W filmie „Joker” wykorzystano prosty i dość oczywisty zabieg ze schodami. Bohater wspina się po nich mozolnie i ciężko, ale schodzi już lekko, tańcząc, w podskokach. Wyrzucony z pracy w Ha! Ha!, idąc schodami w dół, jednym skreśleniem zmienia zasady. Idzie po swoje, jest na drodze do wyzwolenia. Zastosujmy tutaj ten sam mechanizm.
Najpierw więc pod górkę.
Niezaraźliwy śmiech
Kluczowym problemem Jokera wydaje się być trudność z synchronizacją śmiechu.
Arthur Fleck, początkujący komik, stara się swój śmiech zgrać ze śmiechem ludzkości. By zrozumieć, co bawi ludzi, robi notatki podczas występów doświadczonych komików. Uczy się od nich, wciąż jednak sam wybucha śmiechem dokładnie w tych momentach, gdy inni przestają się śmiać, i poważnieje, gdy im robi się wesoło.
Arthur chodzi na psychoterapię. Tam jego śmiech spotyka się z kamienną twarzą terapeutki. Nie potrafią się ze sobą zgrać, chociaż dziennik terapii, który prowadzi, jest równocześnie zbiorem skeczy, nad którymi pracuje.
Gdy śmieje się w autobusie, nikt nie podziela jego wesołości. Wśród współpasażerów zapada grobowe milczenie. Arthur ma z sobą wizytówkę, która przedstawia nie jego samego, ale jego śmiech. Na kartoniku, który w takich sytuacjach podaje, możemy przeczytać wytłumaczenie jego zachowania: śmiech to neurologiczny problem. Ale też że jego śmiech jest nie do powstrzymania.
Dowcip o tym, że burmistrz Gotham znalazł rozwiązanie problemu z superszczurami i że rozwiązaniem tym mają być superkoty, daje nam nadzieję – wspólny śmiech jest możliwy. Jest to jednak głównie śmiech z konwencji i miejsca, w którym myślimy, że się znaleźliśmy, ale w którym wcale tak łatwo się nie odnajdziemy.
Gdy Arthur w swojej wizji ląduje na widowni telewizyjnego programu komediowego i najpoważniej na świecie wyznaje, że mieszka z mamą i się nią opiekuje, pierwszą, spontaniczną reakcją tejże widowni jest śmiech.
Wielokrotnie musi odpowiadać na pytanie: „Co cię tak bawi?”. Wielokrotnie słyszy, że wcale nie jest zabawny. Czy podskakując jak głupkowaty klaun, może naprawdę rozśmieszyć dzieci przebywające w szpitalu na oddziale onkologicznym?
Zaraźliwy śmiech
W przełomowym momencie historii Arthura, w scenie morderstwa w metrze, dochodzi do pierwszej poważnej synchronizacji śmiechu. Zaczyna trzech podchmielonych bogatych palantów. Śmieją się, robiąc sobie gówniane żarciki z dziewczyny, rzucają w nią frytkami. Są wszystkim, czego się brzydzimy. Wtedy budzi się śmiech siedzącego w pobliżu Arthura. Jego śmiech i śmiech palantów na chwilę łączą się. W tej scenie oraz w scenie późniejszej, będącej jej konsekwencją, pojawia się też taniec. Gdy pisałem na początku, że kluczowym zagadnieniem tego filmu wydaje się śmiech, tak naprawdę z was żartowałem. Nawet nie z was, tylko z tego, jak odbierzecie słowo „wydaje się”. Ciekawszy od wybuchów śmiechu wydaje mi się taniec Jokera. Ale wróćmy do mozolnego wspinania się po kolejnych stopniach śmiechu, taniec zostawmy sobie na później.
Gdyby tak palanci i Arthur mogli się po prostu wspólnie pośmiać. Synchronizacja jest tu jednak tylko chwilowa. Palanci poważnieją pierwsi, nie bawi ich już ta szalona wesołość. Biją Arthura, a Arthur ich zabija.
