Jak ma się współczesny „zwrot ludowy” do jego historycznych poprzedników ‒ tych międzywojennych i tych z okresu PRL, zwłaszcza z lat 50.? Co dzisiaj czyni tę dyskusję możliwą i potrzebną?
W kontekście dzisiejszego zwrotu ludowego mówi się zazwyczaj o książkach Adama Leszczyńskiego, Michała Rauszera i mojej. Zrobiłem małe podsumowanie i naliczyłem kilkanaście książek z tego nurtu. W ciągu ostatniego roku wyszły m.in.: „Panny z Wesela” Moniki Śliwińskiej, „Upiór” Łukasza Kozaka, „Zeman Wolfowicz i jego rządy w starostwie drohobyckim” Tomasza Wiślicza, „Laboratorium przemocy. Polityczna historia Romów” Przemysława Witkowskiego, „Przemoc i honor w życiu społecznym wsi na Mierzei Wiślanej w XVI i XVII wieku” Jaśminy Korczak-Siedleckiej, „Bez pana i plebana” Dariusza Zalegi czy „Śladami Szeli” Piotra Korczyńskiego. Jest też parę pozycji nieco starszych, np. „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak, „Anioł w domu, mrówka w fabryce” oraz „Instrukcja nadużycia” Alicji Urbanik-Kopeć, „Chasydyzm” Marcina Wodzińskiego, „Dzieci Kazimierza” Michała Garapicha, „Aleja Włókniarek” Marty Madejskiej. A wymieniłem tylko te książki, które dotyczą okresu sprzed XX wieku ‒ gdyby rozszerzyć listę o publikacje na temat historii najnowszej (np. „Rebelię i reakcję” Wiktora Marca czy „Budowanie Polski Ludowej” Padraica Kenneya), to byłaby ona jeszcze dłuższa. Zacząłem się zastanawiać, czy jest coś, co nas wszystkich łączy, i doszedłem do wniosku, że wiek. Większość autorek i autorów zwrotu ludowego ma około czterdziestu lat (z paroma wyjątkami oczywiście).
Sam krążę wokół tematu chamstwa od około dwudziestu lat. Wszystko zaczęło się od „Ferdydurke” i celnej formuły Gombrowicza: „chamstwo było tajemnicą państwa”, która odpowiadała mi ze względu na swoją relacyjność. A właśnie tak, w duchu Erica Wolfa, odbierałem antropologię na studiach – jako naukę o relacyjności (szczerze polecam jego książkę „Europę i ludy bez historii”, która dla mnie była o wiele ważniejsza niż często obecnie przywoływana „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna). Podobnie o relacyjności klas pisał E.P. Thompson w „The Making of the English Working Class”. Klasy zawsze mnie interesowały, być może dlatego, że nie pochodzę z klasy wyższej, być może również z tego powodu, że edukację po części odebrałem w Wielkiej Brytanii, gdzie kwestie klasy są kluczowe. Nosiłem więc w sobie ten temat od dłuższego czasu, ale dopiero teraz – już jako człowiek w miarę doświadczony i potrafiący napisać książkę – byłem gotowy na to, żeby zabrać głos.
W latach 70. i 80. na Zachodzie popularne były historie codzienności i na początku sądziłem, że coś takiego musiało powstać też u nas. Kiedy dostałem swoją pierwszą pracę w Polsce i trafiłem do Zakładu Etnologii Polski na UAM, siedziałem w pokoju ze starym profesorem etnologii. Pewnego razu poprosiłem, żeby mi taką książkę polecił. Zdębiał. Zdziwił się, że to jest w ogóle temat, który mnie interesuje, i że chcę się tym zajmować. Później odkryłem książkę Bohdana Baranowskiego „Kultura ludowa XVII I XVIII w. na ziemiach Polski Środkowej”, która wprawdzie dotyczyła tylko jednego regionu, była jednak próbą opisu życia codziennego wsi pańszczyźnianej. Później ukazała się też książka Stanisława Grodziskiego „Feliksa Boronia pielgrzymka do historii”, która jest próbą napisania „biografii” chłopa pańszczyźnianego. Obie są ciekawe, ale tak jak inne monografie z XX wieku szukają przeciętności. W obu figura „chłopa pańszczyźnianego” to wynik uśrednienia – poszukiwania „typowego” doświadczenia tamtej rzeczywistości.
Z podobnym problemem mamy do czynienia w pracy Witolda Kuli, którego według Anny Sosnowskiej jest za mało w mojej książce (odpowiadam autorce tekstem „Do przyjaciół historyków i historyczek”). To ciekawe, jeżeli faktycznie przyjmiemy, że jego książka „Teoria ekonomiczna ustroju feudalnego” jest najważniejszym głosem na temat folwarku i pańszczyzny z połowy XX wieku. Jeśli mnie pamięć nie myli, nie ma w niej ani jednej postaci chłopskiej podanej z imienia i nazwiska. Są to rozważania prowadzone wyłącznie z perspektywy makro, przez wszechwiedzącego trzecioosobowego narratora, który gdzieś „z wysokości” próbuje rozpracować system. Interesujące, że Kula uchodzi w Polsce za antropologizującego historyka (np. w książce „Antropologizowanie historii. Studium metodologiczne twórczości Witolda Kuli” Wojciecha Piaska), bo my, antropologowie, zupełnie nie postrzegamy go w ten sposób. W jego pracach jest bardzo mało antropologii i dlatego wydawało mi się, że bardziej ludzka, oddolna narracja jest potrzebna. A także teoria ustroju pańszczyźnianego, która weźmie pod uwagę codzienność.
W pracach Kuli jest bardzo mało antropologii i dlatego wydawało mi się, że bardziej ludzka, oddolna narracja jest potrzebna
To jednak, jeśli dobrze rozumiem, nie wyczerpuje katalogu różnic między zwrotem ludowym lat 50. XX wieku i dzisiejszym?
Jest ich oczywiście więcej. Niektóre z nich uwidaczniają się, kiedy rozmawiam z dziennikarzami, którzy nie przeczytali mojej książki. Takie osoby mówią najczęściej właśnie terminami z Kuli – pytają m.in. o zacofanie. Po tym widać, jaki obraz pańszczyzny się upowszechnił. To efekt owych dyskusji z połowy XX wieku, zresztą dosyć krótkich. Nie sądźmy, że polska szkoła historii gospodarczej znajdowała się w głównym nurcie polskiej nauki. Było to kilka prominentnych postaci, takich jak Kula, Topolski czy Małowist, którzy w ogólnym krajobrazie badań (również historycznych) stanowili wyjątek, nie regułę. Nawet Kula wypowiadał się w pewnym sensie wbrew swojemu środowisku, pisząc: „Ogromna większość historyków nie odczuwa potrzeby konstruowania modelu, gdy zaś konstruują je ich koledzy – oburza się. Mit historii – nauki o konkrecie i o fakcie niepodważalnym, historii opisowej, opowiadającej, interesującej się tylko tym, co indywidualne, był nie tylko że obcy, lecz i wrogi wszelkiej konstrukcji modelów”. I dalej: „Nie ma prawdziwie naukowego badania nieopartego o jakąś teorię. Chociażby dlatego, że każde badanie naukowe musi poprawnie operować terminami, a poprawne ustalenie terminów może mieć miejsce tylko w ramach teorii”.
