fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Linda Boström Knausgård

„Witajcie w Ameryce”, przeł. Dominika Górecka, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2020, s. 112.

„Witajcie w Ameryce” szwedzkiej pisarki Lindy Boström Knausgård to przejmująca opowieść o rodzinie. Narratorką i bohaterką książki jest jedenastoletnia Ellen, która pewnego dnia przestaje się odzywać. Matka podsuwa jej notatnik, aby córka mogła zapisać swoje myśli albo potrzeby i w ten sposób kontaktować się ze światem zewnętrznym. Notatnik pozostaje jednak pusty. Dlaczego dziewczynka milczy? Boi się, że w słowach nieuchronnie czai się zagrożenie kłamstwa. Podkreśla bowiem: „Dawniej mówiłam rzeczy niezgodne z prawdą. Kiedy padał deszcz, mówiłam, że świeci słońce” (s. 5). Słowa nie zawsze odpowiadają prawdzie. Są niczym powłoka, która otula, czasem zaś zakrywa ludzkie doświadczenie. Historia Ellen pokazuje, że pod warstwą radosnej codzienności zawsze kryje się jakaś krzywda. Aby odsunąć od siebie potencjalność przemocy, można rzeczywistość zagadać i w ten sposób uczynić ją znośniejszą. Czy nie dlatego tak dużo mówimy?

Codzienność bohaterki w pierwszej chwili zdaje się błoga i niezmącona smutkiem. Dziewczynka mieszka z matką i bratem w „obszernym apartamencie znajdującym się w kamienicy” (s. 6). Mieszkanie jest „tak wielkie, że mogliśmy jeździć po nim na rolkach” (s. 7) – mówi. Nikt nie przejmuje się porysowaną podłogą. Najważniejsze było, żeby dzieci dobrze się bawiły. Tym bardziej z początku trudno zorientować się, z czego w zasadzie wynika nieszczęście bohaterki. Czy smuci się dlatego, że matka jej nie rozumie, brat jest zamknięty w sobie, a niekiedy i agresywny? Z przemocą bohaterka spotyka się zarówno w domu, jak i poza nim. W opowieści, którą czytamy, agresja ma płeć. Nie odpowiada za nią matka, choć jej relacja z córką nie jest łatwa, o czym najlepiej świadczy fakt, że dziewczynka przestała się z nią komunikować. Ellen odczuwa lęk wobec brata, który czerpie z tego sadystyczną przyjemność, i wobec ojca, który chorobliwie zazdrosny o matkę swoich dzieci zaczął przed śmiercią tracić kontakt z rzeczywistością.

Czy życie bohaterki można uznać za typowe? Przyjrzyjmy się temu, co dziewczynka zdradza nam ze swojej biografii. Jako małe dziecko lubi bawić się w parku. Pewnego razu spotyka tam jednak ekshibicjonistę i to traumatyczne przeżycie na zawsze zmienia jej doświadczenie przebywania w przestrzeni publicznej. Już po lekturze pierwszych stron „Witajcie w Ameryce” dochodzimy do wniosku, że bezpieczeństwo to przywilej, którego jedenastoletnia Ellen jest pozbawiona. Dzieci często fantazjują, mają niezwykle plastyczną wyobraźnię. Zapytajmy więc, czy młoda bohaterka ma jakieś marzenia. Mówi, że nie. Dodaje jednak, że dopiero kiedy zamilkła, odczuła prawdziwą ulgę – wreszcie mogła przestać marzyć. Czym zatem jest dla niej „marzenie”? Ten, kto marzy, tworzy alternatywne scenariusze. W swej codzienności tworzy przestrzeń dla innej rzeczywistości. Marzenie to zatem rodzaj potencjalności – szansy na przekształcenie i zmianę. Dla bohaterki oznacza ono jednak konieczność skonfrontowania się z projektowanymi na nią pragnieniami innych osób. Na przykład matki marzącej o tym, żeby córka wyrosła na „śliczną” dziewczynę. Wtedy mogłaby stać się jej ciemniejszą kopią; ciemniejszą, gdyż blaskowi matki nic nie dorówna. Ellen ma też inne marzenia:

Możliwe, że dawniej byłam kimś, kto przewodzi innym. Poczułam ulgę, że nie muszę już tego robić. Że nie muszę myśleć o tylu osobach. Mieć tylu marzeń do spełnienia. (…) Byłam skażona wątpliwościami. Rozpanoszyły się wszędzie. Płynęły przez szpik w moim kręgosłupie i rozchodziły się po całym ciele (s. 7).

