fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Clarice Lispector

„Opowiadania wszystkie", przeł. Wojciech Charchalis, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 592.

„Godzinę gwiazdy” dostałem w prezencie rozwodowym, choć zresztą nigdy nie było mowy o małżeństwie, potem jeszcze parokrotnie widziałem się z tym chłopakiem, lecz był już wtedy kimś innym, coraz dalszym kolegą z zagranicy. Dał mi Lispector, bo wiedział, że jej nie znam albo nie wiedział, czy znam; nie znałem. Książeczka zresztą szmatława, brudna, żółta, kupiona na dworcu z koca, ale był to prezent trafiony, przeczytałem ją wtedy łapczywie i chciałem więcej od tej autorki, nic więcej jednak nie przetłumaczono (wyjąwszy kilka opowiadań w LnŚ, na które natrafiłem później), była to jedyna jej rzecz i przeszła chyba bez echa. Teraz, próbując sobie tę małą powieść „odświeżyć”, odkryłem w niej zakładkę, paragon ze sklepu, 28 grudnia 2001, Wrocław, kupiłem aż cztery butelki wina Liebfraumilch, istotnie chyba spędzałem wtedy sylwestra we Wrocławiu, ale czemu ten jakże poważny zakup aż trzy dni naprzód? Nie pamiętam, tajemnica, prehistoria.

Co mi się wtedy w tej książce podobało? Znajduję jedno zaznaczenie: Raz tylko zadała sobie pełne tragizmu pytanie: kim jestem? Przestraszyła się tak bardzo, że zupełnie przestała myśleć. Teraz nie robi to na mnie wrażenia, wtedy widocznie zrobiło. Teraz wolę zdania typu Chcę mojego czytelnika nasycić tą dziewczyną niczym ścierkę, wchłaniającą cały brud z podłogi. Jest to świetne zdanie, esencja autotematyzmu, ten wszechobecny spersonalizowany narrator podobał mi się niewątpliwie, choć nie mam pojęcia, po co autorka uczyniła go mężczyzną, skoro cały czas jest to ona, Clarice Lispector, osoba już wtedy umierająca i poświęcająca swój czas jakiejś niepiśmiennej maszynistce, która budzi w niej mnóstwo wstrętu i odrobinę współczucia. Ta mieszanka (wstręt i współczucie, z przewagą wstrętu) też musiała mi się wtedy podobać. Oraz inne autotematyczne wstawki, np. Lekarz nabawił mnie niesmaku swoim piwem. Muszę przerwać tę historię na jakieś trzy dni. I zaraz potem: Przez ostatnie trzy dni, sam, bez moich bohaterów, pozbywam się mojej osobowości jak starego ubrania. Zasypiam. I dalej, po podwójnej interlinii: Budzę się i brak mi Macabei. Idźmy więc dalej: Tak, to też musiało mi się podobać.

Macabea to bohaterka tej stustronicowej powieści, kompletnie jak gdyby nieważna, odstręczająca w swojej chorowitości, brzydkości, głupiości, jej historię można by tu streścić w dwóch zdaniach, ale nie zrobię tego, bo może ktoś po tę książkę sięgnie i będzie ciekaw zakończenia. Zupełnie nie wiadomo, co kazało autorce (czy też stworzonemu przez nią fikcyjnemu narratorowi) zajmować się takim właśnie obiektem. Ale to się wyjaśni, dajcie mi jeszcze moment.

