia kulturalne, np. zawsze uważnie czytał każdy nowy numer „Frazy”, której od początku udzielał wszechstronnego poparcia.

Andrzej Skrendo: Jest wielkim krytykiem – największym po wojnie obok Falkiewicza i Burka. Każdy z nich ma jakaś skazę – i te skazy są najciekawsze. Wielki krytyk bywa też często ciekawszy od pisarzy, którymi się zajmuje – ale gdy staje się to jego celem, przestaje być wielkim, a staje się krytykiem wysilonym. Nazwanie Berezy wysilonym krytykiem byłoby rażąco niesprawiedliwe.

Jakub Skurtys: W mojej krytycznoliterackiej biografii Berezy właściwie nie powinno być. Jeśli już szukałbym patronatów i alegacji, bliżej mi do wrocławskiej szkoły, do Jacka Łukasiewicza, Mieczysława Orskiego, a najbliższej oczywiście do formalistycznej z ducha, opartej na wierze w silną autonomię literackiego pola, krytyki Joanny Orskiej. Ale kiedy myślę o autonomii pola, to właściwie myślę o Berezie. To on do końca bronił prawa do uprawiania krytyki i literatury poza rynkiem i jego smutnym cieniem, jakim stała się akademia, nawet jeśli bronił go w sposób autorytarny i nazbyt koteryjny.

Nie powinien mnie interesować Bereza również dlatego, że jego głównym polem zainteresowań pozostawała proza, postrzegana na ogół jako work in progress, niegotowa, ale gotująca się, kotłująca wewnątrz. Ja tymczasem piszę głównie o poezji i to o takiej, którą wolę poznać po fakcie, w tomie, gotową, uwolnioną od ręki piszącego. Cóż więc mogę napisać o „swoim” Berezie? Może tyle, że był też dla mnie poetą w pewnym sposobie uprawiania krytyki, że był literatem pełną gębą, takim, który wybrał krytykę zamiast pisania prozy i poezji, choć ku nim coraz bardziej dążył. Był też ostatnim z prawodawców, którzy wierzyli, że są w stanie opanować wzrokiem i sumieniem całe literackie pole, przeczytać wszystko i w związku z tym zyskać tajemnicze prawo do krytycznego wypowiadania się w imieniu całości literatury.

I może jeszcze to, że nie ma przegranych krytyków. Są tylko krytycy zapomniani, a takim Bereza na pewno nie będzie (jak sam pisał po latach, odwracając kota ogonem: „nie czuję się przegrany, ponieważ nie czuję się odpowiedzialny za wszystko, co się w Polsce z literaturą wyrabiało i nadal wyrabia”). Nie tylko nie był samotny – w życiu, w przyjaźniach, również tych literackich – ale też nie był niezrozumiany. Co innego powiedzieć, że jego wskazania rzeczywiście wyznaczały drogę polskiej prozie. Nie, tak dobrze nie było. Chociaż pisał z samego centrum zjawisk, z będącej wówczas w szczytowej formie „Twórczości”, pisał zawsze na margines, w obronie jakiejś wewnętrznej prawdy, w kraju, który od dwóch wieków żąda literatury referencjalnej, pozostającej w pakcie ze zbiorową tożsamością. „Odpowiednie dać słowu słowo” – to był jego postulat, i jest to postulat warty rozważenia zwłaszcza dzisiaj, gdy różnorakie czułostkowe, naiwne czy blogowo-rynkowe formy parakrytyki literackiej podstawiają się za krytykę rzeczową, intelektualną i bezkompromisową.

Justyna Sobolewska: Berezę widzę dziś jako człowieka, który literaturę traktował najpoważniej i był jej całkowicie oddany. Wiedział, że „w literaturze, jeśli jest żywa, nic nie jest stałe, każdy, kto ma odwagę podjąć to ryzyko literatury, musi wiedzieć, że stawia budowlę z piasku i na lodzie”. Dzisiejsze mody przeminą, nigdy nie wiemy, co z nich zostanie. Diagnozy i języki krytyczne najszybciej się starzeją, a Bereza to nie tylko rozpoznania krytyczne. Krytykę traktował jak twórczość artystyczną i to też sprawia, że dziś te teksty są tak ciekawe, nawet jeśli nie pamiętamy autorów, o których pisał. Zawsze miał oponentów, za życia był nieustająco krytykowany za swoje literackie fascynacje. Również dziś dalej mu się wypomina, że się z tym lub tamtym mylił. Tymczasem może być wzorem postawy radykalnej walki o literaturę, którą uważał za istotną. Był też niesłychanie wrażliwym czytelnikiem. Jego teksty działają dziś ożywczo, uderza ich żarliwość, która sprawia, że choć wszystko przemija, to literatura jawi się jako coś, czemu warto poświęcać życie.

