fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Tu tłu­macz. Ten, który pa­stwi się nad zwło­ka­mi au­to­ra. Ten, który nie wie, co czyni i na do­da­tek nie zna an­giel­skie­go w stop­niu po­zwa­la­ją­cym na do­strze­ga­nie niu­an­sów, nie mó­wiąc już o po­ty­ka­niu się o wła­sne nogi, gdy po­słu­gu­je się pol­sz­czy­zną, jak prze­ko­nu­je Mi­chał Ta­ba­czyń­ski w swoim szki­cu „Król jest blady”.

A więc tak, to ja – ten, który „od­po­wia­da” za tak kry­ty­ko­wa­ny w ar­ty­ku­le prze­kład po­wie­ści „The Pale King” Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a. Jako że kry­ty­ka tłu­ma­cze­nia zo­sta­ła na­pi­sa­na w tonie oskar­ży­ciel­skim, nie za­mie­rzam do­pu­ścić, by pro­ces, który wy­ta­cza mi jej autor, prze­bie­gał w try­bie za­ocz­nym. I to nie tylko dla­te­go, że nie­je­den z za­rzu­tów for­mu­ło­wa­nych pod moim ad­re­sem uwa­żam za już to bez­pod­staw­ny, już to wy­ol­brzy­mio­ny bądź po­par­ty je­dy­nie po­szla­ko­wy­mi do­wo­da­mi. Cho­dzi mi także o to, że wy­ra­zy nie­za­do­wo­le­nia ko­le­gi tłu­ma­cza, współ­en­tu­zja­sty Wal­la­ce’a, od­czy­tu­ję, może na­zbyt nie­fra­so­bli­wie, jako we­zwa­nie czy za­pro­sze­nie do roz­mo­wy o wiele istot­niej­szej od wy­kłó­ca­nia się o po­szcze­gól­ne zda­nia, roz­mo­wy o tym, jak tłu­ma­czyć pi­sa­rza, któ­re­go styl jest wy­bit­nie idio­syn­kra­tycz­ny. To ważne py­ta­nie za­da­je Ta­ba­czyń­ski w swoim tek­ście, ale osta­tecz­nie nie mówi, poza ogól­ny­mi stwier­dze­nia­mi, jaki miał­by być ów po­stu­lo­wa­ny ekwi­wa­lent „współ­cze­sne­go idio­mu ame­ry­kań­skiej prozy”, któ­re­go wzoru w dzi­siej­szej pol­sz­czyź­nie nie znaj­du­je.

Jeśli o mnie cho­dzi, po kilku la­tach pracy nad nie­ukoń­czo­ną po­wie­ścią Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a (i wcze­śniej­szych pró­bach z opo­wia­da­nia­mi) mogę po­wie­dzieć tyle, że do jego de­fi­ni­cji po­ety­ki wal­la­ce’iań­skiej, którą tłu­macz po­wi­nien sta­rać się prze­trans­po­no­wać, mam pewne za­strze­że­nia. Mój kry­tyk pod­su­mo­wu­je ją (za­zna­cza­jąc, że uprasz­cza) na­stę­pu­ją­co:

Ele­gan­cja stylu, wy­su­bli­mo­wa­ne słow­nic­two, skła­dnio­wa wir­tu­oze­ria wcho­dzą tutaj w ma­riaż z po­tocz­nym to­kiem wy­po­wie­dzi, kon­wer­sa­cyj­nym czy ga­wę­dziar­skim tonem, do tego zaś szcze­gó­lar­stwo (z wy­ko­rzy­sta­niem moż­li­wo­ści idio­lek­tów i ję­zy­ków spe­cja­li­stycz­nych, gier ję­zy­ko­wych, ka­lam­bu­rów, de­ta­licz­nych opi­sów) łączy się w tym pi­sar­stwie z – naj­czę­ściej – wiel­kim roz­mia­rem tek­stów, ich ogrom­ną skalą, roz­ma­chem.

Do­da­je przy tym, że to „atrak­cyj­nie męcz­li­wa proza, która jed­no­cze­śnie za­dzie­ra nosa i z tego za­dzie­ra­nia na­bi­ja się wła­sną lek­ko­ścią, nie­dba­le dro­bia­zgo­wa, non­sza­lanc­ko pre­cy­zyj­na, wci­ska­ją­ca nam te wszyst­kie kity (od żar­tów do wzru­szeń) z wy­stu­dio­wa­ną po­wścią­gli­wo­ścią”. Ow­szem, w wiel­kiej ogól­no­ści za­wie­ra się w tym wszyst­ko, co w pi­sar­stwie Wal­la­ce’a spo­ty­ka­my, ale… nie za­wsze w iden­tycz­nych pro­por­cjach, nie za­wsze wszyst­ko łącz­nie. Wresz­cie na roz­wa­że­nie za­słu­gu­je py­ta­nie, czy mi­ło­śnik au­to­ra „od przy­pi­sów” nie ide­ali­zu­je tych cech i czy to aby nie ta opty­ka po­zwa­la mu po­go­dzić kilka wła­ści­wo­ści, które „mo­gło­by się wy­da­wać, są trud­ne do po­go­dze­nia”. Być może tego efek­tu współ­ist­nie­nia wy­mie­nio­nych cech wcale nie znaj­dzie­my nie tylko w moim – zga­dzam się – nie­do­sko­na­łym prze­kła­dzie, ale i w ory­gi­na­le po­wie­ści?

O tym, dla­cze­go prze­strze­ga­nie za­pro­po­no­wa­nej przez Mi­cha­ła Ta­ba­czyń­skie­go wy­kład­ni w całym „Bla­dym Królu” nie jest wcale po­żą­da­ne, chciał­bym tutaj parę słów na­pi­sać (no­ta­be­ne, tak po­wi­nien być za­pi­sy­wa­ny tytuł prze­kła­du; jest to bo­wiem, jak wy­ni­ka z roz­dzia­łu 18, pseu­do­nim nie­gdy­siej­sze­go dy­rek­to­ra Re­gio­nal­ne­go Cen­trum Kon­tro­li w Pe­orii, przy czym pewne po­szla­ki mogą świad­czyć o tym, że w jed­nym z roz­dzia­łów spo­ty­ka­my tę émi­nen­ce pâle twa­rzą w twarz; wiem, że w roz­sy­ła­nej me­diom wer­sji przed­sprze­da­żo­wej na kar­cie ty­tu­ło­wej wid­niał jesz­cze „Blady król”, ale prze­cież w tek­ście wła­ści­wym, cho­ciaż­by w przed­mo­wie Piet­scha, kon­se­kwent­nie po­ja­wiał się tytuł, w któ­rym oba jego czło­ny za­pi­sa­no du­ży­mi li­te­ra­mi). Nim jed­nak po­sta­ram się wy­ka­zać, dla­cze­go roz­po­zna­nia Ta­ba­czyń­skie­go nie na­le­ży trak­to­wać jako ostat­nie­go słowa czy praw­dy ob­ja­wio­nej w kwe­stii stylu pi­sar­skie­go Wal­la­ce’a lub, ści­ślej rzecz bio­rąc, for­mu­ły ję­zy­ko­wej, jaką pro­za­ik roz­wi­jał w ostat­niej po­wie­ści – rze­czy nie­jed­no­rod­nej i po­li­fo­nicz­nej – od­nio­sę się do oskar­żeń, które kry­tyk wy­su­wa w szki­cu. Po­sta­ram się wy­ka­zać, że nawet gdyby nie po­peł­nił przy ich wy­po­wia­da­niu prze­oczeń, może nie­ko­niecz­nie da się na ich pod­sta­wie roz­strzy­gać, że prze­kład cał­ko­wi­cie spły­ca wra­że­nie lek­tu­ro­we, a tłu­macz „za­ła­pał się na dru­gie czło­ny […] bez­względ­nych al­ter­na­tyw” obo­wią­zu­ją­cych w IRS i – w prze­ko­na­niu Ta­ba­czyń­skie­go – rów­nież przy prze­kła­da­niu Wal­la­ce’a .