Odrzucenie marzeń jest równoznaczne z wycofaniem się ze świata i zwróceniem ku samej sobie. Co istotne, oznacza także rezygnację z postawy dominującej, aktywnej, z przewodzenia innym. W najbardziej podstawowym znaczeniu „przestać mówić” to przestać działać z punktu widzenia innego człowieka, rodziny bądź jakiejkolwiek wspólnoty. Jest to akt, który prowadzi do zerwania komunikacji, a tym samym i relacji z otaczającymi nas ludźmi. Dlaczego więc Ellen milczy? Czy chodzi może o inne jeszcze pragnienie, które się spełniło? O zakazanych marzeniach lepiej bowiem milczeć:

Tata nie żyje. Czy już o tym wspominałam? To moja wina. Modliłam się na głos do Boga, żeby umarł, i tak się stało. Któregoś ranka leżał nieruchomo w łóżku. Taką moc miały moje słowa. Może to, co powiedziałam o moim dorastaniu, nie było prawdą? Może przestałam mówić, bo spełniło się moje marzenie? Być może wydaje ci się, że chcesz, by twoje marzenia się spełniły, ale to nieprawda. Nie chcesz tego. To tylko zaburza naturalny porządek świata. Porządek, na którym przecież ci zależy. Chcesz poczuć zawód. Chcesz zostać zraniony i walczyć o przeżycie (s. 8–9).

W dziecięcej wyobraźni słowa mają magiczną moc – raz wypowiedziane wpływają na życie ludzi i nieodwracalnie je zmieniają. Dziewczynka obwinia się za śmierć ojca, a jednocześnie przyznaje, że tego właśnie chciała. Wstyd jej się do tego przyznać, ale o tym właśnie śniła. Problem z marzeniami (sennymi), jak objaśnił nam Freud, polega na tym, że śniący zarazem chcą i nie chcą, aby zawarte w nich życzenia się spełniły. Zwłaszcza, jeśli dotyczą śmierci kogoś bliskiego.

»Przestać mówić« to przestać działać z punktu widzenia innego człowieka, rodziny bądź jakiejkolwiek wspólnoty

Czy Ellen przestaje mówić na znak protestu, milczenie zaś jest karą za pragnienie, aby ojciec zniknął? Skoro jej słowa „zaburzyły naturalny porządek świata”, lepiej nic już nie mówić i zachować resztki normalności. Idąc dalej tym tropem, dajemy się jednak zwieść bohaterce. Przecież chciała, aby jej marzenie się spełniło. Zatem pragnęła, aby naturalny porządek świata został zaburzony. Musi jednak samą siebie przekonać, że było inaczej. Upomina więc sama siebie: „nie chcesz tego”, „chcesz poczuć zawód”! Chcesz, ale nie czujesz. Oto i tajemnica milczenia: nie jest ono protestem przeciwko rozpadowi „naturalnego porządku” (w tym wypadku obecności ojca jako strażnika owego porządku), lecz próbą zamaskowania społecznie nieakceptowalnej radości.

Milczenie pozwoliło dziewczynce ukryć uczucia, których nie mogła nikomu wyznać; dało jej upragnione poczucie bezpieczeństwa. Rezygnacja z werbalnej komunikacji pozwala całą swoją aktywność sprowadzić do po prostu bycia – nawet jeśli milcząca, jest to jednak obecność niezaprzeczalna. Dziewczynka opisuje to w następujący sposób: „Dni i noce stają się do siebie podobne. Milczenie zmiękcza krawędzie, jakby wszystko otuliła mgła. Możemy to nazwać półdniami” (s. 9). W tym świetle nic-nie-mówienie jest stanem przyjemnym – „miękkim” i „otulającym” tego, kto milczy, ale także stanem przejściowym, może nawet granicznym. Milczenie umieszcza bowiem jednostkę w zawieszeniu, w nieustannie pomnażających się potencjalnościach aktów „przełamywania milczenia”. Ellen chce pozostać w przestrzeni „półdni”, gdzie ustanowione granice, podziały i zasady są rozmyte. Tym samym tworzy dla siebie własną „fazę liminalną”, by posłużyć się pojęciem Arnolda van Gennepa. Francuski antropolog wyróżnia trzy zasadnicze fazy obrzędu przejścia: oddzielenie, marginalizacja oraz włączenie. Podmiot przechodzący z jednej warstwy społecznej do drugiej musi na jakiś czas oddzielić się od własnej wspólnoty, stać się „człowiekiem progowym”, aby w przyszłości zostać jej członkiem o nowym statusie.