„Godzina gwiazdy” ukazała się w Polsce w 1987 roku, niemniej tekst na (jak to nazwać?) drugiej stronie okładki informuje, że to „ostatnia książka zmarłej przed czterema laty wybitnej pisarki brazylijskiej”. Jest to ciekawostka na temat „przygody książek w PRL-u”, bo autorka nie żyła już wtedy od lat dziesięciu, ale tekst widocznie był już gotowy wcześniej, i pozostał jaki był, nikt na to nie zwrócił uwagi. A ponieważ jest to pisarka co prawda tu i ówdzie „kultowa”, ale u nas wciąż niezbyt znana, pozwolę sobie tu wrzucić mały rys biograficzny. Urodziła się w roku 1920 w miasteczku Czeczelnik na Podolu (mniej więcej w połowie drogi między Tarnopolem a Odessą), mało więc brakowało, a mogłaby zostać pisarką polską i już jako nastolatka brylować wraz z Ginczanką na warszawskich salonach albo (gdyby oczywiście przeżyła holokaust) po wojnie, jako Klara Lisiecka uprawiać socrealizm, potem zaś przejąć się artystycznie wydarzeniami poznańskimi i stworzyć powieść najpierw zatrzymaną przez cenzurę, a potem wydrukowaną w bezdebicie, sławną za Solidarności i szybko zapomnianą. Mogło tak być, ale niestety Czeczelnik znajdował się na terenie ZSRR i rodzice, zamiast do Polski, postanowili wyemigrować do Brazylii. Zapomniałem nadmienić, że byli Żydami, Clarice zaś miała tak naprawdę na imię Chaja, ale to imię zostało prędko zmienione, podobnie jak imiona jej sióstr, wyjąwszy Tanię. No dobrze, porzućmy te domniemania w stylu Parnickiego, w Brazylii odniosła szybki sukces już pierwszą powieścią, po czym poślubiła dyplomatę, wyjechała do Stanów, skąd niebawem wróciła, mając na koncie dalsze książki oraz dwóch synów, Piotra i Pawła. Później nie wychodziła już za mąż, prowadziła żywot samotnej pisarki-reporterki, a spośród istotnych wydarzeń należy wymienić to, że w roku 1967 prawie spłonęła żywcem jak Ingeborg Bachmann, paląc papierosa w łóżku i zasnąwszy z nim (paliła bowiem jak smok), ale jednak udało jej się wyjść cało i zmarła 10 lat później nie na raka płuc, lecz jajników.

Jest rzeczą co najmniej dziwną, zważywszy cały ten niegdysiejszy boom na literaturę iberoamerykańską, że właśnie Lispector została tu pominięta, „Godzina” wyszła co prawda w WL-ce, ale w innej serii i tak jakby na boczku, nikt jej chyba nie zauważył, podobnie zresztą jak całej literatury brazylijskiej. Gdybym miał szybko podać nazwisko jakiegoś pisarza brazylijskiego, miałbym z tym spory problem, choć przecież znam wszystkich najważniejszych pisarzy urugwajskich, chilijskich, meksykańskich, peruwiańskich i nawet paragwajskich, nie mówiąc już o argentyńskich. Może chodziło tu o język portugalski, którym się Brazylijczycy posługują, a może o to, że twórczość Lispector trudno zaliczyć do nurtu „realizmu magicznego”, nie przywodzi na myśl Olgi Tokarczuk, raczej Zofię Nałkowską z jej bezlitosnym, skrupulatnym psychologizmem. Aczkolwiek sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Czytając najlepsze opowiadania Lispector ma się wrażenie, że „wskakuje ona w skórę” swoich bohaterek, jest nimi i pisze jako one. Do wyjaśnienia tej kwestii dochodzi w utworze „Mimowolna inkarnacja” (nie jest to opowiadanie, lecz autokomentarz), zaczyna się on zdaniem: Czasem, kiedy widzę człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziałam, i mam chwilę, żeby go poobserwować, wcielam się w niego i tym sposobem robię wielki krok w celu poznania go. Dalszy ciąg tekstu przekonuje nas jednak, że sprawy mają się zgoła odwrotnie, to nie pisarka wciela się w tego człowieka (skądinąd niemal zawsze jest to kobieta), tylko on wciela się w nią, zmienia jej zachowanie, sposób myślenia i postrzeganie świata. Wtedy możliwa jest twórczość, zjawisko trwa kilka dni, po czym kiedy duch mnie samej bierze mnie w posiadanie – wtedy jest to tak radosne spotkanie, takie święto, że można powiedzieć, że płaczemy jedno na ramieniu drugiego. W ten sposób wyjaśniony zostaje fakt, że osoba tak (z definicji) nieciekawa jak Macabea stała się bohaterką tak świetnej powieści jak „Godzina gwiazdy”. Nie ma to nic wspólnego z brazylijską macumbą (jakże chętnie rozpisywał się o niej Michał Choromański, któremu kawał życia upłynął w Brazylii), ma zaś wiele z żydowskim zjawiskiem dybuka, co sobie uświadamiamy, zważywszy pochodzenie autorki. Jakaś magia wchodzi tu zatem w grę, nie prowadzi wszak do żadnych „magicznych” efektów (jedyny efekt to nad wyraz silna empatia), nie jest to też magia iberoamerykańska, lecz raczej środkowoeuropejska, przewieziona na statku wraz z niemowlęciem (przybywszy do Brazylii, Chaja miała półtora roku).