Jeszcze jedna scena, w której tak bardzo szamoce się i szuka swojego miejsca śmiech: Jesteśmy przed drzwiami szpitala, do którego trafiła mama Arthura. Znalazła się tam po wizycie dwóch detektywów zajmujących się sprawą morderstwa w metrze. Teraz podchodzą do ławki, na której siedzi Arthur. Mimo niesprzyjających okoliczności próbują wydobyć z niego zeznania. Mało to śmieszne z ich strony i niezbyt chyba poważne. Na pytanie o swoją broń Arthur odpowiada, że nie jest ona na serio, że to tylko element jego komediowego numeru. Gdy ma wyjaśnić powody swojego zwolnienia z Ha! Ha!, zeznaje, że szef uważał, że on, Arthur, nie jest wystarczająco zabawny. Śmieszne, co? Arthur wstaje, podchodzi do automatycznych szklanych drzwi i uderza w nie, jakby odgrywał najklasyczniejszy numer z komedii. Jak gdyby był Charliem Chaplinem.
Wieczór w kinie: Charlie w domu żałości
No i hop! Przeskakujemy do Roberta Coovera. Książka nosi tytuł „Wieczór w kinie”, a rozdział, z którym jest nam najbardziej po drodze, zatytułowany jest „Charlie w domu żałości”. Jeśli zapytacie mnie, co lepiej zrobić: iść do kina czy zostać w domu i przeczytać „Wieczór w kinie”, odpowiem zdecydowanie, że to drugie, bo książka ta zawiera w sobie wszystkie filmy, które widzieliście i które będziecie mogli zobaczyć.
Obserwujemy tutaj Charliego Chaplina. Charlie robi, co może. Wykorzystuje wszystkie swoje sztuczki, by poradzić sobie w trudnej sytuacji. Chodzi po domu, w którym jest intruzem, i stara się rozbawić jego mieszkańców, korzystając z całego swojego repertuaru gagów. Wszyscy wokół pozostają jednak posępni. Nikt nie zwraca uwagi na jego żarty, nie dostrzega w ogóle jego istnienia. Może nawet nakichać im w twarz i wylać na nią talerz zupy, a oni i tak pozostaną nieczuli na jego obecność. Może swoją laseczką zadzierać im spódnicę, i tak będą go ignorować. To dom żałości i jest się w nim po to, by ukręcić dla siebie stryczek. Synchronizacja śmiechu nie jest możliwa, śmiech nie może w tym domu zamieszkać. Każdy żart Charliego obróci się tu w smutek.
Dlaczego więc tu weszliśmy? Z wielu powodów. Mógłbym odpowiedzieć: bo mamy oto biedaka, obdartusa w za dużych butach, który trafia do pełnego bogactw domu, w którym jego egzystencja wygląda jak tani żart. Jego dowcip, pozostając ignorowanym intruzem, przynosi jednak zniszczenie. Ale wolałbym, żebyśmy poszli dalej z krótszą odpowiedzią, a zarazem pytaniem. Brzmi ono: kto tu się śmieje, a kto jest żartem?
Bohater „Jokera”, Arthur Fleck, zauważa z ulgą, że jego życie wydawało mu się dramatem, ale okazało komedią. Czy nie jest jednak odwrotnie? Przygody Charliego są smutne, udają jednak wesołe, wdrapując się tym samym na jeszcze wyższy poziom smutku. Może więc najlepszym pytaniem, jakie możemy zadać, jest: czy można śmiać się ze śmierci?
Wymuszony śmiech
Gwynplaine, bohater powieści Wiktora Hugo z 1869 roku, jest słusznie uznawany za pierwowzór Jokera. Przez 150 lat niewiele się zmieniło. W przypadku historii obydwu na początku jest przemoc zadana małemu dziecku. Ich losy splatają się z losami władców świata. Gwynplaine popełnia samobójstwo, Joker o samobójstwie fantazjuje. To, co widownia bierze za ich śmiech, jest tylko blizną. Przedstawienie, w którym gra potwornie okaleczony Gwynplaine, nosi tytuł „Chaos zwyciężony”.