Dla mnie kluczową postacią był Maurycy Horn, który wydał w latach 70. trzy książeczki o relacjach klasowych w Rusi Czerwonej w XVII wieku. Horn wrócił do „terenu”, na bazie którego powstała słynna książka „Prawem i lewem” Władysława Łozińskiego z 1904 roku. W obu książkach krew leje się strumieniami. Gdyby książki Horna zostały wydane w latach 50., to można by im zarzucić, że przesiąknięte są duchem czasów, w których powstawały. Ale w latach 70. tematem przemocy już niezbyt się zajmowano. Badania Horna (wzbogacone o kwerendę źródłową w archiwach lwowskich, które po wojnie były przez długi czas niedostępne dla polskich historyków) utwierdziły mnie w przekonaniu, że przemoc powinna być tematem numer jeden. Właśnie z tego względu mam wrażenie, że książka Horna jest „przedwojenna”, bo wtedy o przemocy pańszczyźnianej pisano wprost. U Kuli zaś przemocy nie ma w ogóle. Są zmienne relacje między klasami, które pozostają całkowicie abstrakcyjne. Na przykład mówi się dużo o propinacji, ale nic o rozpijaniu. Oczywiście nie widzę sensu, żeby teraz Kulę za to krytykować – on miał inny cel, ja mam inny. Po prostu spojrzenie na wieś z drugiej połowy XX wieku jest dla mnie najbardziej odległe, bo najbardziej omija przemoc.
Wchodzę za to z Kulą w polemikę gdzie indziej. Mianowicie nie uważam, że pańszczyzna była elementem zacofania, i bardzo wyraźnie staram się to w książce pokazać. To różnica o zasadniczym charakterze, bo dotyczy odejścia od całego paradygmatu teorii modernizacji, dominującego w połowie XX wieku nie tylko w historii. Mam wrażenie, że to właśnie ze względu na teorię modernizacji historycy powojenni byli tak bardzo zwróceni na Zachód. Częściowo wiąże się to z dostępem do źródeł, bo, jak wspominałem, archiwa lwowskie na przykład nie były dostępne. Łatwiej więc było zwrócić się ku Gdańskowi. Taki Małowist jeszcze w 1948 roku wydał książkę o Kaffie, kluczowym porcie na wschodniej linii handlowej ‒ gdzie Lwów miał bardzo duże znaczenie ‒ potem zaś zaczął zajmować się rolą handlu bałtyckiego dla polskiej gospodarki.
Wszystko to miało wpływ na dyskusję o genezie polskiego państwa. Okcydentalizm, który – obok zacofania i ewolucjonizmu – jest głównym elementem teorii modernizacji, wyparł niewolnictwo jako ważny element krajobrazu społecznego, bo było ono uznawane za wielkie wschodnie barbarzyństwo albo coś, co może występować tylko w starożytności. Ta dyskusja została rozstrzygnięta właśnie tuż po wojnie. Stanisław Śreniowski postulował w 1947 roku, aby mówić o pańszczyźnie jako o „niewoli”, za co został skrytykowany (m.in. przez Bardacha), że przecież nie ma miejsca na niewolnictwo w średniowieczu, bo wówczas możliwe było tylko poddaństwo. Jest to zupełnie wbrew faktom, ale taki uformował się wówczas konsensus. Zabawne, że Bardach i inni przytaczali na poparcie swojej tezy cytaty ze Stalina. Później Małowist w książce napisanej razem z Izą Bieżuńską-Małowist pokazywał trwałość instytucji niewolnictwa na przestrzeni dziejów, a historycy zajmujący się Wschodem czy Południem (np. Danuta Quirini-Popławska) pisali o średniowiecznym niewolnictwie. Tym niemniej przekonanie, że nie można mówić o nowożytnej niewoli w Polsce było już ugruntowane. Cytaty ze Stalina zniknęły, ale teza, że pańszczyzna była powiązana z instytucją niewolnictwa, stała się herezją.
Ze względu na teorię modernizacji, a konkretnie na wyznawany w jej obrębie ewolucjonizm, uważano, że niewolnictwo miało miejsce wyłącznie w starożytności, nie może – na mocy aksjomatu teorii modernizacji – występować już w średniowieczu, bo w średniowieczu może być tylko poddaństwo, a we współczesności mamy pracę najemną. My wiemy – i historycy przedwojenni też o tym wiedzieli – że te trzy sposoby organizacji pracy współistnieją w każdej epoce. Niewolnicy nie stanowili większości populacji w starożytności, istniała też wolna siła robocza i poddańcy (na przykład G.E.M. de Ste. Croix pisze o starożytnym poddaństwie lub przypisaństwie). Po wojnie wiedziano, że integralnym elementem pańszczyźnianej Polski byli tzw. ludzie luźni, czyli wolna siła robocza. Ale oni wypadli poza ramy teorii ustroju „folwarczno-pańszczyźnianego”, który zakładał, że folwark i pańszczyzna to dwie strony jednej monety. To był właśnie gest teoretyczny – jak pisał Kula – obecny na poziomie elementarnych pojęć, którymi się posługujemy, delegujący tę grupę społeczną na margines rozważań. Kula na nich w ogóle nie zwraca uwagi, mimo że jego żona – Nina Assorodobraj – napisała na ten temat znakomitą książkę. Znamienny jest jednak jej tytuł: „Początki klasy robotniczej”, sugerujący, że ci wolni pracownicy z XVIII-wiecznej Polsce są niejako wysłannikami z przyszłości, bo praca najemna należy do formacji późniejszej, kapitalistycznej.
W „Kapitalizmie. Historii krótkiego trwania” połączyłem dyskusję o genezie polskiego państwa ze wschodnim kierunkiem (a w zasadzie południowym), czyli ze światem islamu. Historyków przedwojennych nie zdziwiłoby to szczególnie. Było dla nich oczywiste, że niewolnicy byli elementem tego krajobrazu. Dla nich też to, co robię w „Chamstwie”, nie byłoby szczególnie bulwersujące, bo, po pierwsze, przemoc nie była wówczas tematem tabu, a po drugie, rozumieli oni powinowactwa między instytucją niewolnictwa a pańszczyzną. Roman Rozdolski na przykład (w wydanej dopiero po wojnie książce „Stosunki poddańcze w dawnej Galicji”) postuluje, aby mówić o „niewoli poddańczej”. Z tego powodu historycy przedwojenni są dla mnie ważnymi sojusznikami. Dla nich teoria modernizacji (z jej trzema elementami: ewolucjonizmem, ideą zacofania oraz okcydentalizmem) nie wyznaczała całościowych ram myślenia.
Ostatnia kwestia to konteksty polityczne poszczególnych zwrotów. W okresie międzywojennym ruch ludowy był bardzo silny. W 1937 roku odbył się największy w historii strajk chłopski. Mam wrażenie, że książki z późnych lat 40., a nawet niektóre z lat 50. XX wieku – często opisywane jako książki stalinowskie – w większym stopniu przynależą do okresu międzywojennego, są jego ostatnim, spóźnionym wykwitem, poświadczającym istnienie silnego ruchu chłopskiego. Być może pewnym wyjątkiem jest tutaj „Wieś i karczma” Józefa Burszty, która została napisana w latach 50., niemniej moim zdaniem ona również mentalnie przynależy do okresu międzywojennego. Podobnie jest z historykiem literatury Stanisławem Pigoniem i jego świadomością odrębności ludowej historii oraz przywiązaniem do ruchu ludowego jako projektu politycznego przy jednoczesnych tęsknotach nacjonalistycznych oraz antysemityzmie. Przed wojną rozdźwięk między ludem a szlachtą, arystokracją i państwem był politycznie bardzo wyraźny, bo po jednej stronie barykady stali chłopi, a po drugiej ‒ policja z karabinami maszynowymi i cały aparat państwowy. Nie w sensie metaforycznym, ale faktycznie.
