fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Są rzeczy, które dobrze jest robić w pojedynkę. Są też takie, które lepiej we dwoje, we dwóch, a nawet we dwie. Lub też we troje, czworo, pięcioro, sześcioro, we trzech, we czterech, w pięciu oraz sześciu, względnie we trzy, we cztery, w pięć albo w sześć, choć o robieniu w sześć krążą niedobre pogłoski. Takie zdanie mogłaby napisać Gertruda Stein, choć z drugiej strony jest ono nieprzetłumaczalne na język angielski, specjalnie takie napisałem, bo różne jej takie zdania, z pozoru proste i oczywiste, również się okazują nie do przetłumaczenia i trzeba się uciekać do parafraz, które zawsze pozostają niezadowalające.

Od najwcześniejszego dzieciństwa nie znosiłem grup, denerwowały mnie niemowlęta w szpitalu, mecze piłkarskie w szkole i przyjmowana gremialnie Pierwsza Komunia Święta; dlatego jestem pisarzem, bo pisze się najlepiej samemu, z towarzyszeniem co najwyżej kota, który niechaj śpi. Co do przekładów natomiast, już pierwszy, zamówiony przez Joasię Rachoń, robiłem wspólnie z Marią Pastyrczyk, nie znałem przecież ani w ząb ukraińskiego i ktoś mi musiał wytłumaczyć, o co w tych wierszach chodzi, skoro zaś treść już miałem opanowaną, mogłem samodzielnie zająć się formą. Przekłady wyszły dobre, pochwalił je sam Adam Pomorski, dodało mi to animuszu i od tej pory tłumaczenie wierszy stało się moim „drugim zawodem”, przy czym nie robiło mi (i nadal nie robi) różnicy, czy tłumaczę z oryginału, czy z „rybki”, właściwie bardzo lubię tłumaczyć z „rybek”, treść mam wtedy podaną na tacy i nie muszę się biedzić z tymi wszystkimi słownikami, tzn. w dalszym ciągu muszę, ale już nie aż tak bardzo, a jestem człowiekiem wygodnickim, lubię, kiedy robota idzie gładko. Przekład wiersza polega na ponownym dopasowaniu treści do formy, tak by znów ze sobą współgrały, przy czym nie da się tego osiągnąć nigdy w stu procentach, języki się od siebie różnią i różnią się też tradycje, miara wierszowa brzmiąca w jednym języku naturalnie, w drugim brzmi właśnie nienaturalnie, naturalność jest wszak efektem ważniejszym od zachowania miary, w związku z czym przekład wiersza (zwłaszcza regularnego) jest zawsze parafrazą, nie da się temu uciec, chyba że w takim wierszu jak „Mała sestyna” Miklavža Komelja, gdzie prawie wszystkie wersy są jednowyrazowe, nie ma więc wręcz potrzeby wychodzenia poza dosłowność. Takie przypadki są jednak nader rzadkie.

Jeśli chodzi o prozę, w ogóle się za to nie zabierałem, do tłumaczenia prozy potrzebne są inne umiejętności niż te, które mam. Z jednym wyjątkiem, a jest nim Gertruda Stein, moja „od zawsze” najulubieńsza pisarka zagraniczna, być może najlepsza pisarka w ogóle, obok Zofii Nałkowskiej, której na szczęście my przynajmniej nie musimy tłumaczyć. Książek Gertrudy przetłumaczono na polski dość sporo, bo aż pięć (wliczając te, które ukazały się w numerze 9/79 „Literatury na Świecie”), jest to wszak kropla w morzu, trudno się zatem dziwić, że miałem wielką ochotę stanąć w szranki, znaleźć się w gronie jej tłumaczy. Przeszkadzał mi w tym język angielski, który znam oczywiście tak jak wszyscy, traktuję go wszakże jako lingua franca, współczesne esperanto, nie zamierzając wnikać w jego tajniki; nie jestem typem poligloty i opanowanie czegoś takiego jak język obcy wydaje mi się rzeczą niemożliwą. Do pierwszego przekładu z Gertrudy doszło zatem za sprawą Billa Martina (on jest z kolei poliglotą zawołanym), który zgodził się pomóc mi przetłumaczyć dwa pierwsze rozdziały książki „Lucy Church Amiably”, jest to w dorobku pisarki rodzaj sielanki, książka o życiu na wsi. Zajęło nam to trzy albo cztery dni, kłóciliśmy się nieustannie, Bill wszędzie dostrzegał aluzje erotyczne, których ja nie dostrzegałem, pamiętam też jednak moment pełnej zgody, gdy pod zauważone przez Billa nawiązanie do starej amerykańskiej piosenki postanowiłem podłożyć słowa „Historii jednej znajomości” Czerwonych Gitar. Wszystko doskonale się zgadzało, było to posunięcie absolutnie wręcz anachroniczne, lecz jednak jest to ten moment tego przekładu, który lubię najbardziej, chodziło wszak o piosenkę dobiegającą „z przeszłości”, a przeszłość nieustannie zmienia swój charakter, nie jest nigdy tym samym, przeszłość autorki nie jest przeszłością tłumacza. Przekład ukazał się i nawet miał swoich wielbicieli, na tym jednak nie koniec.

