fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Mira Marcinów
„Historia polskiego szaleństwa”, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 550.

W starym seksistowsko-klasistowskim dowcipie („dowcipie”) baba mówi do lekarza: „Panie doktorze, ja chyba mam migrenę”, na co lekarz odpowiada: „Migrenę to może mieć królowa angielska, a panią zwyczajnie łeb napieprza”. Dziś takich żarcików nie opowiada się w dobrym towarzystwie. Jednym ze znamion naszych czasów jest dana każdemu i każdej z nas możliwość („możliwość”) bycia monarchami i monarchiniami samych siebie. Każdy i każda może mieć migrenę. Wolno nam być niezdrowymi. W niektórych kręgach jest to nawet modne. Ba, zdarzają się przypadki nadużywania tego przywileju.

Problemy ze zdrowiem psychicznym są głównym typem schorzeń współczesnej cywilizacji, która w dodatku traci głowę również jako całość systemowa i wcale nie jest pewne, czy zdoła ją odzyskać. W niemal wszystkich znanych nam społecznościach istnieli jednak ludzie, którzy zachowywali się w sposób tak osobliwy dla ich ludzkiego otoczenia, że uznawano ich za „niezdrowych na umyśle”. Każda epoka inaczej owe stany zdrowia i choroby definiowała, każda miała też z tym problem. To są znane sprawy. Wszyscy („wszyscy”) czytaliśmy Foucaulta.

To było nieuniknione – musiała powstać historia polskiego szaleństwa. Otrzymaliśmy w 2018 roku jej pierwszy tom, poświęcony melancholii, czyli najbardziej nieuchwytnemu i wieloznacznemu wcieleniu szaleństwa, jakie zna Europa. Mira Marcinów zapoznaje nas z jego rodzimą odmianą na pięciuset stronach swojej monografii, która, co warto zauważyć i docenić już na wstępie, odznacza się dużą dyscypliną metodologiczną. Zajmując się ludzkimi problemami psychicznymi, należy odróżnić ich konceptualizację od medykalizacji, nie dlatego, iżby któraś z tych form obchodzenia się z szaleństwem była wcześniejsza (obie istniały już w starożytności) czy ważniejsza, lecz dlatego, że różnica między nimi jest znacząca w kontekście pisania o tych problemach. Jeśli autorka nie jest lekarką lepiej, jeśli skupi się na konceptualizacjach. Tak właśnie stało się w książce Marcinów.

Rzecz dzieli się niemal równo na część analityczno-interpretacyjną, która stanowi w dużej mierze historię pojęć, oraz część źródłową, będącą antologią tekstów XIX-wiecznych podobną do tych, które od paru lat publikuje IBL w serii Nowa Biblioteka Romantyczna. W obficie przytaczanych źródłach można znaleźć wiele słów o egzotycznym dziś brzmieniu określających zaburzenia psychiczne i emocjonalne w dawnej polszczyźnie: „zaduma”, „smutnodur”, „ponurowatość”. Znajdziemy tam też opis medyczny przypadku Barbary Ubryk, osławionego w polskiej kulturze popularnej końca XIX wieku dzięki powieści brukowej.

Czytając opisy i oglądając fotografie – XIX-wieczni lekarze dusz uwielbiali fotografować swoich pacjentów, a książka Marcinów zawiera bogaty zestaw ilustracji – wciąż trzeba zadawać sobie pytanie: którędy przebiega granica między jeszcze-złym-nastrojem a już-stanem-klinicznym? Ile kobiet i mężczyzn osadzanych czasem na długie lata w azylach i szpitalach psychiatrycznych trafiało tam tylko dlatego, że byli niewygodni dla swoich bliskich, że ich rodziny chciały się ich pozbyć, bo byli nieznośni, humorzaści i swarliwi albo odwrotnie, nazbyt bierni i bezczynni? Przyjęty dziś powszechnie obraz dawnej psychiatrii jako narzędzia opresji społecznej ma związek z niebezpieczeństwem, jakim jest władza rozstrzygania, kiedy ponury człowiek staje się tak ponury, że trzeba go zamknąć w domu wariatów. Tę władzę system społeczny u progu nowoczesności złożył w rękach psychiatrów, nie bacząc na to, że można będzie nią manipulować oddolnie, poprzez strategie, które Michel de Certeau nazwał „kłusownictwem” . W ten sposób władza ta może być wyzyskana  do załatwiania prywatnych rodzinnych porachunków albo pozbywania się niewygodnych domowników.