Mam wrażenie, że książki z lat 40. i niektóre z 50. przynależą bardziej do okresu międzywojennego, są spóźnionym wykwitem, poświadczającym istnienie silnego ruchu chłopskiego
To samo tyczy się ówczesnej elity oficerskiej, która – ze swoim etosem rycerskim, honorem itd. – była również bardzo szlachecka. Polska międzywojenna – z klasowego punktu widzenia – niewątpliwie stanowiła powrót do tego „pierwszego” szlacheckiego porządku. Pisał o tym m.in. Kazimierz Wyka. Dla klas ludowych również było to bardzo czytelne. Dlatego na przykład Witos pisał o pańszczyźnie bez ogródek jako o formie „niewoli”. PRL to likwiduje, bo silny ruch ludowy nie był komunistom na rękę. Nadchodzi czas „wsi spokojnej, wsi wesołej”. Zaryzykowałbym zatem modyfikację tezy o trzech zwrotach ludowych. Powiedziałbym, że zwrot międzywojenny dogorywał jeszcze w latach 40. i 50., podobnie jak w tym czasie dogorywał ruch ludowy. Potem zaś nastąpił szlachecki backlash i nadszedł okres mitologizacji wsi.
Nawet ja, chodzący do liceum w latach 90., chodziłem de facto do szkoły PRL-owskiej, w której słyszałem o folwarku, bitych chłopach itp. Ta tematyka była jakoś obecna, ale moim zdaniem nie sklejała się z doświadczeniem – nikt nie rozumiał, co to tak naprawdę znaczy. I mimo wszystko nadal aspirowało się do Zagłoby, Wołodyjowskiego czy Kmicica. W PRL istniał jakiś obraz folwarku, ale albo był wyprany z realiów, do czego przyczyniły się niewątpliwie „odgórne” książki, takie jak „Teoria ekonomiczna” Kuli, gdzie o przemocy nie padało ani jedno słowo, albo sprowadzał się do podręcznikowych dykteryjek.
Najtrudniej mówić o wodzie, w której się pływa. Jako że poprzednie zwroty ludowe miały kontekst polityczny, to i ten dzisiejszy na pewno taki ma. Fakt, że dla mnie najważniejszym tematem w całym materiale stał się patriarchat, to ewidentnie duch czasów. Wcześniej o patriarchalizmie kultury chłopskiej pisał – oczywiście w inny sposób – Pigoń, ale nikt tego nie zauważył. Ja to zauważyłem, bo żyję świecie, w którym te sprawy są oczywiste. Z powodu tych uwarunkowań potrafię na przykład czytać Kolberga między wierszami, znajdować tam piosenki o przemocy seksualnej, mimo że w latach 90. Roch Sulima pisał, że Kolberg jest niemy i nic więcej nowego nam nie powie. „Chyba że zadamy mu nowe pytania” – dodawał Sulima i to właśnie jest ten moment, gdy teraźniejszość wpływa na przeszłość. Nie w tym sensie, że wydarzają się nowe rzeczy lub że przeszłość jest jedynie fantazmatem, dyskursem. Nie jest – przeszłość jest realna, ale zmienia się nasze jej rozumienie.
Teraźniejszość, przez którą pisze się o przeszłości, też jest kwestią wyboru. Być może stąd biorą się różnice między książkami z tego współczesnego zwrotu ludowego. „Chamstwo” jest ewidentnie przefiltrowane przez, nazwijmy to skrótowo, rzeczywistość Czarnego Protestu. Mam wrażenie, że książka Adama Leszczyńskiego jest bardzo mocno osadzona w lewicowej krytyce liberalnych elit – stąd wątek, do którego nieustannie powraca, a mianowicie, że od średniowiecza w sumie nic się nie zmieniło, elity od zawsze pogardzały ludem, a jednocześnie żyły z jego pracy. Prawicowi komentatorzy, którzy próbują jakoś odnieść się do zwrotu ludowego (moim zdaniem dość nieudolnie), akcentują, że celem pisania historycznego jest budowanie wspólnoty. To też ewidentne echo współczesności i polityki obecnego rządu, który buduje wspólnotę na kłamstwie i fake newsach. I dlatego dla prawicy „Chamstwo” jest tak niewygodne, bo pokazuje, że wspólnota narodowa została zbudowana na przemocy. Ci, którzy patrzą na przeszłość przez ten pryzmat, będą robili wszystko, aby tę przemoc zamieść pod dywan. Zabawne jest na przykład to, że żaden z nich nie zauważył, jak sporo w „Chamstwie” jest Pigonia, i nikt jeszcze nie wpadł na to, aby „odzyskać” go dla prawicowej narracji. A to przecież łatwe – Pigoń nawet o Dmowskim pisał peany. Nie ukrywał jednak, że budowanie „polskości” było projektem politycznym w każdym wymiarze. W tym sensie można nazwać Pigonia „konserwatystą”, z którym „warto rozmawiać”, bo miał coś ciekawego do powiedzenia. Dziś takich konserwatystów praktycznie już nie ma.
Mówisz o „Chamstwie” jako o jednym z kolejno następujących po sobie ogniw projektu demokratyzacji wiedzy: najpierw o mieście („Antybezradnik miejski”), potem o ekonomii („Kapitalizm. Historia krótkiego trwania”), wreszcie ‒ o przeszłości. Na czym miałoby polegać uzyskanie dostępu do wiedzy o przeszłości?
Mówię o demokratyzacji wiedzy, ale to nie oznacza, że uważam, że dyskusje w kręgu akademickim nie mają sensu. Wręcz przeciwnie. Jeżeli spojrzymy na historyczne zmiany społeczne, one bardzo często zaczynały się w akademii. Jako przykład może posłużyć choćby tematyka queerowa. Teraz robi się bardzo dużo filmów na ten temat, marki wielkich korporacji jednoznacznie opowiadają się za osobami LGBT+. A to przecież coś, co w latach 70. i 80. było bardzo niszowym tematem podnoszonym w ramach kampusu uniwersyteckiego. Na manify w Polsce przychodziło początkowo parę dziewczyn z kręgu Marii Janion. Dlatego uważam, że to bardzo ważne, o czym i jak rozmawia się w środowisku akademickim. Bo wiele z tych rozmów może mieć duże znaczenie, choć nie od razu. Trzeba być cierpliwym.
Mnie natomiast interesuje moment, w którym należy tę dyskusję otworzyć dla szerszej publiczności. Zwłaszcza, że ta szersza publiczność jest zainteresowana uczestnictwem w debacie. Sądzę, że zainteresowanie wiedzą czy światem nie ma związku z edukacją. Sam pochodzę z rodziny osób mało wykształconych, które jednak czytały i wiedza była dla nich bardzo ważna. Moja babcia, która skończyła szkołę średnią, pracowała jako urzędniczka niższego szczebla w Społem, a wieczorami czytała encyklopedię powszechną. To otwarcie na nową wiedzę było dla niej ważne. Tak samo jak dla wielu innych ludzi, tylko że my, akademicy, lubimy się zamykać. I zamykamy się głównie nie przez to, o czym mówimy, tylko jak o tym mówimy. Tematy, którymi się zajmujemy, są interesujące dla wielu osób, ale sposób, w jaki o nich rozmawiamy, jest wykluczający. Dlatego każda z moich książek stara się mówić prostym językiem o rzeczach, które są złożone – jak na przykład gospodarka albo to, czym była pańszczyzna.
