fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Znalazła mnie pewnego dnia książka o tym jak złapać wielką rybę, wielką ideę, pomysł. Wczytałem się w nią z ogromną pasją, dawno nic nie pochłonęło mnie na tyle, bym przegapiał notorycznie przystanek mojego metra. Całkiem niezmienny od lat przystanek na turkusowo-błękitnej linii numer siedemdziesiąt osiem, Loavenue.

Książka się skończyła, nastąpił trudny moment pożegnania. Czytałem ją tylko w metrze, dzięki czemu jak nigdy wcześniej polubiłem przemieszczanie się komunikacją miejską. Szczerze mówiąc wykorzystywałem wszelakie okazje, by się przejechać metrem, by choćby na chwile zanurzyć się w słowach, wykąpać w literach. Czytałem ją tylko tam, ale jej ostatni rozdział pochłonąłem gdzieś pomiędzy piątkiem a sobotą pewnej styczniowej nocy, we własnym łóżku. Zbudził mnie sen, nie pamiętam narracji. Tylko obrazy turkusowo-błękitnych fal i dźwięk, który zakuł mnie w uszy.

Sen przyniósł niepokój, więc książka była jedyną radą, by przestać się bać, by zagadać obudzone z drzemki lęki, by wykorzystać własną nieuwagę i może znów udać się w sen-zen. Dziwna książka-przyjaciel uspokoiła mnie tamtej nocy, tamtej nocy pożegnaliśmy się. Przeczytałem wszystkie przypisy i popodkreślane zdania po trzy, niektóre nawet po cztery razy i pożegnaliśmy się.

 

Jestem Jo. Mam trzydzieści osiem lat i nigdy nie wyjeżdżałem poza moje miasto. Jestem Jo. Nigdy nie wyjeżdżałem poza moje miasto. Nigdy nie wyjeżdżałem poza miasto. Hej, jestem Jo.

Zacząłem pisać to zdanie, te zdania, na serwetce od bajgla, podczas przerwy na śniadanie. Nie wiem dlaczego zacząłem to robić, jakby ktoś ze środka mnie domagał się o atencje. Jestem Jo, wypuść mnie, wypuść mnie miasto.

Później zacząłem słyszeć te dźwięki. Tak, to chyba właściwa chronologia, choć pierwszy raz ukuły mnie tamtej piątkowo-sobotniej zimowej nocy. Przyszły z niepokojącym snem, tej nocy kiedy skończyłem książkę.

Co to za dźwięki? Dźwięki głębokie, że aż brakuje tlenu, dźwięki dna oceanu i coś jakby śpiew, który zatyka uszy. Początkowo niepohamowane leciały mi z oczu łzy i mocny ból skroni i zatok uniemożliwiał mi mówienie. To było trochę, jakby odklejenie się zmysłu od zmysłu, wskakiwanie i wynurzanie się z basenu na imprezie techno, jakby ktoś coś dziwnego wlał mi do uszu i to tam żyło i mówiło. Ogłuchłem na jakąś dobę, bałem się że tamten Jo już nigdy nie wróci, ale wrócił, odzyskałem słuch. Po paru dniach przyszła kolej na prawe ucho, tym razem słuch wrócił dużo szybciej.

Postanowiłem zaakceptować ból, nie było innego wyjścia, postanowiłem otworzyć się na przychodzące dźwięki, zrozumieć je. Tak jak podejrzewałem, tylko akceptacja zastanej rzeczywistości mogła pomóc mi ją przetrwać. Ból minął, dźwięki nie. Przestały być jednak uciążliwe, przemieniły się w śpiew, a odklejanie się zmysłów stało się wyczekiwaną przyjemnością, pojawiającą się średnio  co trzy dni.

Więc jestem Jo, mam trzydzieści osiem lat, nigdy nie wyjeżdżałem poza moje miasto, a od pewnego czasu słyszę dziwne, bliżej niezidentyfikowane dźwięki.

Zacząłem intuicyjnie pisać co czuję, kim jestem na tych serwetkach od bajgli, aż pewnego dnia narysowałem wieloryba. Moja podświadomość coraz lepiej radziła sobie z wychodzeniem na wierzch, z wynurzeniami. Nie próbowałem jej zatrzymywać, nie czułem potrzeby. Byłem biernym obserwatorem jej przemiany. To duży awans, tak stać się własną nadświadomością.

W metrze długo patrzyłem na własnoręcznie zrobiony rysunek wieloryba. Podskakiwał wraz z drganiem pociągu, do tego przyszły te niepojęte dźwięki i historia zaczęła układać się w jakąś całość. Kolejny ślad wewnętrznego śledztwa, kolejny trop i bum! Zrozumiałem.

Jestem Jo, mam trzydzieści osiem lat i nigdy nie wyjeżdżałem poza moje miasto. Jestem Jo i od pewnego czasu słyszę dziwne, bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Jestem Jo i urodziłem, urodziłem się w wielorybie.