Okres marginalizacji okazuje się kluczowym momentem w życiu podmiotu, warunkującym jego przyszłe życie we wspólnocie. Liminalność to jednak faza, w której człowiek nie może bez końca pozostawać. Innymi słowy, służyć ma temu, aby podmiot ponownie został do wspólnoty włączony. Jeśli niemówienie Ellen potratować jako rodzaj przyjęcia na siebie roli „człowieka progowego”, to warto też zapytać, od jakiej wspólnoty dziewczynka się oddzieliła i na czym miałoby polegać jej ponowne do niej włączenie. W przypadku bohaterki zarówno marginalizacja, jak i włączenie są fazami symbolicznymi, moment marginalizacji natomiast opiera się na realnej ingerencji w rodzinną codzienność. Impulsem do podjęcia decyzji o nic-nie-mówieniu była śmierć ojca – wydarzenie, które zasadniczo zmieniło życie Ellen, jej brata i matki. Ale milczenie było też okazją do zakwestionowania obrazu idealnej rodziny. Dziewczynka wspomina:

Wraz z mową zniknęło światło. Nie tańczyło już na ścianach naszego mieszkania. „Nasza rodzina jest rodziną światła” – powtarzała (matka – przyp. aut.), choć tata leżał w łóżku, wpatrując się w ścianę, gdy jeszcze żył. „Światła? – pytam ją wzrokiem. – O jakim świetle mówisz? Może od początku mierzyłyśmy się wzrokiem. Może pytanie o to, która jest silna, a która słaba, było z nami od zawsze? (s. 12)

Ojciec zniknął, a wraz z nim obraz szczęśliwej rodziny, która w rzeczywistości nigdy nie była szczęśliwa. Między matką a córką trwała cicha rywalizacja o utrzymanie pozorów rodzinnej szczęśliwości. Aby posklejać skruszony i dalej kruszący się obraz „dobrej” rodziny, trzeba wiele siły, potrzeba wiele światła…

„Witajcie w Ameryce” tylko pozornie jest opowieścią o dziewczynce, która na znak żałoby po śmierci ojca przestaje mówić. Autorka pozwala czytelniczkom błądzić w zawiłych, spontanicznych, a przez to i pozornie nieuporządkowanych rozważaniach jedenastoletniej bohaterki, aby krok po kroku rozprawić się z powszechnie przyjmowanymi prawdami o tradycyjnym modelu rodziny jako podstawowym źródle bezpieczeństwa i szczęścia dzieci oraz ich opiekunów. Lęk, który niszczy relację Ellen z matką i bratem, pojawia się znacznie wcześniej, w czasie, kiedy wszystko było dobrze. A raczej miało być. Milczenie – jako zerwanie dotychczasowej formy kontaktu z innymi ludźmi – nie doprowadziło do zaburzenia komunikacji w rodzinie Ellen, lecz było tego zaburzenia konsekwencją. W jednej z ostatnich scen dziewczynka wspomina coroczne wakacje nad jeziorem, gdzie razem z bratem i rodzicami spędzali czas na odpoczynku i łowieniu ryb. Któregoś razu po długim wędkowaniu udaje się złowić turbota. Radość szybko jednak znika, kiedy okazuje się, że ryba była już martwa:

Zwykle moje myśli zatrzymywały się na chwilach spędzonych na jeziorze. Wtedy wydawało mi się jeszcze, że tak już będzie zawsze. Uśmiech taty, gdy mój brat wciągnął do łodzi kolejną rybę. Był przy tym tak dokładny. Zawsze układał ryby w sieci równo, żeby się nie poplątały. Mama, zawsze odpowiednio ubrana na każdą okazję. Może zawsze grała? W sportowej kurtce, z włosami spiętymi w perfekcyjny kucyk i uśmiechem wymierzonym w stronę niewidzialnego obiektywu. Rodzinna wycieczka. Może pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, jak powinno, był tamten martwy turbot unoszący się na wodzie, którego mój brat uparł się wciągnąć do łodzi, bo ryba wyglądała na żywą. (…) Spojrzeliśmy po sobie. Co teraz? Co z sobą zrobimy? (…) Przez krótką chwile patrzyliśmy na siebie z przerażeniem w oczach. (…) Byliśmy rodziną światła. Rodziną światła (s. 108–109).