„Wal­la­ce fi­ne­zyj­ny” jako swego ro­dza­ju uprosz­cze­nie

Trud­no po­le­mi­zo­wać z kry­ty­ką, któ­rej autor bły­sko­tli­wie i z ja­do­wi­tym wdzię­kiem przed­sta­wia moje po­czy­na­nia prze­kła­do­we jako wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie pod wzglę­dem wy­ko­naw­stwa i nie­do­ro­zu­mie­nie ory­gi­na­łu na eta­pie in­ter­pre­ta­cji. Jed­no­cze­śnie nie­zwy­kle łatwo jest od­po­wia­dać na kry­ty­kę, któ­rej autor sta­wia tak ka­te­go­rycz­ne tezy. Ar­gu­men­ty, któ­rych użył przy for­mu­ło­wa­niu aktu oskar­że­nia zo­sta­ną teraz pod­da­ne we­ry­fi­ka­cji. Tak, jak jemu łatwo przy­szło na pod­sta­wie kilku zdań i ogól­nych stwier­dzeń prze­ko­ny­wać czy­tel­ni­ków o nie­współ­mier­no­ści ro­bo­ty tłu­ma­cza do tego, co dane jest w pro­zie Wal­la­ce’a ro­dzi­mym użyt­kow­ni­kom ame­ry­kań­skie­go an­giel­skie­go, tak mnie łatwo bę­dzie prze­ko­ny­wać, że to za mała próba, nie­ko­niecz­nie re­pre­zen­ta­tyw­na; że to, w czym Ta­ba­czyń­ski do­strze­ga ka­ry­god­nie lub po­waż­nie chy­bio­ne de­cy­zje trans­la­tor­skie, pod­pie­ra­jąc się jed­nym zda­niem, krót­kim frag­men­tem, daje się uza­sad­nić czy po pro­stu broni się w od­nie­sie­niu do więk­szej struk­tu­ry – roz­dzia­łu bądź całej książ­ki.

Od­mien­ne­go ro­dza­ju za­strze­że­nia budzi we mnie upraw­nio­ne po­nie­kąd po­są­dze­nie o słom­cy­cyzm, o nie­wol­ni­cze kal­ko­wa­nie skład­ni ory­gi­na­łu, o do­słow­ność. Ow­szem, wielu zda­niom można było nadać bar­dziej wy­myśl­ną struk­tu­rę, bar­dziej na­tu­ral­ny szyk; nie uchro­ni­łem się, wsku­tek wła­snych de­fi­cy­tów, przed kal­ka­mi, nie­jed­no­krot­nie bez­wied­ny­mi, jak­kol­wiek na ogół sta­ra­łem się prze­ciw­sta­wiać tej ten­den­cji. W jakim stop­niu mi się to udało, pol­sko­ję­zycz­ni czy­tel­ni­cy sami będą mogli się prze­ko­nać, tym­cza­sem, nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go, trze­ba przy­znać, że zda­nia, które spo­ty­ka­my w „Bla­dym Królu” do naj­krót­szych nie na­le­żą i cią­gną się całe aka­pi­ty, bywa, że całe stro­ny, a normą jest, że prze­ci­na­ją je dy­gre­sje od­cho­dzą­ce nie­raz na znacz­ne od­le­gło­ści od głów­ne­go ciągu wy­po­wie­dzi, nie­rzad­ko w po­sta­ci pię­tro­wych przy­pi­sów. Niech kto mówi, co chce – to nie są nor­mal­ne zda­nia, zda­nia ele­ganc­kie, a roz­ma­chu w nich mniej wię­cej tyle, co w biu­ro­kra­tycz­nym za­mie­sza­niu wy­ni­kłym z wa­dli­wie skon­stru­owa­ne­go sys­te­mu i prób pro­wi­zo­rycz­ne­go ła­ta­nia tegoż, ro­dzą­cych dal­sze per­tur­ba­cje. Te zda­nia są prę­dzej wła­sną pa­ro­dią, od­po­wia­da­ją swoją po­ety­ką sy­tu­acjom, o któ­rych mówią. Przyj­rzyj­my się czę­ści zda­nia z roz­dzia­łu 24, z po­mi­nię­ciem przy­pi­sów:

[296–7] As in, for exam­ple, the fact that the ma­dho­use at the Exam Cen­ter’s main en­tran­ce and lobby area upsta­irs, and the extre­me­ly long line of tra­vel-we­ary em­ploy­ees in hats with bag­ga­ge and brown Se­rvi­ce expan­da­ble files of do­cu­men­ta­tion and post­ing or­ders that now exten­ded (i.e., this line did) all the way out thro­ugh one of the heavy her­me­tic fire doors out into the flu­ore­scent ro­ta­ry at what later tur­ned out to be the cen­ter of the cen­tral pod of Level 1, which line con­si­sted of newly po­sted and/or trans­fer­red per­son­nel wa­iting to have their pas­sport-si­zed photo taken and their new Post 047 ID prin­ted and run thro­ugh the la­mi­na­tor, after which it would be al­most too hot to hold for se­ve­ral mi­nu­tes, such that you could see per­son­nel hol­ding their new IDs by one cor­ner and fan­ning them ra­pi­dly back and forth thro­ugh the air in order to cool them be­fo­re at­ta­ching the gator clips to their bre­ast po­ckets (as was re­qu­ired at all times on-post)… that all this mid-May roil and crow­ding was in fact due to a major re­struc­tu­ring of the IRS’s Com­plian­ce Branch that was on­go­ing at all six ope­ra­tio­nal RECs and over half of all Di­stricts’ Audit fa­ci­li­ties (whose sizes va­ried wi­de­ly) na­tion­wi­de, sche­du­led to begin (i.e., the re­struc­tu­ring had been) exac­tly one month after the na­tio­nal in­di­vi­du­al in­co­me tax fi­ling de­adli­ne of April 15, in order to allow the an­nu­al mas­si­ve in­flow of re­turns to have gone thro­ugh its in­i­tial sor­ting and pro­ces­sing at the Re­gio­nal Se­rvi­ce Cen­ters […]

W prze­kła­dzie od­da­łem to na­stę­pu­ją­co, a w na­wia­sach kwa­dra­to­wych ko­men­tu­ję nie­któ­re wy­bo­ry, żeby w po­ręcz­niej­szy spo­sób od­nieść się do kwe­stii, które mogą wy­ła­niać się z lek­tu­ry:

[330] Tak było na przy­kład z fak­tem, że dom wa­ria­tów przed głów­nym wej­ściem i holem Cen­trum Kon­tro­li nad nami [nar­ra­tor mówi z per­spek­ty­wy pod­ziem­nej i sy­tu­owa­nie „upsta­irs” w pol­skim prze­kła­dzie jako „na górze” nie jest wy­bo­rem je­dy­nie słusz­nym – przyp. tłu­ma­cza, który ni­niej­szym ko­rzy­sta z oka­zji do wy­ka­za­nia, że punk­to­we usta­wia­nie szkła kry­ty­ki jest nie­ko­niecz­nie naj­lep­szą prak­ty­ką] oraz nie­wia­ry­god­nie długa ko­lej­ka zmę­czo­nych po­dró­żą pra­cow­ni­ków w ka­pe­lu­szach, z ba­ga­żem i brą­zo­wy­mi roz­kła­da­ny­mi tecz­ka­mi Służ­by z do­ku­men­ta­cją i li­sta­mi od­de­le­go­wa­nia, które teraz cią­gnę­ły się (tzn. dom wa­ria­tów i ko­lej­ka) [w ory­gi­na­le mamy ko­lej­kę, ale że tam „that now exten­ded” zga­dza się gra­ma­tycz­nie za­rów­no z „post­ing or­ders” i „line”, a po pol­sku forma cza­sow­ni­ka, jeśli zga­dza się z pierw­szym rze­czow­ni­kiem, to au­to­ma­tycz­nie nie zga­dza się z dru­gim; dla­te­go w obręb na­wia­su wraz z ko­lej­ką wcią­gną­łem dom wa­ria­tów, żeby pod­miot zro­bił się mnogi] od par­kin­gu przez pierw­sze z sze­re­gu cięż­kich her­me­tycz­nych drzwi prze­ciw­po­ża­ro­wych do wnę­trza oświe­tlo­ne­go flu­ore­scen­cyj­nie rond­ka [miało być, jak w dal­szym ciągu roz­dzia­łu 24: okrą­gla­ka; no cóż, nie udało się wy­ple­nić wszyst­kich po­zo­sta­ło­ści pier­wot­nej wer­sji] w cen­trum – jak się póź­niej oka­za­ło – cen­tral­ne­go [w cen­trum cen­tral­ne­go – tak, to nie przy­pa­dek, tylko dal­sze uwy­pu­kla­nie au­to­pa­ro­dy­stycz­nej pre­dy­lek­cji Wal­la­ce’a w ustę­pach z tego roz­dzia­łu] pa­wi­lo­nu Po­zio­mu 1., która to ko­lej­ka [i teraz już ko­lej­ka, a nie ko­lej­ka i dom wa­ria­tów; być może na siłę, ale wy­da­je mi się, że prze­cho­dzi] skła­da­ła się z ludzi nowo przy­ję­te­go i / lub prze­no­szo­ne­go per­so­ne­lu, cze­ka­ją­cych na wy­ko­na­nie fo­to­gra­fii w roz­mia­rach zdję­cia pasz­por­to­we­go oraz wy­dru­ko­wa­nie i wyj­ście z la­mi­na­to­ra ich no­wych iden­ty­fi­ka­to­rów dla Pla­ców­ki nr 047, za go­rą­cych do tego stop­nia, że jesz­cze przez kilka minut trud­no je było utrzy­mać w ręku, i widać było, jak pra­cow­ni­cy trzy­ma­ją swoje iden­ty­fi­ka­to­ry ostroż­nie za jeden róg i ener­gicz­nie po­ru­sza­ją nimi na po­do­bień­stwo wa­chla­rzy, żeby je schło­dzić, zanim przy­pną je sobie kro­ko­dyl­ka­mi do gór­nej kie­sze­ni (tak – zgod­nie z prze­pi­sa­mi – na­le­ża­ło je nosić przez cały czas prze­by­wa­nia na te­re­nie pla­ców­ki)… że za całym tym ma­jo­wym na­jaz­dem [nar­ra­tor w pew­nym mo­men­cie urywa, jakby prze­ła­do­wa­ny ta­bu­nem wy­li­czo­nych dotąd in­for­ma­cji i woli za­cząć od po­cząt­ku] i tłu­ma­mi stała w isto­cie duża re­struk­tu­ry­za­cja Pionu Przy­jęć IRS, do któ­rej do­szło jed­no­cze­śnie we wszyst­kich sze­ściu dzia­ła­ją­cych RCK-ach i ponad po­ło­wie pla­có­wek au­dy­to­wych we wszyst­kich kra­jo­wych okrę­gach (które zna­czą­co róż­ni­ły się mię­dzy sobą roz­mia­ra­mi), a któ­rej roz­po­czę­cie wy­zna­czo­no na do­kład­nie mie­siąc po obo­wią­zu­ją­cym na te­re­nie ca­łe­go kraju ostat­nim dniu na zło­że­nie in­dy­wi­du­al­ne­go ze­zna­nia po­dat­ko­we­go, czyli 15 kwiet­nia, po to, by do­rocz­ny zalew ze­znań zdą­żył przejść przez wstęp­ne sor­to­wa­nie i pro­ce­so­wa­nie w Re­gio­nal­nych Cen­trach Ob­słu­gi […]

Widać z po­wyż­sze­go, że tekst tro­chę pusz­cza do od­bior­cy oko – zwłasz­cza z miejsc, w któ­rych pi­sarz wpro­wa­dza na­wias i wie­lo­kro­pek, a więc po­nie­kąd pod­pór­ki, sy­gna­ły jaw­nej ka­pi­tu­la­cji wobec za­gma­twa­nia struk­tu­ry wy­sta­wia­ją­cej na próbę czy­tel­ni­ków.

Zdania, które spotykamy w »Bladym Królu«, ciągną się całe akapity, bywa, że całe strony, a normą jest, że przecinają je dygresje odchodzące nieraz na znaczne odległości od głównego ciągu wypowiedzi

Po­nad­to pas­su­sy tego ro­dza­ju ob­słu­gu­ją czę­sto kilka pla­nów cza­so­wych: od „tu i teraz” prze­cho­dzi nar­ra­tor me­an­dra­mi roz­pro­szeń przez pe­ry­pe­tie mi­nio­ne, by do „tu i teraz” po­wró­cić, zo­sta­wia­jąc od­bior­ców z re­flek­sją (bo i z nią po­zo­sta­je wy­po­wia­da­ją­cy) że wszyst­ko to, co stre­ścił, spro­wa­dza się do ja­kie­goś za­klę­te­go koła, jest ab­sur­dem, który nie ma końca, skoro te dy­gre­sje można by jesz­cze cią­gnąć i mno­żyć. Ko­ron­ny­mi tego przy­kła­da­mi mogą być frag­men­ty mo­no­lo­gu Chri­sa Fogle’a z roz­dzia­łu 22, licz­ne inne ustę­py za­wie­ra­ją­ce wy­po­wie­dzi „praw­dzi­we­go” Da­vi­da Wal­la­ce’a (choć­by przy­pis na stro­nie 330, w któ­rym omó­wio­no po­wo­dy nie­przy­sta­wa­nia planu sy­tu­acyj­ne­go bu­dyn­ku do fak­tycz­ne­go ukła­du kon­dy­gna­cyj­ne­go) czy roz­dzia­ły da­ją­ce nam wgląd w świa­do­mość Clau­de’a Sy­lvan­shi­ne’a, bo­ha­te­ra prze­ży­wa­ją­ce­go go­ni­twy myśli, któ­re­go wła­sne wie­lo­pię­tro­we za­mar­twia­nie się (choć­by roz­dział 2 – tam ostat­nie zda­nie cią­gnie się przez z górą trzy stro­ny) po­prze­ty­ka­ne jest wtar­gnię­cia­mi da­nych na temat in­nych osób (cho­ciaż­by roz­dział 7, zda­nie ze stron 64–65). Roz­wią­za­nia, które pro­po­no­wał Mi­chał Ta­ba­czyń­ski – po­cię­cie zdań śred­ni­ka­mi albo po­dzie­le­nie ich na mniej­sze jed­nost­ki – rodzi ry­zy­ko roz­sy­pa­nia i tak kar­ko­łom­nie aż do prze­sa­dy skon­stru­owa­nych cią­gów. Czy z ana­li­zy po­da­ne­go wyżej frag­men­tu nie wy­ni­ka, że przy­pi­sy­wa­nie ele­gan­cji lub skła­dnio­wej wir­tu­oze­rii „Bla­de­mu Kró­lo­wi” w całej roz­cią­gło­ści jest nie­słusz­ne?