Tak, właśnie to zrozumiałem tego zimowego dnia i nagle fala obrazów, dźwięków i zapachów uderzyła mnie tak mocno, że aż zacząłem się krztusić dobrze znanym mi powietrzem. Mapy miasta w metrze i w punktach informacyjnych rysowane jako zabawna grafika wieloryba, w zielono-seledynowej linii numer 33 niezmienny zapach rybich wnętrzności, ludzie-ryby ich twarze pokryte delikatnymi łuskami, to wcale nie makijaże. I ten śpiew, śpiew wieloryba, dziwnie, niezidentyfikowany dźwięk uległ nagle identyfikacji.

Obrazy, dźwięki i zapachy bombardowały mnie rybimi fleszbekami, do momentu kiedy nie zostałem wyproszony z wagonu przez maszynistę, który oznajmił mi koniec trasy. Nie potrafiłem nic powiedzieć przez następne parę dni. Co za tym idzie nie poszedłem do pracy, nie informując o tym nikogo, bo nie mogłem mówić. Szukali mnie, bo byłem im potrzebny jako szef działu pripetprapet, cokolwiek to znaczy. Po dobie wysłałem od niechcenia maila. Chciałem napisać, że nie przyszedłem do pracy, bo zorientowałem się, że mieszkam w wielorybie, ale napisałem tylko, że jestem chory. Głos wrócił po trzech dniach, wraz z głosem tego w którym mieszkam. Tym razem był bardziej przejrzysty, zrozumiały. Wydawało mi się nawet, że powiedział coś jakby: „Cześć, co u ciebie?”.

Wziąłem urlop na żądanie, do odwołania. Dział pripetprapet musiał sobie jakoś radzić beze mnie. Postanowiłem zrobić kolację dla najbliższych mi osób, podczas której planowałem wyjawić im moje odkrycie. Miałem nadzieję, że nie uznają mnie za szaleńca, a szczerze docenią moje objawienie. Na kolację zaprosiłem Stell z którą byłem w niezobowiązującym, otwartym związku od szesnastu lat. Otwarcie było spowodowane moim głębokim niezrozumieniem jej poczucia humoru i jej pragnień posiadania dziewczyny. Oprócz Stell zaprosiłem Dana i Dina, bliźniaków jednojajowych z którymi dorastałem, kuzynkę Peg i parę przyjaciół Tana i Lasa prowadzących knajpę azjatycką. Tan i Las przyszli z siedmioletnim synem Patrickiem.

No więc wszyscy zjedli kolację, nalewam wina do siedmiu kieliszków, Patrickowi sok z mango i marakui, zaczynam mówić, zaczynam przemawiać.

– Hej, moi przyjaciele – zacząłem dosyć patetycznie, jakoś tak wyszło – zaprosiłem Was tutaj, żeby powiedzieć Wam, że… jakby to ująć… zaprosiłem Was, żeby powiedzieć wam o moim bardzo ważnym odkryciu, a mianowicie odkryłem, że…. to może zabrzmieć dziwnie, ale to prawda…. Zaprosiłem Was, by Wam powiedzieć, że żyjemy w wielorybie!

Ich twarze zatrzymały się, jakby coś w moim mózgu zacięło się, jakby przestał przetwarzać obraz, nikt nie mruga. Więc to jest tak – możesz wymyślić trzysta dwadzieścia scenariuszy swojego życia, ale i tak zdarzy się ten trzysta dwudziesty pierwszy. Pierwsza odzywa się Stell

– No jasne Jo, masz taką poważną minę jakbyś dopiero to odkrył, przecież to oczywiste, że żyjemy w wielorybie.

Din i Dan śmieją się zajadając czeko-vege deser, Peg dziwnie wpatrzona w Stell, Tan i Las zmieniają temat z wieloryba na orientalne zioła. Patrick podchodzi do mnie i pyta zmartwiony.

– Naprawdę, nie wiedziałeś wujku Jo? Wszyscy wiedzieli, nawet siedmioletni Patrick, Stell, Peg wszyscy.

Nie rozumiałem jakim cudem udało mi się żyć w tej słodkiej niewiedzy i dlaczego nikt się nie buntował, nie chciał przerwać życia w wielorybie, dlaczego wszystkim to pasowało, żyć w czyimś ciele to przecież nie do przyjęcia. Postanowiłem przeczytać jeszcze raz TĘ książkę, książkę o tym, jak złapać wielki pomysł. Książka metaforycznie traktowała ideę jako rybę, czemu więc nie można potraktować ryby jako idei? Nie mogłem jej nigdzie znaleźć, nie tylko w domu, ale też w księgarniach i bibliotekach. Media milczały na jej temat, jakby nigdy nie została napisana, jakby mi się przyśniła. W ciągu miesiąca moje życie przewróciło się do góry brzuchem, nic już właściwe nie było pewne. Pamiętałem jednak te parę popodkreślanych i przeczytanych po trzy, cztery razy zdań. Między innymi to: „Jeśli chcesz złapać dużą rybę, dużą ideę, musisz wejść głębiej. Na dnie oceanu ryby są bardziej czyste, abstrakcyjne i piękne”. Raczej wątpiłem, że te same zasady będą się tyczyć mojego przypadku specjalnego, ale nie miałem nic do stracenia. Złapać rybę, w której się żyje. Oto było moje zadanie na teraz, z pozoru niewykonalne, ale równie abstrakcyjne jak ryby na dnie oceanu. Zacząłem więc doprowadzać do sytuacji granicznych mojego organizmu, by zwiększyć częstotliwość powtarzanego dźwięku wieloryba. Zacząłem też studiować ten śpiew i z pewną nieśmiałością samemu wydawać wodne odgłosy. Wszystko zapisywałem w notesie, dźwięczenie już tak nie paraliżowało mnie jak niegdyś, dzięki czemu podczas zwiększonych do częstotliwości – co drugi dzień –wielorybich audycji, mogłem zachować świadomość i notować usłyszaną partyturę. Zdanie:„Pójść głębiej w ocean” przeniosłem również na topografię tego miasta-ryby i postanowiłem zwiedzić jego zakamarki, dzielnice których nie odwiedziłem przez trzydzieści osiem lat mojego stacjonowania tu.