Ostatnie słowa powracają niczym mantra. Martwa ryba na łódce wywołuje ogólną konsternację – po chwili ciszy ojciec wyrzuca turbota za burtę, matka udaje, że nic się nie stało. Ot, martwa ryba na pokładzie. W przywołanym opisie coś jednak uderza: to, co było tak upragnione i pozornie żywe, ostatecznie okazało się martwe, zepsute. Późniejsze milczenie Ellen jedynie unaocznia dokonujący się już wcześniej rozpad rodzinnej wspólnoty. Stan progowy, w którym po śmierci ojca znalazła się dziewczynka, z jednej strony pozwolił jej zdystansować się od otaczającej ją rzeczywistości, z drugiej – aktywnie przekształcić swoje życie. Gdyby „Witajcie w Ameryce” czytać pobieżnie, łatwo można by uznać, że przedstawiona przez autorkę historia wpisuje się w klasyczny, a przez to i normatywny, model opowiadania o rodzinie. W takim ujęciu śmierć ojca stanowiłaby wyrwę w życiu rodziny, niepowetowaną stratę, której nie można tak po prostu „przepracować”. Linda Boström Knausgård proponuje swym czytelniczkom i czytelnikom zgoła odmienny obraz. W historii Ellen odejście ojca łączy się bowiem z powiewem wolności. Nic-nie-mówienie jest aktem, którego dokonuje ona świadomie wbrew oczekiwaniom i wymogom otoczenia.

»Witajcie w Ameryce« tylko pozornie jest opowieścią o dziewczynce, która na znak żałoby po śmierci ojca przestaje mówić

W obrazie ojca bohaterki najbardziej rzuca się w oczy jego pasywność przechodząca w mniej lub bardziej świadomą agresję wobec córki. Najlepiej jest – mówi Ellen – kiedy taty nie ma. Razem z nim znika poczucie krzywdy:

Później przyszło upokorzenie. Nie znałam wtedy tego słowa, ale czułam je każdą częścią mojego ciała. Jak tamtej nocy, kiedy nie pozwolono mi iść do toalety, bo musiałam usiąść na krześle i patrzeć na niego, gdy śpiewa tę swoją ukochaną piosenkę, która nagle stała się dla niego tak niezwykle ważna. Stanowiła klucz do zrozumienia całego jego życia. Całej tej sytuacji. Pamiętam to uczucie, gdy w końcu popuściłam, a mocz przesiąknął przez spodenki i koszulę nocną, po czym spłynął z krzesła na podłogę. Pamiętam, że płakałam, a tata śpiewał aż do samego rana, aż wreszcie położył się spać bez słowa (s. 108).

Przyznam, że niełatwo czyta mi się takie fragmenty. W książce Lindy Boström Knausgård jest ich wiele. Autorka nie opisuje typowych form przemocy. Nie ma tu uderzeń, przepychania, krzyku. Jest za to stawianie własnych zachcianek nad podstawowymi potrzebami dziecka. Oto ojciec śpiewa całą noc, sprowadzając swoją córkę do roli biernej słuchaczki. Co odróżniało ją w tamtej chwili od przedmiotu? Czy ojciec zdawał sobie sprawę z jej obecności? A może czerpał satysfakcję z uprzedmiotowienia i wymuszonej bierności dziecka? Na to pytanie Ellen nie odpowiada.

Brat dziewczynki z kolei umiejętnie wykorzystuje swoją przewagę fizyczną i psychiczną, spychając siostrę do roli ofiary, która jedynie czeka na kolejne uderzenie:

Odkąd pamiętam, bałam się mojego brata. Był wszędzie, jego ręce, jego wściekłość. Któregoś dnia moja babcia, mieszkająca na północy, wysłała mi pudełko rodzynek. Wyrwał mi je z rąk. Pociemniało mi przed oczami i chwyciłam za nóż. Tylko co niby miałam z nim zrobić? Roześmiał się, nie przerywając nawet na chwilę jedzenia (s. 12).