Po paru dekadach posuchy otrzymujemy wszak kolejną książkę Lispector, tym razem grubą, 600-stronicową, i są to „Opowiadania wszystkie”. Tego rodzaju wydawnictwa mają to do siebie, że co prawda budzą respekt, ale też pozwalają się czytać swobodnie, różnorako, niekoniecznie od początku do końca. Postanowiłem zatem zacząć od ostatniego krótkiego kawałka, jaki pisarka opublikowała za życia, a była to „Brasília”, też zresztą nie opowiadanie, tylko odczyt, a właściwie dwa, napisane w odstępie kilkunastoletnim, a następnie połączone. To miasto fascynowało mnie od dzieciństwa, odkąd zobaczyłem w atlasie geograficznym jego plan, mający przedstawiać lecącego żurawia, jako dzieło dwóch tylko wybitnych architektów, zbudowane od zera i na zdjęciach wyglądające jak coś nie dla ludzi, tylko dla jakichś istot wyższych, których tu z wrodzonej nieśmiałości nie nazwę aniołami. Potem (żeby było śmieszniej: w Zamościu) widziałem film o postępującej degrengoladzie tej urbanistycznej utopii, jej nieprzystosowaniu do potrzeb mieszkańców, o których trochę przy projektowaniu zapomniano bądź też ich zbytnio wyidealizowano. Refleksje pisarki już w latach 60. idą w tym kierunku:  Brasília jeszcze nawet nie ma człowieka Brasílii albo: Przez pierwsze dwa dni nie chciało mi się jeść. Wydawało mi się, że wszystko będzie jak jedzenie w samolocie, albo: Brasília ma drzewa. Ale jeszcze nie przekonują. Wydają się plastikowe etc., aż po moją ulubioną: Jedynym mankamentem jest niespotykany żyrandol, okrągły, który wydaje się nowobogacki. No ale co zrobić. Pójść nocą, pod osłoną mroku i go ukraść? Te pierwsze nasunęłyby się być może każdemu, ta ostatnia mogła tylko jej. Po to piszemy, by mogły nam się trafiać takie zdania. Sama „Brasília” jest tekstem nierównym, z początku zawrotnym, później popadającym w rozlazłe ględzenie, pisanym „na kolanie”, w hotelu, w poczuciu twórczej wszechmocy i lęku przed wizytą u dentysty, a także lęku przed śmiercią, która się właśnie pojawia na horyzoncie. Ostatnie słowa utworu brzmią: Bardzo się boję.

Lęk przed śmiercią, wielokrotnie artykułowany w tej prozie, wydaje się zresztą motywem jakby redundantnym, ważniejszy jest lęk przed szczurem, przywieziony być może jeszcze z Czeczelnika, tam szczurów musiało być co niemiara, w Rio de Janeiro zresztą też, ale pozostawały w ukryciu. Natomiast Brasília… Została zbudowana bez miejsca dla szczurów. Cała nasza część, najgorsza, właśnie ta, która drży z przerażenia przed szczurami, ta część nie znalazła miejsca w  Brasílii. Oni chcieli zaprzeczyć, że my się nie nadajemy. Budowle z miejscem przeznaczonym dla chmur. Piekło lepiej mnie rozumie. Ale szczury, wszystkie bardzo duże, atakują. Ten passus ma wymiar podstawowy. Oczywiście żadna (prawie) z ludzkich budowli nie powstała z myślą o szczurach, o miejscu dla nich, one jednak znajdowały sobie to miejsce, anektowały kanały, śmietniki i piwnice. Brasília zaś zbudowana została z myślą o doskonałości, w której zakres szczury nie wchodzą, toteż zmuszone zostały do wyjścia na ulicę, rozpanoszyły się najzupełniej „oficjalnie”, co właśnie okazuje się w tym mieście „przeznaczonym dla chmur” najbardziej przerażające.