Tematy, którymi się zajmujemy, są interesujące dla wielu osób, ale sposób, w jaki o nich rozmawiamy, jest wykluczający
Dlaczego pańszczyzna jest dla mnie ważnym tematem? Bo wraca jak bumerang w dyskusji publicznej. Z jednej strony mamy zdziwienie profesora etnologii, którego pytam, czy istnieje książka opisująca, jak tamten świat faktycznie wyglądał, a z drugiej ‒ regularne powroty tej problematyki. I tak zwani zwykli ludzie też w tych dyskusjach biorą udział. Na Facebooku mojego wydawcy toczy się polemika o tym, czy pańszczyzna była niewolnictwem czy nie. Ludzi to kręci. Chcielibyśmy wiedzieć, skąd jesteśmy. W Polsce tego strasznie brakuje. Nie mamy dookreślonej narracji na temat naszego miejsca na świecie. Albo te narracje, które mamy, są do kitu. Nie sklejają się z ludzkim doświadczeniem, bo są przestarzałe. Gdy jako 17-latek wyjechałem pierwszy raz za granicę, na stypendium do Szkół Zjednoczonego Świata, do międzynarodowego tygla, szkoły, do której chodzili ludzie z każdego niemal zakątka świata, to pojawiło się w mojej głowie pytanie: co wyróżnia w skali globalnej kraj, w którym się urodziłem. Amerykanie, Brytyjczycy, Rosjanie – wszyscy oni mają mocno zdefiniowaną narrację na temat tego, kim są, skąd się wzięli itp. A my mamy narracje, które chyba nikogo nie zadowalają.
Moje własne rodzinne doświadczenie nie rymowało się z tym, co czytałem w szkole albo oglądałem w telewizji. Wojciech Szot powiedział mi, że dla niego ciekawe w „Chamstwie” jest to, że omijam język romantyzmu. Ale nie jest to też pozycja pozytywistyczna. To książka, która pisze o pańszczyźnie takim językiem, jakim moja babcia i prababcia opowiadały mi o historii. Dla mnie „ludowa historia” to także język codzienności, przez który patrzymy na cały świat. Więc po ponad 20 latach czytania i pisania doszedłem do tego, jak wyjść poza dylemat: romantyzm kontra pozytywizm. Ale od zawsze czułem, że można o polskości, o tym, kim jesteśmy i z jakiej plasteliny nas ulepiono, mówić jeszcze innym językiem.
Zresztą wielu osobom nie wystarczają te szkolne narracje i dlatego na swój sposób sami się tym zajmują. W Polsce jest bardzo dużo nieprofesjonalnych historyków, osób, które po prostu pasjonują się historią. Chcemy wiedzieć, skąd się wzięliśmy, to jest naturalny odruch, pytanie, które samo się nasuwa. Warto z ludźmi o tym porozmawiać. Zwłaszcza że my, badacze i badaczki, możemy zawodowo poświęcać na to czas i jesteśmy w stanie pewne rzeczy w sposób bardziej naukowy, czyli bliższy prawdy, zakomunikować.
Demokratyzacja wiedzy nie jest więc tym samym, co jej popularyzacja?
Uważam, że należy gruntownie przemyśleć to, czym jest monografia naukowa. Musimy odejść od założenia, że najpierw rozmawiamy między sobą, a potem to popularyzujemy, mówiąc jak do człowieka mało rozgarniętego, przy użyciu nadmiernie uproszczonego języka. Dla mnie forma jest bardzo ważna i dlatego te trzy książki są tak różne. Wynikają z prostego założenia, że to, o czym piszesz, musi być też obecne w tym, jak piszesz. „Antybezradnik” jest poradnikiem prawnym, „Kapitalizm” ma strukturę mapy, bo chodziło w tej książce o uprzestrzennienie naszego myślenia o świecie i o gospodarce. „Chamstwo” wpisuje się w tradycję eseju literackiego, ale z nurtu literatury ludowej, niemieszczańskiej.
Ludzie to czytają. „Kapitalizm” jak na książkę akademicką był bestsellerem, sprzedały się oba nakłady, czyli ponad 4 tysiące egzemplarzy, a kolejne 2 tysiące dodruku pewnie też się rozejdzie. „Chamstwo” także spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem: sprzedaż przekroczyła już 10 tysięcy egzemplarzy. To jest dowód na to, że istnieje na rynku zapotrzebowanie na książki, które są w gatunku non-fiction, ale nie są reportażem. Które są naukowe w treści, ale literackie w formie. Mamy w Polsce długą tradycję prozatorską, mamy bogatą tradycję reportażu literackiego, ja chciałbym, aby też powstała tradycja, nazwijmy ją roboczo, nauki literackiej. Tradycja pisania opartego na myśleniu teoretycznym, gdzie sama teoria nie jest przedmiotem, tylko sposobem na opowiedzenie nowej historii.
Akademicki czytelnik „Chamstwa” jest w stanie rozpoznać, że na przykład w drugim rozdziale w części dotyczącej zwierząt wykorzystuję posthumanizm, z kolei w tym, jak piszę o religii, istotny jest postsekularyzm itd. Używam tego wszystkiego, co znamy ze współczesnej nauki. Ale dla mnie same osoby Eduardo Viveiros de Castro czy Terry Eagleton nie mają znaczenia. Dlatego w „Chamstwie” nie ma przeglądu literatury. Nie wchodzę w dywagację, który badacz miał w jakiejś sprawie rację, a który się mylił. Wytrawny czytelnik jest w stanie rozpoznać to, jak ja sam pozycjonuję się w tych debatach. Ale to nie one są tematem książki.
Teoria jest dla mnie jak okno, przez które można zobaczyć coś nowego. Okna są do tego, aby przez nie wyglądać. Obecnie mam wrażenie, że zbyt dużo pary w pisaniu akademickim idzie w dyskusję o tym, które okno jest fajniejsze. Ja po prostu wolę z niego korzystać, albo, mówiąc inaczej, po prostu buduję w swoich książkach okna i pokazuję czytelnikom, co przez nie widać. Chętnie porozmawiam o warsztacie pracy, ale mam wrażenie, że to już jest rozmowa pomiędzy specjalistami i nie należy oczekiwać, że szerszy odbiorca będzie nią szczególnie zainteresowany. Nie musi być.