Arthur Fleck, gdy w swoim debiucie wychodzi na scenę, dostaje napadu niekontrolowanego śmiechu, co uniemożliwia mu rozśmieszenie widowni i czyni z niego pośmiewisko. W rezultacie w roli dziwadła-nieudacznika trafia do komediowego programu telewizyjnego, o czym wcześniej marzył. Tam pada kwestia: ze śmierci nie wolno żartować. I tam Arthur zabija.
Gdy dziesięcioletni Gwynplaine trafia do Ursusa, człowieka, który zaopiekuje się nim i obsadzi go w przedstawieniu, na pytanie, dlaczego się śmieje, odpowiada: „Ja się nie śmieję”. I właściwie od tego powinniśmy zacząć. Jego grymas, tak samo jak neurologiczne napady Arthura, nie jest przecież śmiechem. Wizytówka Arthura mówi: „Tak naprawdę ja się nie śmieję”.
I Gwynplaine, próbujący zwrócić uwagę władzy na fatalny los ludu, i Joker mówiący w telewizji o tym, że ludzie są okropni, mają rację. To, co dotąd nazywaliśmy tutaj śmiechem, jest grymasem bólu. Charlie znalazł się w domu żałości.
Pułapka śmiechu
Okaleczenie przez opiekuna i mentora, któremu został poddany Gwynplaine, zostaje zamienione w gest sceniczny, element spektaklu. Arthur Fleck dziennik swojej terapii próbuje zamienić w zeszyt ze skeczami, chce wyjść z nimi na scenę. W filmie „Joker” znajduje jednak w sobie moc pozwalającą zabić. Ale to tylko film.
Ci wszyscy potworni ludzie, którzy sprawiają, że jego życie jest okropne, że nasze życie jest okropne. Nie potrafimy ich pokonać i to budzi w nas nerwowy śmiech. Możemy opowiadać sobie, że nasze życie nie jest dramatem, tylko komedią, żeby tylko nie dopuścić do siebie świadomości, że nie gramy tu żadnej poważnej roli. Dlaczego? Bo wmawiamy sobie, że nasz grymas bólu to tylko śmiech. Bo daliśmy sobie wmówić, że Joker jest zły.
Możemy opowiadać sobie, że życie nie jest dramatem, tylko komedią, żeby nie dopuścić do siebie świadomości, że nie gramy tu żadnej poważnej roli
A teraz zatańczmy
Tańczący na dyskotekach czy prywatkach ludzie to z reguły komiczny widok. Najśmieszniejsze jest w nich to z trudem skrywane pragnienie, to wołanie: patrz na mnie, ależ ja tańczę! Oczywiście, są i tacy, którzy dają ponieść się w tańcu tak, że resztę świata mają w dupie. Czasami udaje się to parom, to piękny widok wtedy na nie patrzeć.
Joker tańczy z mamą, ale przede wszystkim tańczy sam. Po zabiciu bogatych palantów zamyka się w publicznej toalecie, by zatańczyć. Pierwsze jego ruchy są ostrożne, jak w jakimś ćwiczeniu tai chi. Taniec Jokera jest jego prawdziwą mocą.
Gdy tańczy sam w pokoju. Gdy tańczy na schodach Gotham. Gdy tańczy przed kamerami telewizji. Gdy jego uliczni wyznawcy wyciągają go z rozbitego radiowozu i kładą na masce auta, gdy odnajduje siły, by się podnieść, jest to piękny taniec. Swojego „śmiechu” Arthur Fleck nie kontroluje. Kontrolę odzyskuje w tańcu.
Zrozumieliśmy już, że Batman jest tylko bogatym palantem. Dociera do nas powoli, że bogaci palanci nie uratują świata. Czy nas do końca zrujnują?