Przejechanie na koniec linii metra 88 zajęło mi pięć godzin. Wyszedłem z wagonu, szukając wyjścia i pojawiły się te niepojęte dźwięki, aż musiałem stanąć z bólu. Cały drgałem, a dziwnie dźwięki zatkały mi uszy, jak jeszcze nigdy dotąd. Do przeszywającego bólu skroni doszedł ból żołądka, w moim brzuchu zaczęło się coś ruszać, po chwili przyszły też mdłości. Zacząłem wypluwać żywe ryby, jedna po drugiej skakały w popłochu. Coraz bardziej przerażony, nie mogłem tego zahamować. Byłem wielorybem połkniętym przez wieloryba. Matrioszka w kształcie ryby, oto jak wygląda świat, w którym żyję! Cały czas będąc w tym przedziwnym stanie, wypluwając istoty, które nie wiadomo kiedy połknąłem, szedłem przed siebie blady i ogłuszony dźwiękami dna oceanu. Szedłem w głąb metra, którego zapach był coraz bardziej intensywny, a wszystko wokół mnie bladło, bo ja sam słabłem, nie mając siły na czynności, do których zmuszał mnie mój żołądek. Tunel w metrze zaczął wyglądać jak gardło, sufit przypominał podniebienie, a ja nie miałem pojęcia czy to halucynacje, czy naprawdę znajduję się przy wyjściu. Zawiał wiatr i zerwała się wielka fala. Wieloryb wypluł mnie, tak jak ja wypluwałem jeszcze przed chwilą tamte ryby. Wypluł mnie na wyspę, na której zamieszkałem.

Nie była to bezludna wyspa, powoli poznawałem dosyć powierzchownie jej mieszkańców, sam konstruując tymczasowe domy z wyrzuconych przez Ocean śmieci. Pewnego dnia woda przyniosła na brzeg książkę. Była to ta sama książka, która ubiegłej zimy bezpowrotnie zmieniła moje życie. Cały dzień suszyłem ją na słońcu, była powyginana od wody, ale w zasadzie nieuszkodzona. Można było bez problemu przewracać strony, a litery były bardzo czytelne. Rozpaliłem ognisko, było to moim cowieczornym rytuałem, nieodłączną częścią nowego życia. Otworzyłem książkę i choć początkowo zamierzałem przeczytać choćby jej fragment, to w tamtym momencie impulsywnie zacząłem wyrywać kartkę po kartce i wrzucać je do ognia. Książka niezwykle pięknie płonęła w blasku księżyca, a spalenie jej sprawiło mi dużo przyjemności.

Co roku na wiosnę dość dobrze widać z wyspy wieloryby. Obserwuję je w milczeniu i z wielkim wzruszeniem. Ich przypływ poprzedzają dźwięki, które zaczynam słyszeć zawsze parę dni wcześniej. Są bardzo kojące, utulają mnie i przypominają o domu. Na wyspie jest ciepło, poznaję dużo dziwnych kwiatów i żyję z połowu ryb.

Śomi
Znana również jako Dominika Śniegocka lub Śominika Dniegocka. Pisze, rysuje, performuje, jawnie faworyzuje sen. Studiowała animację społeczno-kulturalną na profilu teatralnym we wrocławskim studium Skiba, a także performatykę przedstawień na Uniwersytecie Jagiellońskim. Stypendystka Alternatywnej Akademii Tańca 2018 ufundowanej przez Art Station Foundation. Współprowadziła dom artystyczny Kraków Art House, jest związana z galerią Polish Naives oraz krakowską wytwórnią muzyczną Nawia, dla której tworzy w kolektywie poetycko-dźwiękowym o nazwie Pisces. Dotychczas publikowała w artzinach „Gazeta musi się Ukazać” oraz „Stoner Polski”.
POPRZEDNI

varia poezja  

Człowiek, który odwiedzi nas za pięć lat

— Julian Rosiński

NASTĘPNY

varia felieton  

Ćwiczenia z rezygnacji (21)

— Krzysztof Sztafa