Szymon Wróbel: Bereza jest dla mnie jedną z tych ważnych osób, która pozwoliła mi zrozumieć, czym jest i może być czytanie. Bereza zapytał mnie: do czego zdolny jest akt lektury? Co odsłania akt lektury? Czy akt lektury jest możliwy tylko wtedy, gdy sam tekst chce być odsłonięty? Dla Berezy opowieść nie jest relacją na temat zdarzenia, jest samym zdarzeniem. Czytanie nie jest oderwaniem się od świata, a raczej najbardziej dramatycznym gestem dotarcia do niego. Prawdziwe czytanie nie jest „ucieczką”, czytanie jest najintensywniejszym i najbardziej namiętnym sposobem obcowania ze sobą i ze światem, z cielesnością świata. Ale też z jego demonami. Czytanie jest aktem uzmysłowienia sobie demoniczności świata. Czytanie szuka tylko cudowności świata. Czytanie jest robieniem wspólnoty i robieniem świata z liter i sylab swojej samotności.

 

Co po Berezie?
Cykl tekstów poświęconych życiu i twórczości Henryka Berezy (1926-2012), przy okazji wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy „Alfabetyczności". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Dariusz Bitner

prozaik, krytyk literacki, laureat m.in. Nagrody im. Stanisława Piętaka (1982) i Nagrody Fundacji Kultury (1997). W 1998 roku wydał tom pt. „Epistoły", zbierający listy i szkice literackie Henryka Berezy.

Karol Maliszewski

krytyk literacki, poeta i prozaik. Doktor nauk humanistycznych, pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. W 2007 nominowany do Nagrody Literackiej Nike za tom szkiców krytycznych „Rozproszone głosy". Ostatnio wydał zbiór wierszy pt. „[małe, zawsze]".

Magdalena Rabizo-Birek

krytyczka literacka, literaturoznawczyni, prof. w Zakładzie Literatury Polskiej XX wieku Uniwersytetu Rzeszowskiego. Autorka wstępu do wydanej przez PIW „Alfabetyczności", wyboru tekstów Henryka Berezy pod red. Pawła Orła.

Jakub Skurtys

ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji „Przerzutni".

Justyna Sobolewska

krytyczka literacka, dziennikarka tygodnika „Polityka". Ostatnio wydała „Książkę o czytaniu" (Iskry, 2016).

Szymon Wróbel

profesor filozofii w IFiS PAN, Ukończył psychologię na UAM w Poznaniu. Ostatnio wydał książkę „Filozof i terytorium. Polityka idei w myśli Leszka Kołakowskiego, Bronisława Baczki, Krzysztofa Pomiana i Marka J. Siemka" (IFiS PAN, 2016). Wykłada na Wydziale "Artes Liberales" Uniwersytetu Warszawskiego.

Andrzej Skrendo

historyk i teoretyk literatury, krytyk literacki. wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego, badacz twórczości Tadeusza Różewicza. Autor wyboru i posłowia do tomu "...wypiski..." Henryka Berezy (FORMA, 2009).


Co po Berezie?
Cykl tekstów poświęconych życiu i twórczości Henryka Berezy (1926-2012), przy okazji wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy „Alfabetyczności". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Dariusz Bitner

prozaik, krytyk literacki, laureat m.in. Nagrody im. Stanisława Piętaka (1982) i Nagrody Fundacji Kultury (1997). W 1998 roku wydał tom pt. „Epistoły", zbierający listy i szkice literackie Henryka Berezy.

Karol Maliszewski

krytyk literacki, poeta i prozaik. Doktor nauk humanistycznych, pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. W 2007 nominowany do Nagrody Literackiej Nike za tom szkiców krytycznych „Rozproszone głosy". Ostatnio wydał zbiór wierszy pt. „[małe, zawsze]".

Magdalena Rabizo-Birek

krytyczka literacka, literaturoznawczyni, prof. w Zakładzie Literatury Polskiej XX wieku Uniwersytetu Rzeszowskiego. Autorka wstępu do wydanej przez PIW „Alfabetyczności", wyboru tekstów Henryka Berezy pod red. Pawła Orła.

Jakub Skurtys

ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji „Przerzutni".

Justyna Sobolewska

krytyczka literacka, dziennikarka tygodnika „Polityka". Ostatnio wydała „Książkę o czytaniu" (Iskry, 2016).

Szymon Wróbel

profesor filozofii w IFiS PAN, Ukończył psychologię na UAM w Poznaniu. Ostatnio wydał książkę „Filozof i terytorium. Polityka idei w myśli Leszka Kołakowskiego, Bronisława Baczki, Krzysztofa Pomiana i Marka J. Siemka" (IFiS PAN, 2016). Wykłada na Wydziale "Artes Liberales" Uniwersytetu Warszawskiego.

Andrzej Skrendo

historyk i teoretyk literatury, krytyk literacki. wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego, badacz twórczości Tadeusza Różewicza. Autor wyboru i posłowia do tomu "...wypiski..." Henryka Berezy (FORMA, 2009).

POPRZEDNI

varia  

Co po Berezie? - od redakcji

— Redakcja

NASTĘPNY

szkic  

Odzyskane źródła

— Henryk Bereza