Oczywiście gatunek nazywany przeze mnie „nauką literacką” ma długą tradycję – w Polsce głównie uobecnia się w eseistyce. Naukowcy o fenomenalnych, światowych karierach, tacy jak Clifford Geertz, David Harvey czy Slavoj Žižek, to ludzie, którzy potrafią dobrze pisać. Rozumiejący, że forma jest istotna dla treści. Ale chodzi mi tu jeszcze o coś innego, o gatunek, który jeszcze świadomiej korzysta z literackości. Uprawiają go m.in. tacy współcześni twórcy, jak Maggie Nelson, Matthew Desmond czy Urszula Zajączkowska. To osoby ze świata akademickiego, dla których teoria otwiera drzwi do nowych narracji. Nelson potrafi przełożyć pewne teoretyczne akademickie dywagacje na język indywidualnej biografii i emocji. Podobnie robi Desmond w „Eksmitowanych”. Prowadzi bardzo dobre ilościowe badania socjologiczne, zbiera nowe dane, publikuje w najlepszych amerykańskich pismach socjologicznych, pokazując temat, który był wcześniej „statystycznie” niewidoczny, bo brakowało danych. Potrafi sprowadzić rozważania z poziomu meta – jak działa amerykański kapitalizm czy rynek mieszkaniowy, na czym polega splot między pieniądzem a przestrzenią (więc również bardzo teoretyczne problemy) – na poziom jednostkowych doświadczeń. Urszula Zajączkowska z kolei pisze jako biolożka o życiu wewnętrznym roślin i jako pisarka przekuwa wiedzę naukową w język poetycki. W pewnym sensie również Paweł Mościcki w swoich „Lekcjach futbolu” pokazuje, jak wrażliwość akademicka pozwala inaczej mówić o piłce nożnej. Ja coś podobnego staram się zrobić z pańszczyzną i przeszłością: stworzyć książkę naukową w treści, ale eseistyczno-literacką w formie. Czuję, że gramy z wymienionymi badaczami i pisarkami w jednej drużynie. Wszyscy mamy akademicki background, co odróżnia nas od reporterów, bo dla nas punktem wyjścia jest teoria. Reporterzy z teorią nie pracują praktycznie wcale. Dlatego nasza „literatura faktu” to inny gatunek niż pisanie reporterskie.
Kiedy rozmawiam z historykami, to część z nich tego nie rozumie i dziwią się, że nie cytuję tego i owego, że to nie jest przegląd literatury, że ta literatura jest niekompletna itp. Na szczęście spora część z nich dostrzega, że „Chamstwo” wpisuje się w trzecią gałąź badań ludowych. Sądzę bowiem, że istnieją tu trzy minitradycje. Pierwsza to oczywiście historia (m.in.: Kula, Topolski, Wyczański), druga ‒ etnologia (Bystroń, Burszta, Olędzki), a trzecia ‒ folklorystyka i literaturoznawstwo (Krzyżanowski, Pigoń, Sulima). Wiadomo, że wszystkie trzy zazębiały się ze sobą; pojawiały się też postaci takich badaczy, jak Bohdan Baranowski, usytuowane między historią a etnologią. Są to jednak bezsprzecznie trzy autonomiczne nurty. „Chamstwo” jest książką merytorycznie osadzoną w etnologii i w antropologicznym spojrzeniu, ale formalnie najbliżej jej do literaturoznawstwa (bliżej do Pigonia niż do Kuli czy Burszty). Taka strategia wynika właśnie z postulatu demokratyzacji wiedzy. Forma bardziej literacka, quasi-powieściowa jest sposobem, żeby o tych tematach opowiedzieć inaczej. Nikt nie będzie czytał masowo książki o postsekularyzmie. Ale wielu ludzi może zainteresować książka, w której pokazuję, w jaki sposób postsekularyzm pozwala inaczej rozumieć wierzenia demonologiczne i literaturę ludową.
Wydaje mi się, że mówimy o zwrocie ludowym dzisiaj nie dlatego, że pojawiło się tyle książek, tylko mówimy o nim, bo ludzie się tym interesują. Te książki są czytane i komentowane. Gdyby ukazało się kilkanaście książek i nikt by ich nie przeczytał, to nie mówilibyśmy o zwrocie ludowym. Z lat 90. pamiętam dobrze zgraną śpiewkę o śmierci wielkich narracji: nie ma już o czym rozmawiać, można tylko prowadzić recykling fragmentów. To było strasznie dołujące. Tymczasem one są, społeczeństwo ich potrzebuje. Przykład: Wielka Lechia i wielka dyskusja wokół teorii głoszącej, że cały świat pochodzi od Polski. To pokazuje, że ludzie mają silną potrzebę wyobrażania sobie przeszłości czy opowiadania o przeszłości w inny sposób niż ten ze szkolnych podręczników. To dowód na istnienie potrzeby – którą też pamiętam jako nastolatek uczący się w Wielkiej Brytanii – wpisania Polski w jakieś szersze, większe narracje, funkcjonujące w obiegu światowym. Potrzeby umiejscowienia Polski na mapie świata – nawet jeśli tę Polskę, to starożytne Imperium Wielkiej Lechii, które rzekomo toczyło wojny z Aleksandrem Macedońskim, trzeba było wymyślić. Oczywiście pańszczyzny sobie nie wymyśliłem, ale „Chamstwo” faktycznie oferuje globalny ogląd sytuacji w czasach nowożytnych, który pozwala ukazać Polskę jako kraj specyficzny, choć nie wyjątkowy. Po prostu specyficzny jak każdy inny kraj na świecie.
Zejdźmy na poziom warsztatowo-formalny i porozmawiajmy o dwóch kwestiach: jakimi środkami owa „demokratyzacja” jest przeprowadzana? Oraz jak wyglądał proces dochodzenia do takiej, a nie innej eseistycznej formuły mówienia o przeszłości?
Nie piszę w Wordzie, tylko w Scrivenerze, to program, który bardzo mi pomaga, stare myślenie o pisaniu przekłada bowiem na język software’u, a działa na zasadzie wirtualnych fiszek. Czytając różnego rodzaju materiały, gromadziłem fiszki, które na pewnym etapie zaczęły mi się układać w tematy, a te z kolei stopniowo łączyły się w większe „pola interpretacyjne”, jak ładnie o tym napisał Roch Sulima. Opisuję jakąś sytuację i ona coś ma znaczyć. W ten sposób na przykład rozdział o kołtunie jest jednocześnie o wódce, muzyce, leczeniu i samookaleczeniach. Rozdział drugi dotyczy jednocześnie pracy, relacji ze zwierzętami, pieniędzy i mieszkalnictwa. Nie chciałem zacząć – tak jak zrobił to na przykład Baranowski – od tematycznej struktury rozdziałów, gdzie życie codzienne jest a priori podzielone na odrębne obszary (w stylu: pierwszy rozdział o rodzinie, drugi o religii, trzeci o pracy itd.). Miałem wrażenie, że najciekawsze będzie pokazanie, jak różne elementy, wydawałoby się odległe, łączą się ze sobą.
Osadzałem konkret w polu znaczeniowym i konfrontowałem z pojęciami, które są jak okna. Otwieram okno i widzę fragment rzeczywistości. Potrzebuję zatem wiele okien, żeby ujrzeć obcy świat w całości i go zrozumieć. Takim pojęciem jest dla mnie chamstwo, ale również chłop. Używamy na co dzień tej kategorii zupełnie bezmyślnie, zakładając, że mówimy o całości tamtej ludności. Przez długi czas unikałem tego słowa i używałem określenia „pańszczyźniacy”. Wreszcie zrozumiałem, że „chłop” jest kategorią jednocześnie klasową i genderową. Kiedy to pojąłem i dotarło do mnie, co mogę dzięki temu powiedzieć, pojęcie to stało się z powrotem bardzo ważnym elementem całej semantycznej układanki. Czytelnik dobrze je zna. W opisie na tylnej okładce książki pojawia się słowo „chłopi” w jego potocznym rozumieniu. Ten opis jest zaproszeniem do książki dla osoby, która nie wie jeszcze, jakie doświadczenie ją czeka. W następstwie lektury zaczyna jednak rozumieć je inaczej. Jeżeli ta książka cokolwiek może zdziałać, to na przykład sprawić, że odejdziemy od mówienia o chłopach pańszczyźnianych, gdy chcemy mówić o ogóle tamtej społeczności.