Tak to już jest z przemocą – nie tylko zaślepia, ale i zaraża. W przypadku Ellen to rodzina stanowi źródło agresji i to ona odpowiada za jej transmisję. Przemoc nikogo nie pozostawia obojętnym, krąży między domownikami, wpływając na ich działania:

W szufladzie biurka trzymałam nóż. Czasem wyjmowałam go, żeby na niego popatrzeć. Przesuwałam opuszkami palców po jego ostrzu. To był nóż do filetowania, sprawialiśmy nim ryby, lecz jak to się stało, że nagle leżał w przedpokoju, całkiem na wierzchu, na parapecie – nie wiem. Zabrałam go ze sobą do pokoju i schowałam do szuflady, a samo to, że tam był, uspokajało mnie. Miałam nóż. (…) Zastanawiałam się, czy kiedyś go użyję (s. 32).

Co to mówi o rodzinie, w której dziecko najbezpieczniej czuje się z nożem ukrytym w szufladzie biurka? Zderzając trudne, związane ze strachem, bólem i smutkiem wspomnienia z dzieciństwa bohaterki, Linda Boström Knausgård uderzyła w ideał (hetero)normatywnej rodziny – ideał, który okazuje się niszczący dla wszystkich. Największych spustoszeń dokonuje niestety w psychice dziecka.

W historii Ellen zdarzają się jednak i chwile szczęśliwe, z których bohaterka wspomina dwie. Pierwszą przeżyła wtedy, gdy pewnego razu weszła do pokoju brata, a on zagrał przed nią na gitarze i zaśpiewał. Bynajmniej nie robił tego dla jej przyjemności, po prostu pozwolił jej się poprzysłuchiwać. Scena ta – ale odbita w krzywym zwierciadle – pojawia się ponownie w późniejszym wspomnieniu traumatycznej nocy, gdy Ellen zmuszona jest wysłuchiwać ojcowskiego śpiewu. Druga chwila szczęścia z kolei przychodzi po nocy, w czasie której dziewczynka nie może spać ze strachu przed duchem ojca:

Zabrałam z sobą materac i kołdrę i wyszłam na balkon. O czym myślałam? Może o tym, że tata nie wejdzie już po rynnie. Że jestem teraz bezpieczniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Rozłożyłam pościel i przez chwilę siedziałam w wiklinowym fotelu ze stopami opartymi o barierkę. (…) „Tutaj się chowasz! — dobiegł mnie głos mamy. Leżałam pod kołdrą na balkonie – Wszędzie cię szukałam. Twój brat poszedł już do szkoły. (…) Zapaliła papierosa i podała mi jednego. Wzięłam i pozwoliłam go sobie zapalić. (…) Wyobrażałam sobie, jak moi koledzy z klasy siedzą na lekcji geografii. Coraz lepiej wychodziło mi zaciąganie się dymem. (…) Nagle dotarło do mnie, że jestem szczęśliwa (s. 102).

Chwilę wytchnienia, spokoju i radości dziewczynka odnajduje dopiero wtedy, gdy zostaje sama z matką, a brata nie ma w domu. Pomijając fakt, że papieros w ustach jedenastolatki (i to podsunięty przez prawną opiekunkę!) zdaje się szokujący, w oczach bohaterki jest to najszczęśliwsza chwila, jaką pamięta. Siedząc razem na balkonie, matka i córka są jak przyjaciółki. W ich relacji nie ma tej dysproporcji, która, przynajmniej w założeniu, dzieli opiekuna od podopiecznego.

Autorka „Witajcie w Ameryce” gra z napięciem rodzącym się między wyidealizowanym obrazem dzieciństwa, rodzicielstwa i braterstwa/siostrzeństwa a opresją, jaką ów model rodziny ze sobą niesie, choć przecież nie musi. Tak pomyślana rodzina, zdaje się mówić Boström Knausgård, wcale nie odpowiada za poczucie bezpieczeństwa bądź za zrównoważony rozwój dziecka, wspólnoty, społeczeństwa czy narodu. O szczęściu już nawet nie wspominajmy. Nie, za to odpowiadają wyłącznie miłość, czułość, opiekuńczość i troska, które wydarzają się w codziennych relacjach między ludźmi, jakkolwiek nazwalibyśmy wypełniane przez nich role. Prawdziwą wolność bohaterowie zyskują jedynie wówczas, kiedy wychodzą z przypisanych im społecznych ról – matka odrzuca tradycyjne życie rodzinne i wyjeżdża na studia aktorskie, opiekę nad dziećmi pozostawiając na głowie męża. Córka w geście buntu przestaje mówić ku przerażeniu rodziny i nauczycieli, wymuszając na nich zmianę stosunku do niej samej. Opowieść Ellen zachęca więc do czujności wobec zastanych modeli życia i wychowania, ustalonego porządku społecznego lub przewidzianych dla każdego i każdej norm.