Osob­ną, choć po­wią­za­ną kwe­stią jest z kolei inna cecha pi­sar­stwa Wal­la­ce’a, o któ­rej być może wspo­mi­na autor szki­cu „Król jest blady”, kiedy pisze o idio­lek­tach i ję­zy­kach spe­cja­li­stycz­nych, ale nie na­zy­wa jej po imie­niu. Nie można też po­wie­dzieć, by do­ty­czy­ła wszyst­kich tek­stów pi­sa­rza tu­dzież wszyst­kich frag­men­tów nie­do­koń­czo­nej po­wie­ści. Jed­nak jest w niej, jak zresz­tą w całej pro­zie Wal­la­ce’a, sil­nie obec­na. Cho­dzi mi mia­no­wi­cie o brzu­cho­mów­stwo, o nada­wa­nie „my­śla­nym” cząst­kom nar­ra­cyj­nym, pi­sa­nym na za­sa­dzie stru­mie­nia świa­do­mo­ści, cech ję­zy­ka, jakim po­słu­gi­wa­li­by się bo­ha­te­ro­wie, któ­rych do­ty­czą, gdyby przy­szło im re­la­cjo­no­wać swoją per­cep­cję rze­czy­wi­sto­ści (np. roz­dział 33, w któ­rym do­świad­cza­my kon­tro­li de­kla­ra­cji po­dat­ko­wych z per­spek­ty­wy prze­pro­wa­dza­ją­ce­go je pra­cow­ni­ka, sfru­stro­wa­ne­go mło­de­go ojca, do nie­daw­na stu­den­ta lo­kal­ne­go col­le­ge’u za­wo­do­we­go, mie­rzą­ce­go się z kon­se­kwen­cja­mi nie­pla­no­wa­nej ciąży swo­jej dziew­czy­ny), a także o formy po­śred­nie, jak np. roz­dzia­ły 5 i 8 – tam nar­ra­tor opo­wia­da losy przy­szłych urzęd­ni­ków skar­bów­ki, od czasu do czasu fil­tru­jąc pewne sceny przez ich wraż­li­wość.

Roz­dzia­łów tego typu, w któ­rych głos nar­ra­to­ra wy­ka­zu­je po­dat­ność na od­kształ­ce­nia od­zwier­cie­dla­ją­ce oso­bo­wość bo­ha­te­ra (pra­gną­ce­go za­do­wo­lić wszyst­kich Ste­cy­ka, nie­ufa­ją­cej ni­ko­mu Ware, zroz­pa­czo­ne­go Deana) można na­li­czyć w ostat­niej po­wie­ści ame­ry­kań­skie­go au­to­ra wiele, a ich pier­wo­wzo­ry od­naj­dzie­my w obu wy­da­nych do­tych­czas w Pol­sce to­mach opo­wia­dań pi­sa­rza. Uwagę na „prze­są­cza­nie się jed­nych pro­jek­tów w dru­gie na prze­strze­ni lat” zwra­ca Ste­ven J. Burn[1] w po­świę­co­nym „Bla­de­mu Kró­lo­wi” eseju „A Pa­ra­digm for the Life of Con­scio­usness: The Pale King” (151). Mo­ty­wy z „Nie­pa­mię­ci” – wspo­mnie­nia szkol­nych traum, za­bu­rze­nia roz­wo­jo­we, li­cze­nie słów, trud­no­ści ze sku­pie­niem – po­wra­ca­ją w ostat­niej, nie­ukoń­czo­nej po­wie­ści Wal­la­ce’a i zwy­kle w roz­dzia­łach im po­świę­co­nym znaj­dzie­my, tak jak w po­prze­dza­ją­cych je opo­wia­da­niach, ele­men­ty emo­cjo­nal­no­ści dzie­cię­cej, na­sto­let­niej (po­rów­na­nia jak choć­by te z „Na za­wsze w górze”), bez­kry­tycz­ne przy­swa­ja­nie for­muł i prze­stróg wpa­ja­nych przez do­ro­słych, kom­plek­sy na­sto­lat­ków czy echa re­to­ry­ki ko­ściel­nej („Ko­ściół nie­zbu­do­wa­ny ręką ludz­ką” z „Krót­kich wy­wia­dów”). To ważna cecha prozy Wal­la­ce’a – ten ro­dzaj em­pa­tii po­przez język. Nieco niżej przed­sta­wię swoją hi­po­te­zę co do mo­ty­wa­cji kie­ru­ją­cej pi­sa­rzem przy się­ga­niu po ten śro­dek.

W po­wie­ści mamy do czy­nie­nia nie tylko z my­śla­mi urzęd­ni­ków (na­zy­wa­nych też agen­ta­mi – w pew­nym miej­scu do­wie­my się, że nie­któ­re typy pra­cow­ni­ków in­sty­tu­cji lubią o sobie my­śleć jako o funk­cjo­na­riu­szach bez­pie­czeń­stwa), ale rów­nież z tym, co mi­me­tycz­ne ty­gry­sy lubią naj­bar­dziej, czyli nie­za­po­śred­ni­czo­ny­mi roz­mo­wa­mi o pracy i jej re­aliach. Po­dej­mu­jąc ten wątek, od­nio­sę się do kon­kret­nych za­rzu­tów, które pod ad­re­sem mojej ro­bo­ty kie­ru­je Mi­chał Ta­ba­czyń­ski, bo wy­da­je mi się, że ich wspól­nym mia­now­ni­kiem jest wła­śnie do­szu­ki­wa­nie się w moim po­dej­ściu do tek­stu z grun­tu bez­re­flek­syj­nej in­ter­pre­ta­cji świa­ta przed­sta­wio­ne­go, która mia­ła­by (poza bra­ka­mi warsz­ta­to­wy­mi) rzu­to­wać na język „Bla­de­go Króla”. In­ter­pre­ta­cja taka czy też – można od­nieść wra­że­nie – brak ja­kiej­kol­wiek in­ter­pre­ta­cji mia­ły­by skut­ko­wać nie­kon­se­kwen­cją i chy­bio­ny­mi de­cy­zja­mi w kwe­stii udo­mo­wie­nia czy eg­zo­ty­za­cji rze­czy­wi­sto­ści utwo­ru, tego jak funk­cjo­nu­je ona w mowie nar­ra­to­rów i bo­ha­te­rów.

Ję­zy­ki wy­so­kie­go po­zio­mu u na­sze­go kan­ce­li­sty

Za­cznij­my od ogól­nej su­ge­stii au­to­ra kry­ty­ki, że no­men­kla­tu­rę sta­no­wisk i ele­men­tów rze­czy­wi­sto­ści IRS na­le­ża­ło­by wzo­ro­wać na oko­ło­biu­ro­wym na­zew­nic­twie sto­so­wa­nym w Pol­sce w la­tach 80., a więc w okre­sie, w któ­rym usa­dza przy biur­kach i mdłym świe­tle lamp flu­ore­scen­cyj­nych swo­ich urzęd­ni­ków Wal­la­ce. Nie je­stem o tym prze­ko­na­ny. To dwa różne świa­ty, dwie różne biu­ro­kra­cje, a po­stu­lo­wa­nie, by w prze­kła­dzie po­ja­wiał się kan­ce­li­sta czy pro­to­ko­lant, jeśli w ory­gi­na­le nie ma aku­rat sta­no­wisk, które ko­re­spon­do­wa­ły­by z ich funk­cja­mi, wy­da­je się ocze­ki­wa­niem ja­ło­wym. Przy tym Mi­chał Ta­ba­czyń­ski nie jest do końca pre­cy­zyj­ny w tym dość apo­dyk­tycz­nie brzmią­cym oskar­że­niu: „ani razu (!) nie po­ja­wia­ją się słowa: in­spek­tor, re­fe­rent, na­czel­nik, pro­to­ko­lant, peł­no­moc­nik, ko­or­dy­na­tor czy kan­ce­li­sta. Są za to: »ko­mi­sarz« (jako od­po­wied­nik »of­fi­cer«), »nad­zor­ca« (»su­per­vi­sor«) czy »kie­row­ni­cy grupy« (»group ma­na­gers« – po­wie­dział­bym ra­czej »kie­row­ni­cy ze­spo­łu«, ewen­tu­al­nie »kie­row­ni­cy grupy ro­bo­czej«)”.