Teraz każdy chce być Jokerem. Bogaci piłkarze i biedni pisarze. Trzeba być palantem albo dzieckiem, żeby wychodząc z kina, czuć więź z Batmanem.
Bogaty piłkarz przebiera się na Halloween za Jokera, bo fajnie jest być kimś innym niż bogatym palantem.
Biedny pisarz czuje się Jokerem, bo za każdym razem, gdy czuje się gorzej, chciałby poczuć się lepiej.
Bogaty piłkarz maluje się na Jokera, bo tak podoba się jego żonie, która zorganizowała już sobie seksowny kostium Harley Quinn.
Biedny pisarz chciałby być Jokerem, który złapie za włosy bogatego piłkarza przebranego za Jokera i będzie go za nie ciągnął przez całe boisko przy pełnej widowni.
Bogaty piłkarz postanawia zamówić sobie koszulkę z napisem „Joker” i fantazjuje, jak by to było raz, dla żartu strzelić podczas meczu Ligi Mistrzów samobója.
Biedny pisarz czuje się Jokerem, który złapał bogatego piłkarza przebranego za Jokera i ciągnie go za włosy przez całe boisko przy pustej widowni.
Bogaty piłkarz postanawia napisać swoją autobiografię i dać jej podtytuł „Prawdziwy Joker”. Prosi swojego agenta: „Znajdź mi do tej roboty jakiegoś biednego pisarza”.
Biedny pisarz chciałby walnąć z całej siły w lustro, ale nie ma tyle odwagi. Po chwili sam pomysł wydaje mu się żałosny.
Bogaty piłkarz chciałby walnąć z całej siły w lustro, ale nie starcza mu odwagi. Po chwili sam pomysł wydaje mu się mało śmieszny.
Biedny pisarz planuje napisać własną wersję „Jokera”, w której wszystkie kwestie wypowiadane przez Batmana będą cytatami z Ezry Pounda.
Bogaty piłkarz pożycza od żony kij bejsbolowy Harley Quinn i rozbija nim lustro. Przez następną godzinę sprząta łazienkę i przeprasza żonę.
Biedny pisarz robi listę osób, które powinny zginąć z rąk Jokera. Na początku są to nazwiska, potem już same zawody: dziennikarz, dentysta, barista.
Bogaty piłkarz jest trochę wkurzony, gdy spotyka na balu drugiego bogatego piłkarza, też przebranego za Jokera. Po chwili jednak już tylko się z tego śmieją.
Biedny pisarz zastanawia się nad samobójstwem w stroju Jokera. Myśli nad doborem książek, na których stanąłby, mając już stryczek na szyi.
Dwaj bogaci piłkarze przebrani za Jokera robią sobie zdjęcie z trzecim bogatym piłkarzem przebranym za Jokera oraz ze swoimi partnerkami przebranymi za Harley Quinn.
Biedny pisarz rozważa: A gdyby tak stanąć na książkach własnego autorstwa? Czy to byłby dowcip w stylu Jokera?
Jedna Harley Quinn psuje całą sesję, wkładając sobie końcówkę kija bejsbolowego do ust. Wszyscy niby się śmieją, ale potem nikt nie chce wrzucić na fejsa takiej fotki.
Biedny pisarz nie mieszka z żoną, która zostawiła go dla innego biednego pisarza. Fantazjuje natomiast na temat pewnej sąsiadki, która nie czytała żadnej jego książki.
Bogaty piłkarz pod koniec imprezy, poproszony o autograf, podpisuje się na podsuniętej mu koszulce: Joker. Nie takie były oczekiwania.
Biedny pisarz i bogaty piłkarz spotykają się w metrze. Bogaty piłkarz klepie po plecach biednego pisarza i pyta go: „W której grasz drużynie?”.
ur. 1976, raczej pisarz, trochę performer. Człowiek-małpa, Calineczka, klaun, laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Ostatnio opublikował zbiór opowiadań „Czego boją się rodzice”. W styczniu 2020 roku w Biurze Literackim ukaże się jego nowa książka „Zabawne i zbawienne”.