Książek Gertrudy przetłumaczono na polski dość sporo, jest to wszak kropla w morzu, trudno się zatem dziwić, że miałem wielką ochotę stanąć w szranki, znaleźć się w gronie jej tłumaczy

Z tłumaczeniem prozy postanowiłem definitywnie zerwać po tym jak z moim ówczesnym chłopakiem Michałkiem spróbowaliśmy przełożyć kawałek wspomnień Henry’ego Greena i Andrzej Sosnowski skomentował to słowami: „Nieźle wyruchał was ten Green, koledzy”. Proza Stein nie jest co prawda prozą w pełnym tego słowa znaczeniu, nie jest też jednak „prozą poetycką”, jest czymś bardzo swoistym, pisanym nie bez wpływu reguł „pisma automatycznego”, zawsze wszak pozostaje prozą, a do prozy nie mam zbytniego talentu. Zdarzyło się jednak, że w sytuacji ciężkiego finansowego dołka dostałem propozycję ze strony Tomka Ososińskiego, by w Lingwistycznej Szkole Wyższej poprowadzić seminarium z przekładu artystycznego z języka angielskiego, na zajęcia zgłosiło się pięć Pań. Zgodziłem się oczywiście, acz powstał problem, co tutaj teraz z nimi robić? Mógłbym zrobić zajęcia z teorii przekładu, czytać wspólnie teksty prof. Pisarkowej, Witolda Wirpszy i Jurka Jarniewicza, ale mnie samego te kwestie nudzą niepomiernie, uznałem więc, że najlepiej będzie uczyć się wspólnie, na konkretnym tekście. A Los chciał, że parę tygodni wcześniej dostałem w prezencie tę legendarną książkę Gertrudy, „kryminał” napisany po okresie twórczego zastoju związanego z sukcesem „Autobiografii Alicji B. Toklas”, nie wydany za życia autorki, zapewne z racji tego, że występowały tam żyjące jeszcze podówczas osoby, sama zaś tajemnica nie została nigdy do końca wyjaśniona (nie jest to detective story, lecz crime story, historia zbrodni), postanowiłem więc, że od razu puścimy się na głębokie wody i będziemy się uczyć tłumaczenia tłumacząc.

Sam siebie widziałem w tym procesie jako dyrygenta: tłumaczyły Panie, ja tylko zwracałem uwagę na fragmenty nie do końca jeszcze dobre, wspólnie dochodziliśmy do ich ostatecznego kształtu. Kształt ostateczny to oczywiście zawsze w przypadku przekładu kształt nieostateczny, zawsze znajdzie się tłumacz, który znajdzie jeszcze lepszy kształt, lecz akurat przy Gertrudzie mogliśmy mieć poczucie, że w zbliżonym do nieskończoności odcinku czasu taki tłumacz się nie znajdzie, mieliśmy więc ten swój margines zabawnej swobody, czasami decyzję podejmowałem ja, kiedy indziej zapadała ona kolegialnie. Panie złościły się na Gertrudę z powodu piętrzonych przez nią absurdalnych z pozoru trudności, stopniowo jednak polubiliśmy tę robotę do tego stopnia, że kiedy skończył się drugi semestr (i mieliśmy już gotowe dwa pierwsze rozdziały), postanowiliśmy ciągnąć to dalej, na szczęście Pani Dana dysponowała odpowiednim pomieszczeniem, w którym mogliśmy się spotykać, spotykaliśmy się tam jeszcze przez cały rok, tyle to trwało.