Spro­stu­ję zatem:

– w książ­ce po­ja­wia się za­rów­no słowo „in­spek­tor”, jak i „na­czel­nik” (od­po­wied­nio na stro­nie 363 i 179 i choć ro­zu­miem, że ein­mal ist ke­in­mal, gra­ni­ca błędu sta­ty­stycz­ne­go itd., to mimo wszyst­ko…);

– „nad­zor­cy” nie uwa­żam za dobry wybór, jed­nak „ko­mi­sarz” w na­zwie wy­so­kich sta­no­wisk, na po­zio­mie okrę­go­wym czy re­gio­nal­nym (otóż to: re­gion, a nie rejon uzna­łem za lep­szy od­po­wied­nik an­giel­skie­go „re­gion”, z tego cho­ciaż­by po­wo­du, że owe „re­gions” obej­mu­ją w książ­ce te­ry­to­ria kilku sta­nów, pod­czas gdy ju­rys­dyk­cja na­szych sądów re­jo­no­wych nie jest w grun­cie rze­czy roz­le­gła – to tyle, jeśli cho­dzi o zbyt ocho­czy po­stu­lat upodob­nia­nia wal­la­ce’owskie­go świa­ta przed­sta­wio­ne­go do rze­czy­wi­sto­ści kul­tu­ry do­ce­lo­wej), gdy w jego na­zwie po­ja­wia­ło się słowo „Of­fi­cer” tak na ogół tłu­ma­czy­łem; wy­jąt­kiem jest bo­daj­że roz­dział o groź­nym, „do­ro­słym” nie­mow­lę­ciu jed­ne­go z kie­row­ni­ków grup;

– a skoro już przy tym je­ste­śmy, to su­ge­stia, że „group ma­na­ger” po­wi­nien być „kie­row­ni­kiem ze­spo­łu” na­po­ty­ka na pro­blem – oto czy­ta­my na stro­nie 346: „Sze­ścio­ro skor­ków w każ­dej sek­cji, czte­ry sek­cje to ze­spół, sześć ze­spo­łów to grupa”. W ory­gi­na­le mamy tu od­po­wied­nio: chalk, team, group. Taka jest więc struk­tu­ra – są i ze­spo­ły, i grupy. W pracę nad prze­kła­dem wło­ży­łem wiele ty­się­cy go­dzin na prze­strze­ni kilku lat, zatem pewne rze­czy, jak wła­śnie nazwy sta­no­wisk, dzia­łów czy pio­nów or­ga­ni­za­cji oraz in­sty­tu­cji roz­pi­sa­łem sobie i prze­my­śla­łem rze­tel­nie, mając na uwa­dze, że nie­któ­re z nich wcho­dzą w re­la­cje zna­cze­nio­we z in­ny­mi war­stwa­mi po­wie­ści.

Co do nazw in­sty­tu­cji, in­nych nazw wła­snych oraz haseł i slo­ga­nów, Ta­ba­czyń­ski za­rzu­ca mi chaos czy nie­kon­se­kwen­cję, z czego wy­ni­ka, że kon­se­kwen­cję poj­mu­je w spo­sób nie­ko­niecz­nie naj­ko­rzyst­niej­szy dla dzie­ła li­te­rac­kie­go – albo wszyst­kie nazwy tłu­ma­czy­my na pol­ski, albo wszyst­kie zo­sta­wia­my w ory­gi­na­le. Wy­cho­dząc od tego po­stu­la­tu, wy­ty­ka mi, zresz­tą cał­ko­wi­cie błęd­nie, że po­ja­wie­nie się na prze­strze­ni jed­nej stro­ny (375) skró­tow­ców IRS i RCK to przy­kład ta­kie­go ka­ry­god­ne­go trans­la­tor­skie­go misz­ma­szu. Nie wiem, czy autor kry­ty­ki roz­ko­ja­rzył się na chwi­lę (to można mu spo­koj­nie wy­ba­czyć – re­cen­zje mogą mieć kiksy, po­mył­ki, błędy rze­czo­we, prz­yn­ajmniej we­dług mnie – piszą je w końcu lu­dzie, nie ge­niu­sze czy Da­vi­do­wie Fo­ste­ro­wie Wal­la­ce’owie), czy może jed­nak w lek­tu­rze mo­je­go brud­no­pi­su sku­pił się wy­łącz­nie na pod­kre­śla­niu miejsc z fak­tycz­ny­mi bądź rze­ko­my­mi błę­da­mi. Otóż skró­to­wiec IRS ma w moim tłu­ma­cze­niu roz­wi­nię­cie, któ­re­mu nada­łem brzmie­nie pol­skie wobec tego, że po­ja­wia się w po­wie­ści dość czę­sto, a re­zy­gno­wa­nie z em­ble­ma­tycz­nych, roz­po­zna­wal­nych trzech liter skró­tu nazwy tej fe­de­ral­nej agen­cji wy­da­ło­by mi się zbyt dużą stra­tą – stąd Izba Roz­li­czeń Skar­bo­wych. Na tej samej stro­nie jest Re­gio­nal­ne Cen­trum Kon­tro­li. Oba po pol­sku. Ar­gu­ment kry­ty­ka, że pa­nu­je tu chaos, upada. Czy to, że brak w ta­kiej pro­po­zy­cji nazwy „Służ­by”, czyli „Se­rvi­ce” z ory­gi­nal­ne­go „In­ter­nal Re­ve­nue Se­rvi­ce”, ozna­cza, że tracą sens wszel­kie od­nie­sie­nia, które ma uru­cha­miać iden­ty­fi­ko­wa­nie się pra­cow­ni­ków z two­rem w ten spo­sób okre­śla­nym? Dla­cze­go urzęd­ni­cy o swo­jej or­ga­ni­za­cji mówią „Służ­ba”, co w po­wie­ści ma oczy­wi­ste po­dwój­ne zna­cze­nie? Ano choć­by dla­te­go, że to jedna ze służb fe­de­ral­nych.

Wy­kro­cze­nia, prze­stęp­stwa, zbrod­nie, oko­licz­no­ści ła­go­dzą­ce

Wy­da­je mi się zatem, wobec po­wyż­sze­go do­wo­dze­nia, że da­le­ce bar­dziej sen­sow­nym od su­biek­tyw­nych ocen za­pa­try­wań na spra­wy kon­se­kwen­cji lub jej braku w prze­kła­da­niu nazw byłby na­mysł nad tym, czy te frag­men­ty prze­kła­du, które wie­dzie się przed try­bu­nał za fak­tycz­ne od­sta­wa­nie od ory­gi­na­łu – choć­by nie­do­kład­nie od­da­ne idio­my albo kom­pro­mi­sy przy sło­wach zna­czą­cych, po­wra­ca­ją­cych w całym dzie­le – są frag­men­ta­mi na tyle waż­ny­mi, że zmie­nia­ją ja­kieś istot­ne sensy, rzu­tu­ją bez­po­śred­nio na od­czy­ta­nie ca­ło­ści, spra­wia­ją, że prze­pa­da wie­lo­wy­mia­ro­wość znaku, że na­ła­do­wa­ny wie­lo­znacz­nym sen­sem ele­ment – taki jak gra słów czy ka­lam­bur – jest try­wia­li­zo­wa­ny albo zgoła od­da­wa­ny wal­ko­we­rem. Czy prze­kła­ma­nie lub nie­do­kład­ne prze­ło­że­nie ta­kie­go frag­men­tu spra­wia­ją, że ele­ment funk­cjo­nu­ją­cy poza nim także w in­nych miej­scach w utwo­rze, a więc w sieci wy­so­ce ka­lo­rycz­nych re­la­cji z in­ny­mi jego ele­men­ta­mi, prze­sta­je funk­cjo­no­wać w (do­sta­tecz­nie) po­dob­ny spo­sób w któ­rejś z tych re­la­cji; a może rzu­tu­je na cha­rak­ter tych re­la­cji tak, że pada cała sieć? Ja­kie­go ro­dza­ju odej­ście, uprosz­cze­nie ma zna­cze­nie, a ja­kie­go ro­dza­ju nie?