Którędy przebiega granica między jeszcze-złym-nastrojem a już-stanem-klinicznym?

Kiedy Foucault odkrył i przestudiował przypadek Piotra Rivière’a, postawiono pierwszy krok na drodze do badania tego rodzaju zjawisk. Historia Rivière’a była jednak szczególna. Chłopak z wiejskiej rodziny, doprowadzony do ostateczności przemocą domową, zamordował swoją matkę i rodzeństwo. Gdyby był młodym ustosunkowanym i cwanym bourgeois, może postarałby się o umieszczenie ich w szpitalu psychiatrycznym, zamiast brudzić ręce i wystawiać samego siebie na ryzyko skazania? To potencjalne i, jak mi się wydaje, niewykorzystane pole badań: „kłusownictwo” choroby psychicznej jako atut w rozgrywkach rodzinnej mikrowładzy. Temat istotny, jednak wyjątkowo trudny do podjęcia ze względu na brak świadectw. Przecież nikt nie przyznawał się do tego, że wsadził własnego ojca do wariatkowa, żeby mieć spokój w domu.

Powróćmy do bardziej konkretnych wnioskowań. Czy z opracowania sporządzonego przez Mirę Marcinów (a ściślej – z pierwszego spośród trzech zaplanowanych tomów tego opracowania) wyłania się obraz polskiego doświadczenia melancholii jako szczególnego, specyficznego na tle Europy i reszty świata? Otóż nie. Polscy melancholicy są zwyczajni w swojej melancholii. Mimo romantycznego mesjanizmu, mimo tytanicznego ciężaru narodowych klęsk dźwiganego przez naród nasz oraz kulturę w XIX wieku i pomnażanego upojnym cierpiętnictwem – nie wyczytujemy z rodzimych diagnoz zaburzeń psychicznych żadnych szczególnych cech, które czyniłyby ludzi cierpiących na te zaburzenia pacjentami odmiennymi od lokatorów Bedlam czy Salpêtrière. Wygląda na to, że dusza narodu i dusze obywateli chadzały innymi drogami. Zaburzenia pracy mózgu u Polek i Polaków nawet przy wzmocnieniach środowiskowych nie wykazują korelacji z problemami politycznymi i narodowymi, przynajmniej w XIX wieku.

Robota „archeologiczna”, dawniej zwana archiwalną, została w tej obszernej książce wykonana wyśmienicie. Robota interpretacyjna dała natomiast nieco mniej zachwycający rezultat. Zdarzają się tutaj wywody niemal szkolarskie – na przykład kiedy autorka przywołuje pojęcie historii idei i niczym pilna doktorantka, przypisująca źródłowo każdy termin, jakiego używa w dysertacji, wymienia z tej okazji nazwisko Arthura Onckena Lovejoya. W książce o takim zakresie tego typu referencje są zbędne, wyglądają na asekurację lub zapobiegliwe legitymowanie się własną wiedzą, aby uprzedzić kogoś, kto zechce zabawić się w policjanta i zapyta: „A skąd pani wzięła tę »historię idei«, co?”. Na takie pytanie nie można zaś odpowiedzieć błyskotliwym „nie pytajcie mnie, kim jestem”. Podsumowywanie poszczególnych klasterów problemowych przy użyciu tabelek z liczbami określającymi frekwencję terminów w źródłach również daje umiarkowane heurystycznie wyniki. Może jednak trudno o inne? Rzetelne zestawianie faktów tekstowych wykopanych z otchłani bibliotek stanowi odwrotność bujnej barokowej retoryki Foucaulta z „Historii szaleństwa”. On też musiał przekopać się przez tony archiwaliów – przynajmniej mamy taką nadzieję, licząc na to, że nie wymyślał swoich cytatów – ale zamiast je sumiennie referować, wolał podnieść żagle i popłynąć na falach dyskursu (albo chwycić deskę i posurfować na nich). Jego „Historia szaleństwa” zawdzięcza tej decyzji znaczną część swojej sławy intelektualnej, gdyby bowiem Foucault napisał ją jako suche repertorium albo jako studium z historii idei – czytana byłaby wyłącznie przez pracowników naukowych i tylko oni by o niej słyszeli.