Niemniej przez długi czas miałem problem z tym, jak owe pola interpretacyjne poukładać. Ludzki umysł, podobnie jak rzeczywistość i nasze jej doświadczenie, nie mają charakteru linearnego. A tekst owszem. Stąd tyle trwało, zanim powstała spójna narracja, gdzie każdy kolejny rozdział modyfikuje obraz, który wyłonił się wcześniej. W przypadku fabuły w pewnym sensie sprawa jest ułatwiona, bo jak już ją uruchomisz – masz bohatera, który czegoś chce – to potem jedynie albo mu pomagasz, albo przeszkadzasz w osiągnięciu tego celu. Ustawienie konstelacji bohaterów determinuje więc strukturę książki – bohater albo realizuje swoje pragnienie, albo nie. Oczywiście upraszczam, ale chodzi mi o to, że w naukowej „literaturze faktu” decyzja o tym, co pełni funkcję narracyjnego silnika książki – co sprawia, że „posuwa się” ona dalej, co motywuje czytelnika do przewracania stron, jest o wiele bardziej otwarta. Dlatego tak długo szukałem narracyjnego kręgosłupa dla tej książki.
Język stał się dla mnie najważniejszy w momencie, w którym zrozumiałem, że świat pańszczyźniany to naprawdę obca planeta. Kiedy czytałem te wszystkie supliki, relacje, piosenki, ogarnęło mnie poczucie obcości. A jednocześnie czułem z nim bliskość właśnie dzięki językowi. To trochę tak, jakbym nagle nauczył się suahili i dzięki temu mógł wejść do obcego świata. W wypadku „Chamstwa” mówimy o języku, który, wydawałoby się, bardzo dobrze znamy. A on – mimo wszystko – otwiera wrota do odrębnego świata.
Wobec tego faktyczną metodą pracy stała się praca z językiem. W pierwszej kolejności należało zdefamiliaryzować język, poprzez który tamten świat jest obecny w naszym życiu. W ten sposób defamiliaryzacji ulec musiał „chłop pańszczyźniany”, który stał się „klasą włościańską” – połączeniem własności i władzy. Tego rodzaju zabiegów jest więcej. Tutaj uwidacznia się także różnica między pisaniem non-fiction, a pisaniem fikcji literackiej. W przypadku tej drugiej wymyśla się świat, do którego następnie zaprasza się czytelników. Obie strony umawiają się, że ta fikcja jest sposobem opowiedzenia o rzeczywistości, która faktycznie istnieje. Tutaj mamy sytuację odwrotną: „Chamstwo” pracuje z historią, która jest realna, którą wszyscy, przynajmniej teoretycznie, znają: to nasza wspólna przeszłość, uczymy się o niej w szkole, mówi się o niej w radio, telewizji itd. Ta opowieść to coś, co nas rzekomo łączy. To nie jest wymyślona rzeczywistość. W mojej pracy muszę się odnieść do tego, co ludzie już wiedzą i w jaki sposób to rozumieją. Dlatego język jest w całym tym przedsięwzięciu bardzo ważny, bo odgrywa rolę łącznika ze starym światem. Obraz przeszłości, który mamy w głowie, jest ustanawiany właśnie poprzez te słowa: „chłopi pańszczyźniani”, „gospodarka folwarczno-pańszczyźniana”, „Rzeczpospolita Obojga Narodów” czy „Rzeczpospolita szlachecka”. Na tym polega całe wyzwanie: zmienić utrwalony w naszym myśleniu obraz świata, mieszkający w słowach używanych w najbardziej przezroczysty sposób. I to jest praca z teorią w takim sensie, w jakim pisał o tym Kula. Poprzez ustalanie pojęć, nawet tych pozornie tylko „opisowych”.
Należało zdefamiliaryzować język, poprzez który tamten świat jest obecny w naszym życiu
Mój pierwszy poważny dylemat w trakcie pisania brzmiał: jak w ogóle nazywać tamten kraj? Mamy trzy możliwości: Rzeczpospolita szlachecka, Rzeczpospolita Obojga Narodów, można też mówić o społeczeństwie staropolskim. Każda z tych nazw jest osobną teorią. Dlatego wymyśliłem sobie Polszczę, która moim zdaniem lepiej opisuje tamtą rzeczywistość. Inna kwestia: dlaczego mówimy o powstaniach szlacheckich, a tylko o „buntach” chłopskich? Tego rodzaju kwestii jest całe mnóstwo. One sumarycznie składają się na obraz, który wszyscy nosimy w głowach, a który aktualizuje się, kiedy oglądamy „Trylogię” w telewizji, przechodzimy przez edukację szkolną czy prowadzimy dyskusję na temat pańszczyzny na Facebooku. To jest ten czuły punkt: miejsce styczne między ludzką tożsamością, indywidualną biografią a przeszłością: wszystko koncentruje się w języku, bo to nasz jedyny łącznik z tamtymi czasami. Dlatego z językiem i poprzez język trzeba pracować. Z tego powodu „Chamstwo” to najbardziej literacka z wszystkich książek, które napisałem.
To ciekawe, bo często pada pytanie, co w aspekcie przedmiotowym stanowi o ciągłości problematyki „Chamstwa”, i ty wtedy odpowiadasz: patriarchat. Natomiast czymś, co w ogóle umożliwia ten projekt ‒ w tym: śledzenie ciągłości i zerwań, zastanawianie się, co z tego „przetrwało” do dzisiaj ‒ jest właśnie język, najprostszy fakt, że my te źródła możemy po prostu przeczytać.
Tak, a z Mieszkiem I pewnie byśmy się nie dogadali, prawda? Właśnie z tego powodu kręgosłupem narracyjnym „Chamstwa” nie jest to, co Walter Benjamin nazywał „pustym homogenicznym czasem”, to nie jest narracja od Piasta Kołodzieja do Andrzeja Leppera, która sunie poprzez kolejne epoki. Uważam, że ta tysiącletnia ciągłość jest naginana. Zwłaszcza jeżeli założymy, że Przemysław Urbańczyk ma rację i Piastowie nie pochodzili z Wielkopolski, tylko byli uciekinierami z Wielkich Moraw. To by oznaczało, że początki polskiego państwa trzeba przesunąć jeszcze bardziej wstecz do Państwa Wielkomorawskiego, skąd dopiero Piastowie przenieśli do Wielkopolski i stworzyli kolejne państwo. W porządku, nadali mu nową nazwę – Polonia – która jest teoretycznie nośnikiem tej ciągłości, ale to, co było desygnatem kryjącym się za tym słowem, uległo radykalnej zmianie przez ten cały okres. Dlatego ja mówię o Polszczy, kraju jakoś skoligaconym z ówczesną Polską i być może jakoś związanym z państwem Piastów, ale w bardziej złożony sposób niż zwykła, automatyczna ciągłość czy to państwa czy narodu.
„Chamstwo” jest książką o nieciągłości, jej cel to pokazanie, że faktycznie przeszłość to obcy kraj. Paul Mason napisał świetną książkę „Live Working or Die Fighting” o globalnej historii klasy robotniczej. Każdy z rozdziałów zaczyna się od minireportażu ze współczesnego Globalnego Południa, a następnie Mason pokazuje, że robotnicy w Europie czy USA w XIX wieku borykali się z identycznymi problemami co dzisiejsi robotnicy w Indiach czy Nigerii. Celowo nie zrobiłem czegoś podobnego ‒ nie pisałem o doświadczeniu pańszczyźnianym, żeby następnie przejść do minireportażu ze współczesnej Polski: z miejsca pracy, domu itd. Nie zrobiłem tak z jednego prostego powodu: nie wiem, tak naprawdę, co z tego z nami zostało. Zależało mi, żeby zdać relację z szoku towarzyszącego przeniesieniu się do tego egzotycznego świata poprzez język. Każdy autor musi zrobić w książce miejsce dla czytelnika. Jeśli poszedłbym drogą Masona, czytelnik nie zastanawiałby się, co dzisiaj zostało nam z pańszczyzny, tylko polemizowałby z moją interpretacją. Takie dopowiedzenie generowałoby o wiele uboższe doświadczenie czytelnicze, a ja naprawdę uważam, że do tanga trzeba dwojga: nie ma książki bez czytelników. Wykonałem swoją pracę, teraz praca szukania ciągłości między Polszczą a Polską należy do czytelników.