Zgoda, w pew­nym sen­sie wszyst­ko ma zna­cze­nie, gdy mowa o sło­wach na­pi­sa­nych przez świa­do­me­go swo­je­go warsz­ta­tu pi­sa­rza, ale wy­da­je mi się, że pod­no­sząc spra­wę tłu­ma­cze­nia tego nie­ży­ją­ce­go pro­za­ika do rangi mie­rze­nia się z tek­stem ob­ja­wio­nym (a tak, mam wra­że­nie, sta­wia spra­wę autor szki­cu „Król jest blady”), po­pa­da­my w do­gma­tyzm, który nie służy ani re­flek­sji nad prze­kła­dem w ogól­no­ści, ani od­bio­ro­wi twór­czo­ści Da­vi­da Wal­la­ce’a w szcze­gól­no­ści. „Blady Król” to, ko­niec koń­ców, jak każdy tłu­ma­czo­ny utwór li­te­rac­ki, tekst na któ­rym tłu­macz do­ko­nu­je pew­nych ope­ra­cji (prze­su­nięć, po­świę­ceń, kom­pen­sa­cji czę­ści skła­do­wych) tak, by ca­łość – już to po­je­dyn­czy roz­dział, już to wszyst­ko, co mie­ści w sobie okład­ka – wy­pa­da­ła prze­ko­nu­ją­co. Tu można za­py­tać, jak duże odej­ścia, wy­ni­ka­ją­ce nie­raz z po­my­łek, lap­su­sów i de­fi­cy­tów czuj­no­ści de­cy­du­ją o tym, że da­ne­go prze­kła­du nie spo­sób iden­ty­fi­ko­wać z prze­kła­da­ny­mi au­tor­ką czy au­to­rem. Za­pew­ne de­cy­zję o tym, jak pi­sarz po­wi­nien brzmieć, na­le­ży umie­ścić w or­bi­cie tej wła­śnie re­flek­sji. O tej ostat­niej kwe­stii już wspo­mnia­łem, róż­ni­cu­jąc dys­kur­sy wal­la­ce’owskie­go nar­ra­to­ra w za­leż­no­ści od typów wy­po­wie­dzi i wrócę do niej jesz­cze niżej, a tym­cza­sem od­po­wiem na po­sta­wio­ne przez sie­bie py­ta­nie zgod­nie z tym, co uzna­ję w prak­ty­ce za istot­ną za­sa­dę warsz­ta­tu. Od­po­wiem, że wie­rzę w kon­ti­nu­um, a więc, że cza­sa­mi (rzad­ko lub nie­zwy­kle rzad­ko) udaje się nam nic nie od­pu­ścić, innym razem nie­któ­re z tych sen­sów prze­pa­da­ją, ale mo­że­my się obro­nić, gdzieś kom­pen­su­jąc czy pod­mie­nia­jąc czymś, co sobie radzi. Jak ne­go­cjo­wa­łem te istot­ne tre­ści i czy mi się udało, pro­po­no­wał­bym roz­strzy­gać wła­śnie na pod­sta­wie wspo­mnia­nych więk­szych ca­ło­ści, nie po­je­dyn­czych zdań wy­ję­tych z kon­tek­stu. Po­ka­żę to na przy­kła­dach.

Tłumacz dokonuje pewnych operacji (przesunięć, poświęceń, kompensacji części składowych) tak, by całość – już to pojedynczy rozdział, już to wszystko, co mieści w sobie okładka – wypadała przekonująco

Mi­chał Ta­ba­czyń­ski zwra­ca uwagę, że w otwar­ciu roz­dzia­łu 19 nie po­trak­to­wa­łem na­le­ży­cie idio­mu „to ride the crest of” i za­stą­pi­łem go od­mien­nym zna­cze­nio­wo zbie­ra­niem żniwa. To, że od­pu­ści­łem do­kład­ne od­da­wa­nie idio­mu, nie ulega wąt­pli­wo­ści. Trud­no jed­nak za­prze­czyć, że „zbie­rać żniwo” brzmi dość neu­tral­nie, kon­wer­sa­cyj­nie i jako takie wpi­su­je się w ton ca­łe­go roz­dzia­łu – dys­ku­sji pra­cow­ni­ków IRS w za­cię­tej win­dzie na temat, mię­dzy in­ny­mi, kon­se­kwen­cji po­sta­wy oby­wa­te­li, szczy­to­wej wy­bu­ja­ło­ści kon­sump­cyj­ne­go po­dej­ścia do po­li­ty­ki, dla zmian w ame­ry­kań­skiej ad­mi­ni­stra­cji po­dat­ko­wej i fi­lo­zo­fii po­li­tycz­nej w ogóle (roz­mo­wa ma miej­sce w przeded­niu wy­bo­rów, w któ­rych pa­łecz­kę przej­mą neo­ko­ni). W tym sen­sie moje tłu­ma­cze­nie tego idio­mu „nie za­kła­mu­je” więk­szej ca­ło­ści, którą zda­nie z jego uży­ciem otwie­ra. Mowa jest o tym, dla­cze­go oby­wa­te­le lada chwi­la za­gło­su­ją na diadę Re­agan–Bush, duet zdol­ny prze­ko­nać wy­bor­ców, że łączy w sobie an­ty­rzą­do­wy in­dy­wi­du­alizm i kom­pe­ten­cje ro­dzi­ca, który zwol­ni ludzi z nie­chcia­nej od­po­wie­dzial­no­ści. Czas doj­rzał i teraz zbie­ra­my żniwo braku wy­cho­wa­nia oby­wa­tel­skie­go w szko­łach – tak spra­wę widzi uczest­ni­czą­cy w roz­mo­wie dy­rek­tor pla­ców­ki.

No­ta­be­ne, Ta­ba­czyń­ski w pro­po­no­wa­nej przez sie­bie wer­sji tego zda­nia od­da­je „ci­vics” jako „wie­dzę o spo­łe­czeń­stwie”, co wpraw­dzie zgod­ne jest z pol­skim uzu­sem, jed­nak warto pa­mię­tać, że ame­ry­kań­skie „ci­vics” nie jest od­po­wied­ni­kiem na­sze­go WOS-u w skali 1:1. Przed­miot w szko­łach ame­ry­kań­skich sku­pio­ny jest – a prz­yn­ajmniej był w epoce, gdy go wpro­wa­dza­no, jak sły­szy­my od jed­nej z po­sta­ci – na sys­te­mie i tra­dy­cjach po­li­tycz­nych USA, wobec czego warto tej jego spe­cy­fi­ki nie ka­mu­flo­wać swoj­sko brzmią­cą nazwą zwy­cza­jo­we­go przed­mio­tu-mi­chał­ka. W samym zaś roz­dzia­le „oby­wa­tel­skość” to czę­sto po­wta­rza­ne słowo. Wy­da­je mi się, że „wy­cho­wa­nie oby­wa­tel­skie” jest, wobec po­wyż­szych roz­wa­żań, lep­szym roz­wią­za­niem w kon­tek­ście ca­łe­go roz­dzia­łu.

Innym jesz­cze wy­bo­rem, który Ta­ba­czyń­ski oce­nia jako nie­traf­ny, jest na­zwa­nie „wid­ma­mi” two­rów, które w roz­dzia­le 26 nar­ra­tor przed­sta­wia jako „phan­toms”. Kry­tyk tłu­ma­cze­nia pro­po­nu­je „zjawy”. Tyle że z opisu w dal­szej czę­ści frag­men­tu do­wia­du­je­my się, że na­tu­ra tych zjaw jest ha­lu­cy­na­cyj­na, wy­ni­ka ze skraj­ne­go znu­dze­nia/znu­że­nia – to zwidy, a więc widma, fan­to­my, przy­wi­dze­nia. Prę­dzej dwa praw­dzi­we duchy można by okre­ślić mia­nem zjaw.