Te dwie skrajności, flow i katalog, wyznaczają główny problem, z jakim zmaga się dziś rzesza autorów i autorek piszących o chorobach i kryzysach umysłu językiem miękkiej humanistyki. Ich zadanie jest trudniejsze niż praca psychiatrów i psychologów, dysponujących wciąż pozytywistycznymi narzędziami dyskursu, klasyfikacjami i kwestionariuszami diagnostycznymi. Trudno jednak rozstrzygnąć, komu lepiej udaje się sztuka uchwytywania porządną myślą nieporządnych umysłów.

Dwie skrajności, flow i katalog, wyznaczają główny problem, z jakim zmaga się rzesza autorów i autorek piszących o chorobach i kryzysach umysłu

Gra pod nazwą „czy jesteś wariatem?/czy jesteś wariatką?” toczy się zawsze o tę samą stawkę, w pewnym sensie większą niż życie. Jest nią wchłonięcie lub wydalenie przez zbiorowość jednostki przejawiającej symptomy niedopasowania do własnego istnienia społecznego i indywidualnego (a oba wymiary egzystencji są ze sobą koniecznie i wielorako powiązane), przez co staje się ona nieużyteczna czy nieproduktywna, niekiedy zaś również niebezpieczna dla siebie oraz dla innych. Wymaga troski i opieki, a niczym nie przyczynia się do pomnożenia korzyści i dóbr. Co gorsza, jej stan jest z reguły trudny do jednoznacznego określenia i przewlekły. Robotnik, który złamał rękę, zostaje skierowany na leczenie i powraca do pracy po kilku tygodniach. Robotnik, którego maszyna wciągnęła w tryby i zmiażdżyła, zostaje pochowany na koszt firmy i w ten sposób oszczędza się bliźnim dalszych kłopotów. Robotnik, który miał pecha zostać trwale okaleczonym w pracy, dostaje rentę i definitywnie wykreśla się go z listy produktywnych członków społeczeństwa. Melancholiczka natomiast, która mówi bez związku, drży i płacze bez powodu albo leży całymi dniami, patrząc w sufit, ale fizycznie nic jej nie dolega – jest przypadkiem o wiele trudniejszym, ponieważ nie można jej jednoznacznie określić ani jako niezdatnej, ani jako zdatnej do dalszej egzystencji społecznej. Jak zatem sprawić, by na powrót stała się znośna dla siebie i innych?

Melancholia i liczne pokrewne jej stany aż po wszechobecną dziś depresję – to jeden ze składników definiujących ludzką kondycję i definitywnych dla niej. Jest ona tym samym, co czasowość i śmiertelność – cechy naszego istnienia, które budzą w nas lęk i niechęć, ale bez których nie bylibyśmy ludźmi. Nie wiemy, czy nie-ludzie cierpią na melancholię, ale na pewno bywają osowiali i apatyczni bez widocznych przyczyn. Więc może tak. Może psy i koty też czują Weltschmerz? Może wszystko, co rozumne, musi być smutne?

Ale co z tego? Trzeba żyć, mimo wszystko. Chociaż – któregoś dnia pewien znakomity uczony powiedział mi na to z figlarnym uśmieszkiem: „Wcale nie trzeba!”.

Mira Marcinów
„Historia polskiego szaleństwa”, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 550.

Paweł Majewski
ur. 1978, pracownik Instytutu Kultury Polskiej UW.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Małgorzata Tarnowska
POPRZEDNI

rozmowa  

Jestem, mam

— Andrzej Frączysty

NASTĘPNY

recenzja  

„Superstara odchodzi” i inne mechanizmy

— Karol Poręba