Zależało mi, żeby zdać relację z szoku towarzyszącego przeniesieniu się do tego egzotycznego świata poprzez język
Dlatego rozmowy wokół „Chamstwa”, które prowadzę już drugi miesiąc, są dla mnie tak interesujące. Bo każdy gdzie indziej widzi tę ciągłość. Ty zwracasz uwagę na język. Ja mówię o patriarchacie, bo to dla mnie najważniejsze jako czytelnika tej książki: mówię tu, być może, z pozycji młodego ojca, dla którego kwestia tego, w jaki sposób zbudować rodzinę bez relacji przemocowych, jest aktualnie najważniejsza. Dla innych, na przykład dla osób pracujących w gastronomii czy w innych prekarnych zawodach, zagadnienie ciągłości niewolnictwa poprzez zawody służebne czy usługowe będzie, być może, najbardziej istotne. Ale interpretacji jest dużo: na przykład Michał Wieczorek pogłębia wątek transowego i terapeutycznego charakteru muzyki ludowej – coś, co w „Chamstwie” zajmuje dosłownie parę akapitów. Każdy widzi tę ciągłość gdzieś indziej i to wydaje mi się najciekawsze: przestrzeń niedopowiedzianego, którą wypełniają czytelnicy.
Jedną ze stawek tej książki jest odzyskanie różnorodności historycznych klas ludowych. W jaki sposób – w trakcie pracy nad książką – uświadamiałeś sobie tę różnorodność? Czy dla ciebie – jako antropologa – jej istnienie było jasne na wstępie czy jednak zrozumiałeś ją dopiero na pewnym etapie swoich prac?
Co wieś, to inna pieśń – wszyscy etnolodzy to wiedzą. Jacek Olędzki w książce „Murzynowo” pisał, że „Na skali znanych zróżnicowań terytorialnych – od minimum do maksimum – obejmujących całą kulę ziemską, zróżnicowanie w Polsce zbliżone było do maksymalnego”. Dla mnie „Murzynowo” w ogóle było bardzo ważne, bo dzięki jego lekturze zobaczyłem, że można o pańszczyźnie pisać przez pryzmat innych tematów. Pisze on m.in. o tym, że siwe włosy nie były atrybutem starości, były nimi zęby mądrości. Chłopi oszukiwali przy podawaniu swojego wieku. Odkąd przekraczali trzydziestkę, co roku podawali tę trzydziestkę jako swój wiek, czyli, jeżeli spojrzeć na księgi parafialne, teoretycznie w ogóle się nie starzeli albo nawet się odmładzali. Mnóstwo jest u Olędzkiego tego rodzaju tematów, które pokazują, że o wsi pańszczyźnianej można mówić nie tylko przez ustalone tematy przemocy, wyzysku czy ucieczki. Podobnie sprawy się mają w kontekście globalnym. Stałe punkty odniesienia w antropologii, takie jak Polinezja, Nowa Gwinea czy Amazonia, są bardzo różnorodne, każda wyspa to inna historia. Do takich samych wniosków prowadzą ustalenia Petera Linebaugh i Marcusa Redikiera, którzy w książce „The Many-Headed Hydra” piszą o przednowoczesnym proletariacie jako wielkiej mnogości i różnorodności.
Było to więc jasne już w punkcie wyjścia, ale potem potwierdzało się w materiałach. Tego szukałem, chcąc odejść od wizji feudalnej piramidy. Postulował to już zresztą Jerzy Jedlicki w „Klejnocie i barierach społecznych” – rewelacyjnej książce o klasach. Jedlicki, podobnie jak E.P. Thompson, pisze o klasach w relacyjny sposób, choć nie mówi tego wprost. „Klejnot i bariery społeczne” to bardzo antropologiczna książka, wychodząca od tego, jakimi kategoriami ludzie się posługiwali, a mianowicie: co tak naprawdę oznaczało szlachectwo? To jest pytanie, które stawia sobie Jedlicki. Nie interesuje go, jaki był model teoretyczny, ale co dane zjawisko w praktyce oznaczało. I pokazuje, że szlachectwo w teorii i praktyce to były dwie różne rzeczy. Jedlicki postuluje odejście od feudalnej piramidy i wydaje mi się, że to jest kluczowa stawka: budowanie alternatywnego modelu. Nie jestem w tym dążeniu jedyny. Tomasz Wiślicz w książce o Zelmanie Wolfowiczu dochodzi dokładnie do tych samych wniosków. On też mówi, że trzeba odejść od tego modelu stratyfikacji społecznej, a na sformułowanie takiego wniosku pozwala mu figura Zelmana, Żyda z Drohobycza, który zrobił spektakularną karierę, niemożliwą w świetle feudalnej piramidy. Tymczasem jemu się udało. Jest też wiele książek o mobilności chłopów, m.in. Piotr Guzowski pisał o tym, że chłopi mieli w sumie sporo pieniędzy i istniała cała arystokracja chłopska, która de facto była odrębną grupą społeczną. To jest wiedza, którą badacze generalnie mają, ale nie przełożyła się ona jeszcze na etap teorii.
Jeżeli miałbym powiedzieć, jaki jest najważniejszy temat dla nas wszystkich –historyków, etnologów, antropologów, folklorystów i literaturoznawców, którzy zajmują się tamtą rzeczywistością – to byłoby to właśnie spełnienie postulatu Jedlickiego: odejście od feudalnej piramidy jako wyjściowego schematu stratyfikacji społecznej. Badaczki i badacze wiedzą, że to nieprawda na poziomie empirii, ale jeszcze nie mamy kontrpropozycji, która byłaby równie elegancka. „Chamstwo” jest próbą poukładania tej różnorodności. Moja kontrpropozycja to drabina pańskości i służebności oraz patriarchat jako społeczeństwo ojców. Pytanie brzmi: czy to jest dobra hipoteza? Czy to dobry model? Czy on wyjaśnia więcej niż feudalna piramida? To postulat, ale być może niewystarczająco dobry jako model, być może ktoś ma lepszy, porozmawiajmy o tym.
Najważniejszym zadaniem dla nas wszystkich jest spełnienie postulatu Jedlickiego: odejście od feudalnej piramidy jako wyjściowego schematu stratyfikacji społecznej
Nauka polega na tym, że możemy prowadzić rozmowy na tematy fundamentalne i okazuje się, że może teraz jest moment, żeby na tematy fundamentalne porozmawiać, tak jak w połowie XX wieku Kula, Topolski, Wyczański i inni rozmawiali na tematy fundamentalne. Nie bójmy się tego. Ja się tego nie boję, bo antropologia jest nauką o tematach fundamentalnych. Nas interesują tylko te podstawowe pytania. Lektura, którą czytałem podczas moich pierwszych zajęć z antropologii, to „To Sing with Pigs Is Human” Jane Goodale. To książka o tym, co znaczy być człowiekiem w społeczeństwie Nowej Gwinei. Takiego rodzaju pytania zadaje sobie antropologia. Wydaje mi się, że również „Chamstwo” można odczytać jako książkę o tym, jak bardzo kategoria „pańskości” była kluczowa dla idei człowieczeństwa w dawnej Polsce (o tym, że tylko „pan” był człowiekiem w pełni tego słowa znaczeniu).