A skoro je­ste­śmy przy tym frag­men­cie, to fakt – za­wi­ni­łem z po­zo­ru ni­czym nie­uza­sad­nio­ną wy­bu­ja­ło­ścią, od­da­jąc „Much of the fol­lo­wing info comes after the fact from Clau­de Sy­lven­shi­ne” jako „Spora część po­niż­szych in­for­ma­cji zo­sta­ła ob­ja­wio­na w po­sta­ci faktu ob­ja­wio­ne­go Clau­de’owi Sy­lvan­shi­ne’owi”. Nie widać żad­nej me­to­dy w tym sza­leń­stwie – skąd to „ob­ja­wie­nie w po­sta­ci faktu ob­ja­wio­ne­go” za­miast pro­ste­go „póź­niej”? To udziw­nie­nie wzię­ło się z na­ło­że­nia się paru za­kłó­ceń. Mię­dzy in­ny­mi z roz­dzia­łu 15 „Bla­de­go Króla” wiemy, że „ist­nie­ją ja­sno­wi­dze da­nych”, lu­dzie do­tknię­ci nie­wy­ja­śnio­nym przez naukę syn­dro­mem „in­tu­icji przy­pad­ko­wych fak­tów”, osoby, w któ­rych świa­do­mo­ści sa­mo­rzut­nie po­ja­wia się wy­ryw­ko­wa wie­dza na temat zna­nych i nie­zna­nych im osób. Na po­dob­ny syn­drom cier­pi Clau­de Sy­lvan­shi­ne. Fakt, że przy­sną­łem nad ba­nal­nie pro­stym „after the fact”, do­szu­ku­jąc się w nim ja­kiejś ma­gicz­nej for­mu­ły, na­pro­wa­dził mnie na po­mysł, żeby od­nieść się bar­dziej bez­po­śred­nio do nad­przy­ro­dzo­nych zdol­no­ści Sy­lvan­shi­ne’a, a do swo­bo­dy (da­le­ko idą­cej) za­chę­ci­ło mnie roz­po­zna­nie czy też dość kon­se­kwent­ne od­czy­ty­wa­nie stylu Wal­la­ce’a jako – w wielu miej­scach – au­to­pa­ro­dii, udziw­nie­nia, które zwra­ca na sie­bie uwagę. Może nie w tak osten­ta­cyj­ny spo­sób, jak po­dob­ne nie­in­ten­cjo­nal­ne dzia­ła­nia tłu­ma­cza, ale za­wsze. Czy jed­nak to, że takie po­su­nię­cie samo w sobie w tym aku­rat roz­dzia­le jest błęd­ne, spra­wia, że prze­czy sen­som ca­łe­go utwo­ru? Sy­lvan­shi­ne, Sy­lvan­shi­ne’em będąc, nie miał jak ina­czej dojść do tych in­for­ma­cji.

No to jak mówi gor­li­wy ple­ciu­ga?

I tak, po­wró­ciw­szy do za­rzu­tu sty­li­stycz­ne­go, nie­uza­sad­nio­ne­go roz­pa­sa­nia, po­na­wia­my py­ta­nie o klucz do ro­zu­mie­nia stylu Wal­la­ce’a – czy skoro sami ro­dzi­mi użyt­kow­ni­cy an­giel­skie­go nie znaj­du­ją w niej wy­łącz­nie bez­sz­wo­wo łą­czo­nych re­je­strów, na­le­ży ocze­ki­wać wy­łącz­nie ko­ły­sa­nia skom­po­no­wa­ną kar­ko­łom­nie kwie­ci­ście, ale za­wsze przej­rzy­stą elo­kwent­ną frazą? Na blogu Part&Pa­limp­sest można prze­czy­tać cie­ka­wą ana­li­zę stylu pi­sa­rza, któ­rej frag­ment przed­sta­wiam po­ni­żej:

Pi­sa­niu Wal­la­ce’a za­wsze to­wa­rzy­szy pewne na­pię­cie. Z jed­nej stro­ny mamy in­try­gu­ją­ce wy­czu­le­nie na zmy­sło­we i emo­cjo­nal­ne wy­mia­ry ję­zy­ka tech­nicz­ne­go (a także, miej­sca­mi, biu­ro­kra­tycz­ne­go). Z dru­giej – zgłę­bia­nie tego te­ry­to­rium wy­ma­ga od Wal­la­ce’a sto­so­wa­nia ter­mi­nów na spo­so­by „nie­ofi­cjal­ne”, w grun­cie rze­czy nie­dba­łe – ina­czej bo­wiem pi­sał­by po pro­stu pod­ręcz­nik tech­nicz­ny, ar­ty­kuł na­uko­wy i tym po­dob­ne, a te od­mia­ny prozy są zbyt nie­ela­stycz­nie sztyw­ne, by po­słu­gi­wać się nimi jako for­ma­mi li­te­rac­ki­mi. Tak więc proza Wal­la­ce’a ma w sobie za­wsze pe­wien ton pa­ro­dii czy blagi, po­nie­waż stara się wy­wo­łać to rześ­kie, okre­ślo­ne wra­że­nie wła­ści­we tek­stom spe­cja­li­stycz­nym bez prze­strze­ga­nia stan­dar­dów ry­go­ru, które spra­wi­ły, że to wra­że­nie w ogóle z li­te­ra­tu­rą spe­cja­li­stycz­ną za­czę­to ko­ja­rzyć [tłum. wła­sne – M. D.].

Przy­ta­czam go, po­nie­waż w „Bla­dym Królu” ustę­pów, które ce­chu­je pe­wien sto­pień „nie­ofi­cjal­no­ści” czy nie­dba­ło­ści jest, ilo­ścio­wo rzecz uj­mu­jąc, nie mniej niż tych, które upodob­nia­ją się do cy­ta­tów z in­struk­cji dla urzęd­ni­ków fi­sku­sa. Bar­dziej niż to ści­śle ofi­cjal­ne ob­li­cze in­sty­tu­cji, którą pi­sarz uczy­nił cen­tral­nym punk­tem od­nie­sie­nia dla swo­jej ostat­niej po­wie­ści, in­te­re­su­ją go w niej żywi lu­dzie, ich język, ich zwi­chro­wa­na świa­do­mość. Dwu­dzie­sto­la­tek z Il­li­no­is po fi­nan­sach w lo­kal­nej szko­le nie myśli ję­zy­kiem Pas­ca­la, a nawet duch sze­re­go­we­go pra­cow­ni­ka ma­nu­al­ne­go, sa­mo­uka sy­pią­ce­go cy­ta­ta­mi z Kier­ke­ga­ar­da i słow­ni­ków ety­mo­lo­gicz­nych, traj­ko­czą­cy mu nad głową, na­wi­ja jak żywy czło­wiek. Na­wró­co­ny na wiarę w in­sty­tu­cję dawny stu­dent sze­re­gu nigdy nie­ukoń­czo­nych kie­run­ków hu­ma­ni­stycz­nych snuje w mo­no­lo­gu roz­wa­ża­nia na temat dzie­cię­cych i do­ro­słych traum, i choć nie od­róż­nia twór­czo­ści Percy’ego Bys­she’a Shel­leya od twór­czo­ści Marie Wol­l­sto­ne­craft, a cytat z Wil­lia­ma Ja­me­sa bie­rze za frag­ment bi­blij­ny (no i przede wszyst­kim jest lin­gwi­stycz­nie mniej zdy­scy­pli­no­wa­ny czy bie­gły niż choć­by nar­ra­tor ese­jów Wal­la­ce’a), to osta­tecz­ny re­zul­tat jego ro­zu­mo­wa­nia jest nader istot­ny dla od­czy­ta­nia całej po­wie­ści.