Szczur, zwierzę tyleż nikczemne, co i nieokiełznane, pojawia się w twórczości nowelistycznej Lispector jeszcze tylko dwa razy, ale są to momenty o najwyższej istotności. Po raz pierwszy dochodzi do tego w opowiadaniu pod (jakże zobowiązującym!) tytułem „Wybaczając Bogu”. Narratorka idzie sobie ulicą tak rozkojarzona i bezpodstawnie szczęśliwa, że czuje się wręcz matką Boga, który jest Ziemią światem. Jest świetnie, ale właśnie wtedy zdarza jej się nadepnąć na zdechłego szczura, który budzi w niej paniczny strach. Wstrząśnięta, dochodzi więc do wniosku, że może świat też jest szczurem, a ona go zrodziła, zrodziła szczura, którym się przecież brzydzi. I że jednak wcale nie jest łatwo zrodzić świat zawierający tego typu elementy, więc Dopóki będę wymyślać Boga, On nie będzie istniał, tak się ten utwór kończy. Wymyślanie Boga nie kończy się jednak i w nieco późniejszym utworze (będącym zresztą dziwaczną i wręcz wariacką apoteozą elektronicznego budzika marki Sveglia) pisarka stwierdza znienacka: Powiem teraz coś bardzo poważnego, co będzie się wydawać herezją: Bóg jest osłem. Bo on nie rozumie, nie myśli, zaledwie jest. To prawda, że jest głupotą, która sama się realizuje. Ale popełnia mnóstwo błędów. Wystarczy, żebyśmy spojrzeli na samych siebie, którzy jesteśmy poważnym błędem. Wystarczy zobaczyć sposób, w jaki się organizujemy w społeczeństwo i wewnętrznie, jedno do drugiego. Ale jednego błędu nie popełnia: On nie umiera. Bóg nie jest dla Lispector przedmiotem wiary, lecz zwykłego, zdroworozsądkowego dociekania, marginesowym zresztą w toku rozważań o zegarku, który akurat postrzegany jest chwilowo jako rzecz najdoskonalsza z możliwych i zdolna patronować podziałowi świata na dwie kategorie: tego co jest, i co nie jest Sveglią.

Bóg jest więc osłem, nie koniem (konie pisarka uwielbiała, oddając im cześć niemal bałwochwalczą, chyba wręcz sama uważała się za konia pośród ludzi-osłów) i aż dziw, że nie zostało Mu w tamtym fragmencie zarzucone stworzenie szczura, ale o szczurze pisze się tylko w momentach najwyższej konieczności. Kolejne objawienie się szczura (czy raczej nie-szczura w szczurze) ma miejsce w autobusie, gdzie bohaterka, pokonując pierwotne przerażenie, rozpoznaje w dostrzeżonym kątem oka szczuropodobnym zwierzątku pełną życia pazurczatkę (małpkę, hodowaną w Brazylii jako „żywa maskotka”). Co następuje? Euforia, świat nagle zdaje się przystrojony chorągiewkami, powraca do stanu pierwotnej, rajskiej doskonałości, a wszystko to z powodu braku szczura tam, gdzie prawie już był szczur.

[Dodatkowym aspektem szczura jest (być może) jego męska falliczność, mężczyźni w utworach Lispector są zazwyczaj pionkami, nie biorącymi aktywnego udziału w grze, skoro już jednak stają się przedmiotem uwagi, jest to uwaga nadmiernie drobiazgowa, wyciągająca z nich coś „szczurzego”. W znakomitym skądinąd opowiadaniu „Kolacja” narrator (tym razem znowu męski) opisuje jedzącego w restauracji mężczyznę z taką behawiorystyczną dokładnością, że ten siłą rzeczy staje się nieodparcie obrzydliwy, nie do zniesienia, mimo iż domyślamy się, że przeżywa jakąś osobistą tragedię. Swoją drogą, w autokomentarzu, elokwentna zazwyczaj autorka stwierdza: O „Kolacji” nic nie wiem, jak gdyby odsuwając od siebie samo nieprzyjemne źródło tej opowiastki.]

Przejdźmy jednak do kury, ta bowiem wydaje się i ważniejsza, i nacechowana raczej pozytywnie, choć u Lispector nic nie wiadomo na pewno, a „Godzina gwiazdy” rzuca na to dodatkowe „ciemne światło”. W każdym razie w obu opowiadaniach, gdzie kura występuje osobiście, jest ona bohaterką co się zowie, zwłaszcza w pierwszym, zatytułowanym po prostu „Kura”, gdzie kura, kupiona na rosół, w odruchu desperacji ucieka na dach i zostaje co prawda złapana, ale wskutek tych dramatycznych wydarzeń znosi jajko, przez co staje się obiektem admiracji całej rodziny, która zjada ją dopiero jakiś czas później. (Jajku poświęca autorka cały nieco rozwlekły poemat prozą, którego nie będę tutaj analizował, acz przypomina nieco wspomniany wcześniej tekst o budziku.) Drugi utwór, już ewidentnie autobiograficzny, opowiada o uwielbieniu pewnej dziewczynki do dwóch kur, zjedzenie jednej z nich matka bohaterki opatruje komentarzem: Kiedy człowiek zjada zwierzę, zwierzę staje się bardziej podobne do ludzi, bo jest w nas.