Może nie-antropologom jest trudniej zwrócić się ku fundamentalnym pytaniom, bo wiele dyscyplin tak się rozwinęło, że na skutek daleko posuniętej specjalizacji, badacze mogą wypowiadać się jedynie na bardzo wąski temat. Nawołuję jednak mimo wszystko, żebyśmy zaczęli stawiać pytania fundamentalne, bo jest dużo ciekawych badań i wiele ciekawych osób, które coś na ten temat mają do powiedzenia. Nie musimy modlić się na kolanach do Witolda Kuli. Możemy wejść w polemikę z jego obrazem tamtej rzeczywistości, z pewnymi rzeczami się zgodzić, a z pewnymi rzeczami nie. I być może z tej niezgody i zgody wyłoni się model alternatywny dla tego z połowy XX wieku. Tego na pewno nie dokona jedna osoba. Sądzę, że to musi być wysiłek zbiorowy.
Przygotowując aktualny numer „Małego Formatu”, czytaliśmy w redakcyjnym gronie wybrane źródła, na których bazują pisane teraz ludowe historie. Naszą uwagę przykuła książeczka Jakuba Bojko „Dwie dusze” (1904), jej obszerne fragmenty przedrukowujemy w numerze. Wspominałeś – w kontekście powstawania „Chamstwa” – że to źródło „poustawiało” ci różne sprawy, wpłynęło istotnie na twoją całościową perspektywę. Mógłbyś powiedzieć, na czym dokładnie polegała ta zmiana?
Kiedy zaczynałem pracować nad książką, miałem szereg intuicji teoretyczno-porównawczych. Wiedziałem na przykład, że przymusowa praca generuje pewnego rodzaju zachowania. „Weapons of the Weak” Jamesa Scotta pokazuje, że ludzie, którzy są przymuszani do pracy, często ją sabotują. My sabotujemy w biurach, ludzie kiedyś sabotowali na polu. Jeśli o tym wiesz, to inaczej patrzysz na źródła. Bojko pozwolił mi pójść o krok dalej, ponieważ z sabotażem powiązana jest kwestia teatralności podporządkowania. Teatralny charakter relacji między panem a niewolnikiem to dość klasyczne zagadnienie, jeżeli chodzi o studia nad amerykańskim, ale też karaibskim niewolnictwem. Pisała o tym m.in. Saidiya Hartman w „Scenes of Subjection”. Od tego zaczyna się też wspaniała książka Grega Grandina „Imperium konieczności”. Autor opisuje sytuację, w której na oceanie spotykają się dwa statki. Na jednym z nich statków odbył się bunt i niewolnicy przejęli władzę. Dryfują, nie udaje im się wrócić do Afryki, kończą im się zapasy i potrzebują pomocy. I wtedy zjawia się ten drugi statek, którego kapitanem jest Amerykanin. Aby uzyskać od niego pomoc, niewolnicy urządzają teatr. Czyli wracają do „ról” niewolników, a ich dawny kapitan udaje, że wciąż jest kapitanem – oczywiście pod ich czujnym okiem. To się niemalże udało, ale Amerykanin ostatecznie orientuje się, że to ściema. Dla Grandina ta historia jest punktem wyjścia do głębszej refleksji na temat tego, że niewolnicy nigdy nie internalizowali niewolnictwa, nigdy nie zapominali o tym, że są ludźmi, a nie przedmiotami.
Niewolnicy nigdy nie zapominali o tym, że są ludźmi, a nie przedmiotami
Jakie to ma konsekwencje? Rodzi to sytuację, w której ludzie mają dwie osobowości. Dwie persony, dwie twarze, które się ze sobą łączą. Ja o tym wiedziałem, więc nie byłem szczególnie zaskoczony, kiedy przeczytałem u Adama Bućkiewicza (który przez rok ukrywał się jako parobek w chłopskim gospodarstwie, prawdopodobnie przed udziałem w powstaniu listopadowym), że chłopi byli „zamaskowani”. W tym jednym słowie kumulują się różne znaczenia. Z tym skleił mi się Bojko, który przecież pisał, że człowiek pańszczyźniany miał „dwie dusze” ‒ jedną niewolną (to była ta maska przywdziewana na pokaz, aby odbębnić rytuał poddaństwa) i jedną wolną – to głęboko skrywane przekonanie o własnym, niezbywalnym człowieczeństwie. Te dwie lektury uruchomiły analizę teatralności instytucji poddaństwa w Polsce, która pojawia się m.in. w 4. rozdziale „Chamstwa”. W tej sytuacji uwaga Łukasza Gołębiowskiego, który pisze o chłopach ruskich, że są jednocześnie nadmiernie usłużni i nadmiernie krnąbrni, a więc przeginają w obu kierunkach, też zaczyna mieć głębszy sens. To pozwoliło mi rozwiązać pozorny dylemat dotyczący skrajności reakcji pańszczyźnianych: albo sprowadzały się one do nadmiernego czapkowania i służalczości, albo – w drugą stronę – były erupcją gniewu i buntu. To są zachowania pozornie sprzeczne. Jeżeli jednak zrozumiemy, że poddańczość czy niewola mają charakter teatralny, a osoby, które są w tej sytuacji, łączą zupełnie przeciwstawne persony – w jednym ciele, w jednej głowie – to nagle wszystko nabiera sensu. Ta sprzeczność staje się zrozumiała. I w ten sposób zbliżamy się do tego zrozumienia tego, kim był człowiek pańszczyźniany. Jakub Zgierski pisał, że w „Chamstwie” udało mi się „odsłonić przeszywający emocjonalnie obraz bliskiego mi człowieka”. Jeśli czytelnicy tak do odbierają, to ja się bardzo cieszę, bo to oznacza, że mój cel został osiągnięty. Pańszczyzna przestaje być już komunałem wypranym z treści, ale staje się doświadczeniem, do którego możemy się odnieść.

Kacper Pobłocki
doktor habilitowany nauk humanistycznych, antropolog społeczny i historyczny, wykładowca w interdyscyplinarnym Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych Uniwersytetu Warszawskiego. Absolwent Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, University College w Utrechcie oraz stypendysta Uniwersytetu Miejskiego w Nowym Jorku. Autor książek „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" oraz „Chamstwo". Współautor „Antybezradnika przestrzennego" (z Lechem Merglerem i Maciejem Wudarskim) oraz Architektury niezrównoważonej (z Bogną Świątkowską). Jego praca doktorska „The Cunning of Class: Urbanization of Inequality in Post-War Poland" została wyróżniona Nagrodą Prezesa Rady Ministrów, a książka „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania" otrzymała Nagrodę „Economicus” dla najlepszej polskiej książki ekonomicznej roku. Opublikował także wiele artykułów i opracowań z zakresu antropologii i socjologii miasta. W latach 2009–2014 wspomagał powstawanie i rozwój ruchów miejskich w Polsce, m.in. jako koordynator merytoryczny pierwszego Kongresu Ruchów Miejskich.
Redaktor „Małego Formatu"