Technicznie wyglądało to tak, że podzieliłem te 50 stron, które nam jeszcze pozostały, na sześć w miarę równych części i każdą z nich dostała jedna z Pań, sobie pozostawiłem zaś dwa najdłuższe, najtrudniejsze rozdziały, bo jako „prowadzący” musiałem się też trochę popisać. Swoją drogą, przyszła raz do mnie Ewa Opałka i przeczytawszy któryś akapit uznała, że zrobiłem go bez sensu; ufając jej językowym kompetencjom zmieniłem go po jej myśli, po czym Panie nie pozostawiły na tej wersji suchej nitki, ostatecznie więc powróciliśmy do mojej pierwotnej wersji, był to pewien sukces. Ogólnie mówiąc, nasze spotkania polegały na pastwieniu się, ale też raczeniu się herbatą, winkiem i doskonałą szarlotką Pani Dany, zresztą prawie każda z Pań przynosiła jakiś smakołyk, a Pani Olga, z zawodu dentystka, dała nam kiedyś po trzy tubki specjalistycznej pasty do zębów, w sam raz na wakacyjne wyjazdy, dlaczego o takich szczegółach nie wspomnieć? Zasadniczo jednak pastwiliśmy się nad przesłanymi sobie uprzednio przekładami poszczególnych rozdziałów, dbając o to, by obiekt pastwienia był na sali obecny (rzadko spotykaliśmy się w pełnym składzie), przebieg tych operacji był jednak raczej przyjemny, chodziło wszak o to, by wyeliminować pomysły chybione, pozostawiając te dobre. Po ostatecznym zakończeniu prac i odczytaniu całości pojawił się na stole szampan i wszyscy rytualnie przeszliśmy ze sobą na ty.

Trudności mieliśmy mnóstwo, a były to: rymy (postanowiliśmy je skrzętnie zachować), humor (często wynikający z braku końcówek rodzajowych, które u nas musiały jednakowoż wystąpić) oraz frazy powtarzające się w różnych kontekstach. Powtórzenie to w tekstach Stein kwestia kluczowa (nic nie jest takie samo, gdy zostaje powtórzone), jednakże po angielsku łatwiej powtórzyć coś dosłownie, po polsku zaś nie za bardzo. Robiliśmy wszak, cośmy mogli.

„Blood on tha Dining-Room Floor” to mała powieść, w wydaniu książkowym zajmuje sto stron. Jest to historia (pokrótce opowiedziana też w „Autobiografii każdego z nas”) ujęta w formę wykładu, którego słuchaczką nadrzędną (jak zauważa John Herbert Gill) jest Lizzie Borden, znana jako rzekoma morderczyni swojego ojca i macochy. Stąd też te nieustanne odzywki, docinki wręcz, do Lizzie, funkcjonującej w utworze jako „niezbyt pojętna uczennica”, choć sama doskonale wiedziała, jak dokonać zbrodni i uniknąć kary. Niedawno zresztą został wyemitowany przez polską telewizję film o niej (reż. Nick Gomez) z niezbyt przekonującą Christiną Ricci w roli głównej; taką właśnie Christinę widziałbym w pierwszej ławce podczas wykładu Gertrudy. Zbrodnia w jej powieści nie zostaje wyjaśniona ani nawet stwierdzona, acz obserwujemy mechanizmy (możliwej) zbrodni. I na tym koniec, reszta to już tylko przyjemność wynikająca z samego czytania.

Adam Wiedemann
ur. 1967, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, malarz i rysownik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999) i Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Ostatnio wydał tom „Metro na Żerań”. Mieszka w Warszawie.
korekta Jakub Nowacki
POPRZEDNI

szkic  

Tocznia skrola (1): Internet polski 2011-2018 – streszczenie i opracowanie

— Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

szkic  

Napiszmy sobie rewolucję. „Napis” a sprawa polska

— Maja Staśko