Głos, ludz­ki głos, na­śla­do­wa­ny w mowie po­zor­nie za­leż­nej czy ko­pio­wa­ny w hi­per­re­ali­stycz­nym za­pi­sie ver­ba­tim to ważna cecha twór­czo­ści Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a jako au­to­ra opo­wia­dań i po­wie­ści. Mam wra­że­nie, że Mi­chał Ta­ba­czyń­ski kon­cen­tru­je się w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze na jego stylu re­por­ta­żo­wym, ese­istycz­nym, pu­bli­cy­stycz­nym, czy jak jesz­cze można by okre­ślić Wal­la­ce’owską li­te­ra­tu­rę non-fic­tion. W tych sty­li­stycz­nych tours de force autor nie cofa się przed żad­nym naj­wy­myśl­niej­szym for­mal­nym chwy­tem, ale spra­wu­je (na ogół, i pod wa­run­kiem, że po­mi­nie­my ele­ment au­to­pa­ro­dii) pełną kon­tro­lę nad formą: zda­nia skrzą się i błysz­czą elo­kwen­cją, eru­dy­cją i ery­sty­ką. Ich styl sta­no­wi po­nie­kąd prze­ci­wień­stwo po­stu­la­tu „nowej szcze­ro­ści”, wprost wy­ra­żo­ne­go w eseju „E Uni­bus Plu­ram”, w któ­rym autor upa­tru­je no­wych bun­tow­ni­ków li­te­ra­tu­ry w an­ty­iro­ni­stach, mniej sku­pio­nych na efek­tow­nym mó­wie­niu o symp­to­mach upad­ku, a bar­dziej na mo­zol­nym lecz za­an­ga­żo­wa­nym po­szu­ki­wa­niu na­dziei w strasz­no-śmiesz­nych cza­sach. Ten „rys mo­ra­li­stycz­ny” znaj­du­je wyraz w pro­zie fa­bu­lar­nej Wal­la­ce’a po­cząw­szy od jego dru­giej książ­ki, tomu „Girl with Cu­rio­us Hair”, gdzie w no­we­li „We­stward the Co­ur­se of the Em­pi­re Takes Its Way”, pięt­nu­je usta­mi jed­nej z po­sta­ci (fik­cyj­nej wer­sji Johna Bar­tha) pi­sa­nie, które ma być po­mni­kiem dla kon­cep­tu­al­nej po­my­sło­wo­ści i li­te­rac­kiej swady twór­cy. Być może dla­te­go wy­sy­ła jej bo­ha­te­rów, aspi­ru­ją­cych mło­dych pi­sa­rzy, w po­dróż przez pro­win­cjo­nal­ne lot­ni­ska i pola ku­ku­ry­dzy, w trak­cie któ­rej zmu­sze­ni są roz­ma­wiać z naj­róż­niej­szy­mi ty­pa­mi i ko­rzy­stać z ich po­mo­cy. Sama książ­ka pełna jest opo­wia­dań pi­sa­nych w pierw­szej oso­bie, a toż­sa­mość nar­ra­to­rów wy­le­wa się z ich słów, czę­sto pro­stych, brzyd­kich, nie­do­sko­na­łych, peł­nych me­dial­nych klisz. Za­an­ga­żo­wa­nych w opo­wia­da­nie hi­sto­rii zdra­dza ich język. Dzię­ki temu je­ste­śmy bli­żej nich, a co za tym idzie bli­żej celu, jaki w li­te­ra­tu­rze upa­try­wał Wal­la­ce – owego jakże chęt­nie cy­to­wa­ne­go od­kry­wa­nia „co to zna­czy być pie­przo­nym czło­wie­kiem”. Za­ry­zy­ku­ję stwier­dze­nie, że „Blady Król” – po­wrót na fla­ne­lo­we ku­ku­ry­dzia­ne rów­ni­ny, roz­pi­sa­ny na całą gamę gło­sów ich miesz­kań­ców – miał być, w dużej mie­rze, próbą re­ali­za­cji tej li­te­rac­kiej ko­mu­nii, którą u wcze­sne­go, mniej zdy­scy­pli­no­wa­ne­go Wal­la­ce’a sa­bo­to­wa­ła być może chęć im­po­no­wa­nia li­te­rac­kim kunsz­tem. Po wię­cej roz­wa­żań tej na­tu­ry od­sy­łam do tek­stu Ju­liu­sa Ta­ran­to „On Out­gro­wing David Fo­ster Wal­la­ce”.

Głos, ludzki głos, naśladowany w mowie pozornie zależnej czy kopiowany w hiperrealistycznym zapisie verbatim to ważna cecha twórczości Davida Fostera Wallace’a

Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że „nie­do­sko­na­łość” gło­sów po­sta­ci mia­ła­by być uspra­wie­dli­wie­niem moich po­tknięć. Sam ży­czył­bym sobie choć­by w opo­wie­ści Chri­sa Fogle’a wi­dzieć wię­cej przy­pad­ków uży­cia „Z per­spek­ty­wy czasu widzę, że” za­miast na­chal­ne­go „Pa­trząc wstecz”. Po­dob­nie, z ubo­le­wa­niem przy­zna­ję, w wielu miej­scach dałem się za­hip­no­ty­zo­wać skład­ni ory­gi­na­łu do tego stop­nia, że nawet po po­now­nych lek­tu­rach nie zdo­ła­łem wy­ru­go­wać wszyst­kich kalk. Czy po­grą­ża­ją one prze­kład w ca­ło­ści? Czy fakt, że fi­skal­ne ar­ka­na w tłu­ma­cze­niu w pew­nej mie­rze kon­stru­owa­łem (bo sys­te­my po­dat­ko­we pol­ski i ame­ry­kań­ski wcale do sie­bie nie przy­sta­ją i na nie­wie­le tu zdał się kurs księ­go­wo­ści, na który też się za­pi­sa­łem, by tłu­ma­czyć „Bla­de­go Króla”), szko­dzi w ja­ki­kol­wiek spo­sób od­bio­ro­wi po­wie­ści, czy może jed­nak dzia­ła prze­ko­nu­ją­co jako kon­strukt wy­two­rzo­ny na po­trze­by książ­ki (dodam, że Ulrich Blu­men­bach, tłu­macz Wal­la­ce’a na nie­miec­ki, po­dob­nie po­stę­po­wał przy prze­kła­dzie „The Pale King”, kon­stru­ując w swoim ję­zy­ku ame­ry­kań­skie uni­wer­sum prawa po­dat­ko­we­go)? Po­zo­sta­wiam to oce­nie czy­tel­ni­ków. Po­dob­nie jak to, czy dia­lo­gi agen­tów IRS brzmią jak wy­stę­py Egona i spół­ki. Przy oka­zji, na­praw­dę, nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie można by wzo­ro­wać na dow­ci­pie „Gangu Ol­se­na” ję­zy­ka ludzi biu­ro­kra­cji lat 80., czę­sto wal­czą­cych z ab­sur­dem męż­czyzn w śred­nim wieku. Do­świad­cze­nie two­rze­nia gło­sów wszyst­kich tych po­sta­ci na prze­strze­ni lat było trud­ne i pra­co­chłon­ne, ale przede wszyst­kim – jak pisze Mi­chał Ta­ba­czyń­ski – sza­lo­ne. Jak skok na bank. Było klawo. Klawo, jak cho­le­ra.

 

[1] Ste­ven J. Burn „David Fo­ster Wal­la­ce and »The Long Thing« New Es­says on the No­vels”, Mar­shal Bo­swell ed., Blo­oms­bu­ry, Lon­don 2014.

Mi­ko­łaj Den­der­ski
ur. 1987, tłu­macz, en­tu­zja­sta twór­czo­ści Wal­la­ce’a, ukoń­czył fi­lo­lo­gię an­giel­ską na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim. Poza „Bla­dym Kró­lem” prze­tłu­ma­czył m.​in. po­wieść Do­nal­da An­tri­ma „Gło­suj na pana Ro­bin­so­na i lep­szy świat!” (Kra­ków 2019) oraz „Prze­dziw­ną sztu­kę po­raż­ki” Jacka Hal­ber­sta­ma (War­sza­wa 2018).
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

varia poezja  

Nic za darmo

— Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

NASTĘPNY

recenzja  

Davidzie Fosterze Wallasie, zmiłuj się nad nami

— Teresa Fazan