„Witajcie w Ameryce” – w kraju wolności, gdzie każdy może osiągnąć wszystko, jednocześnie spełniając się w roli przykładnego obywatela. Tytuł książki nie jest oczywiście przypadkowy. Zastanówmy się, jaki jest najbardziej czytelny symbol tak zwanego amerykańskiego snu? Statua Wolności. Jednak tak, jak „rodzina światła” w historii Ellen nie jest przykładną rodziną, tak i Statua nie reprezentuje wolności:

Dawniej chodziłam z mamą do teatru. Przestałam. (…) Ostatni raz, kiedy widziałam ją na scenie, grała upadłą Statuę Wolności, która wita imigrantów w Ameryce. Była łysa, z wbitym w czoło odłamkiem lustra. Gubiła pochodnię. (…) „Witajcie w Ameryce. Witajcie w Ameryce” (s. 9).

Bez pochodni i z odłamkiem szkła w czole gubi się też cała majestatyczność. Nie-godna Statua Wolności to/jako upadły ideał. Chociaż książka Boström Knausgård osadzona jest w innym kontekście społeczno-politycznym, wiele zawartych w niej spostrzeżeń i diagnoz zdaje się uniwersalna. Jeśli odnieść rozważania szwedzkiej pisarki do polskiego kontekstu, łatwo da się odnaleźć ów ambiwalentny obraz tradycyjnej rodziny jako pewnego ideału, a jednocześnie nośnika przemocy — jako gwaranta jej dalszej reprodukcji.

Wiele się ostatnio mówiło o obronie rodziny, o zagrożeniu dla rodziny, o świętości rodziny, o niszczeniu rodziny. „Rodzina” stała się ulubionym słowem polityków, duchownych, zwykłych ludzi. Trzeba ją było wąziutko zdefiniować, aby móc tak gwałtownie jej teraz bronić. Polski przekład książki Boström Knausgård nie mógł chyba ukazać się w lepszym momencie. Mając świadomość krytycznego ostrza, jakie autorka wbija w mit „normalnej”, „tradycyjnej” rodziny, aż chciałoby się zawołać: „Witajcie w Polsce. Witajcie w Polsce”. Jesteśmy przecież krajem wolności i tolerancji – ideały te płyną w naszej polskiej krwi. Otwartość mamy w genach, prawda? Powiedzmy sobie dumnie: „jesteśmy narodem światła”. Więcej, jesteśmy „rodziną światła”… Rodziną, która pochodni nigdy nie miała, a lustro gdzieś zagubiła.

Linda Boström Knausgård

„Witajcie w Ameryce”, przeł. Dominika Górecka, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2020, s. 112.

Agnieszka Sobolewska
(ur. 1993), literaturoznawczyni i kulturoznawczyni. Absolwentka Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim oraz Langues, Littératures et Civilisations Étrange-res na Paryskiej Sorbonie. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW. Autorka książki „Obrazy czarności. Wyobraźnia imperialna i różnica rasowa w niemieckiej kulturze XIX i XX wieku. Siedem szkiców z antropologii wrogości" (Warszawa 2020). Publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Widoku. Teoriach i praktykach kultury wizualnej”, „Praktyce Teoretycznej”, „Tekstualiach”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Poznańskich Studiach Polonistycznych”, „Schulz/Forum”, „Dialogu”, „Autobiografii” oraz tomach zbiorowych. Współpracuje z czasopismem krytycznoliterackim „Mały Format”. Dwukrotna stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia naukowe. Członkini Collegium Invisibile oraz tutorka Krajowego Funduszu na RZecz Dzieci.
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

recenzja  

Bez szansy na autentyczność

— Zofia Jakubowicz-Prokop

NASTĘPNY

recenzja  

Stracone lata

— Adam Wiedemann