Chodzi mi jednak o rzecz nieco bardziej chyba interesującą, a mianowicie, że postacią najistotniejszą dla większości najlepszych opowiadań Lispector jest kobieta zwana u nas potocznie „kurą domową”, po prostu żona swojego po prostu męża, osoba niezarabiająca, niezbyt mądra i niezbyt nawet urodziwa, typowy przykład kobiety w społeczeństwie mieszczańskim czy tam burżuazyjnym, niczego jej nie brakuje, a jednak czegoś brakuje. I nagle coś jej się przydarza, ma to charakter iluminacji (na przykład: niewidomy facet w autobusie, żujący gumę) połączonej z potrzebą ucieczki, ta ucieczka jest nawet realizowana, ale z reguły nie trwa długo (nieraz tak krótko, że nie zostaje zauważona) i kończy się powrotem na łono rodziny, lecz wtedy bohaterka jest już „bardziej podobna do ludzi”. Zostaje więc powtórzony i połączony schemat historii obydwu wspomnianych wcześniej kur, kobieta prędzej czy później ulegnie „strawieniu”, ale – jak zdaje się sugerować pisarka – każda ma swoją szansę na moment wolności, i ten moment powinna wykorzystać. Porównywanie tych postaci do kur nie jest zresztą moim wymysłem, należy do repertuaru samej autorki, a jej ulubione stwierdzenie to była anonimowa jak kura. O bohaterce „Godziny gwiazdy” mówi się zaś, że była „niekompetentna wobec życia”. Lispector sama uważała się za dość kompetentną, znała niewątpliwie Gombrowicza (o czym świadczy zdanie: Upadła pisarka otworzyła dziennik […] i zaczęła notować tak: „7 lipca 1973. Ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja!”), nie znała jednak bez wątpienia dziennika Nałkowskiej, która znacznie bardziej świadomie (i odpowiednio wcześniej) konstruowała swoją biografię. Stąd połowiczność: mamy tu i przepis na to, jak zyskać niezależność, i pouczenie, że jednak jest to praktycznie niemożliwe. Ale kto powiedział, że wolność jest czymś do zrealizowania raz na zawsze? Chyba jacyś fantaści, filozofowie. Na pocieszenie zostaje nam więc iście „gombrowiczowskie” przedostatnie zdanie „Godziny gwiazdy”: Nie zapominajmy, że na razie jest sezon truskawek.

I to właściwie tyle, co chciałem napisać o tej książce, ona sama jest bardzo nierówna, stanowczo polecam w niej dwa zbiory opowiadań, pierwszy, „Więzy rodzinne” (gdzie pisarka zdobywa się na swoje najlepsze portrety kobiet) i ostatni, „Droga krzyżowa ciała” (gdzie idzie na całość, nie dbając już o żadne tam konwenanse). Pomiędzy nimi zdarzają się małe arcydzieła (jak choćby „Tragedie Sofii” o relacji młodziutkiej pisarki ze schorowanym nauczycielem albo „Legia cudzoziemska” o dziwnym, potajemnym związku z małą sąsiadeczką), ale też okropieństwa, humoreski i prozy poetyckie godne Saint-Johna Perse’a na ostrym haju. Nie ma sensu tego wszystkiego czytać, ale jest sens mieć tę książkę i czasem do niej zajrzeć, pomijając wstęp (powtórzony chyba za edycją amerykańską), a także tekst na czwartej stronie okładki, z którego dowiadujemy się, że „proza Lispector jest pełna uczuć i wrażeń”. Och, a która nie jest?

PS. Co do przekładów, sami je Państwo oceńcie na podstawie zacytowanych tu fragmentów. Nie są zbyt zgrabne, prawda? Ale też sama autorka znana była ze swoich niepoprawności, dodających jej zdaniom specyficznej energii. Trudno mi więc zawyrokować, chwilami myślę, że nawet taki zgrzyt dałoby się lepiej wyzgrzytać po polsku. Ale nie znam portugalskiego, więc się nie wypowiadam.

Clarice Lispector

„Opowiadania wszystkie", przeł. Wojciech Charchalis, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 592.

Adam Wiedemann
ur. 1967, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, malarz i rysownik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999) i Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Ostatnio wydał tom „Metro na Żerań”. Mieszka w Warszawie.
POPRZEDNI

recenzja  

Darek Foks: dajcie się przewrócić

— Anna Kałuża

NASTĘPNY

varia felieton  

Ćwiczenia z rezygnacji (18)

— Krzysztof Sztafa