fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Cezary Domarus

autor książek poetyckich: „ekwipunki" (1999/2000), „Mózg story" (2001), „Wiersze po/lity/tyli/czne" (2005), „Zwrotki" (2012), „cargo, fracht" (2016), „TRAX" (2020), „Szybka książka o niczym takim" (2021). Napisał również zbiór tekstów pt. „Podania. O doświadczaniu języka" (2013). Mieszka w Warszawie.

Cezary Domarus

„Szybka książka o niczym takim", WBPiCAK, Poznań 2021, s. 54.

Adam Kaczanowski: Przygotowując się do naszej rozmowy wróciłem m.in. do „Caligari Express”. Rysowałem w książce kółka wszędzie tam, gdzie w tekście pojawiał się jakiś rodzaj niewiedzy (że bohater nie wie, że w ogóle nie wiadomo, albo że odpowiedzi nie ma). Kółek jest 86, stron 80. W twojej ostatniej książce („Szybka książka o niczym takim”) powtórzyłem ten zabieg – doszło 19 zaznaczeń. Chciałbym z tobą porozmawiać o niewiedzy. Zacznijmy od tych „nie wiadomo” w twoich tekstach. Mógłbyś powiedzieć, jak je traktujesz? Czym dla ciebie są te punkty niewiedzy?

Cezary Domarus: Niewiedza to właściwie większość. Początek trochę górnolotny, ale przyszedł mi do głowy momentalnie, więc postąpiłem jak w teście psychologicznym. Nawet jeśli wiedzy w danym momencie jest opór, to większość tego szybko zmienia się w odpady lub staje się czymś innym, na przykład opowieścią o dawnej wiedzy, która była błędem. Nawet jeśli sporo wiedzy zostaje i odkłada się na powierzchni globusa, to wrażenie istnienia nieporównanie większych odmętów niewiedzy jest dla mnie wyraźne, nieusuwalne. To chyba ogólna rama mojego nastawienia w tej sferze. W tekstach to pewnie często wychodzi na wierzch. Wydaje mi się, że nie umieszczam tych „punktów niewiedzy”, jak je nazwałeś, zawsze zupełnie świadomie, według jakiegoś założenia, nie nasycam nimi tekstów metodycznie. Niemniej zależy mi chyba, aby podmiot moich tekstów, kimkolwiek jest, był skonfrontowany z niewiedzą lub z czymś, co można nazwać ograniczeniem poznawczym. Naszym gatunkowym ograniczeniem ludzików ziemskich. A też sam wyrażał to ograniczenie, na różne sposoby. Czasem w formie gry z innymi, kiedy na przykład posądzenie o „niewiedzę” jest bronią, a „wiedza” otwarcie równoważna ze zmyśleniem, jak w wierszu „Wybieg” z ostatniej książki. Bo często styki takich „nie wiadomo” z podmiotami wytwarzają specyficzne efekty poznawcze, społeczne czy psychologiczne. Z niewiedzy u ludzików sporo się wytwarza. Chciałbym powiedzieć, że większość, ale nie chcę znowu wypaść zbyt górnolotnie. Chociaż i tak wypadłem. Może później zrównoważę to czymś bliższym gleby.

AK: Poruszyłem z Tobą ten temat, bo on sam mnie porusza i to właściwie z każdej strony. Od teoretycznej, aż po praktyczną, dotyczącą warsztatu pisarskiego. To o czym teraz mówisz jest przecież tak pięknie w kontrze do tego, jak nas świat w tej chwili ustawia – do tego obowiązku posiadania wiedzy i opinii na każdy temat. Mam wrażenie, że człowiek czytający książkę, powieść, wiersze, też ma wgraną taką myśl, że właśnie czegoś się ma z tej książki dowiedzieć, jak z podręcznika. Że ma zrozumieć coś, przyswoić, zgłębić. Co możemy zrobić, mając na karku takiego czytelnika?

CD: Prawdopodobnie jest tak, jak mówisz. Może współczesny przeciętny czytelnik chce dowiedzieć się z tekstu prozy, poezji czegoś konkretnego, a te oczekiwania są wynikiem szerszego treningu społecznego, który zagonił czy stara się zagonić tzw. literaturę piękną do produkcji złóż wiedzy na różne zajmujące tematy. (Na marginesie można zadać pytanie, jak na ten wynik zapracował wysoki status literatury faktu w ciągu ostatnich, bo ja wiem, dwudziestu kilku lat. Ale bez pretensji do samej non-fiction, chodzi o sam obraz potrzeb, które wydobyto za pomocą tego typu literatury). No tak, w nawiasach pojawiło się widmo potrzeb. Moment ich zaspokojenia wiąże się często z opłacalnością. Być może ta opłacalność stroi się dobrze w związku z wejściem w posiadanie „wiedzy”, która daje, jak to się kolokwialnie powiada, oparcie w świecie. Biorę do ręki książkę – czyli coś w gruncie rzeczy „poważnego” – niech więc czegoś się z niej do-wiem, jeśli już. Ale czy tak faktycznie jest, trzeba by w tym kierunku zrobić badania, zdobyć dane – czyli jakąś formę wiedzy. Nam teraz musi wystarczyć zgoda co do naszego odczucia w tej kwestii.

W kulturach coachingowych, do których dość dawno dołączyliśmy, nastawienie wynikowe jest warunkiem „dobrego życia”. Opłacalne i wymierne muszą być wszystkie świadomie nabywane doświadczenia. Te, które nie są wstępnie rozpoznane (i odpowiednio zapakowane), nie mogą zostać spozycjonowane, mają więc niski współczynnik wykorzystania. Skoro książka najczęściej jest postrzegana jako nośnik wiedzy (albo czystej rozrywki, ale o tym przypadku tu nie mówimy), to ta oferująca inne doświadczenie niż nabycie wiedzy, wejście w posiadanie wymienialnych, użytecznych informacji, staje się błędem w systemie treningowym życia. W takim razie chodziłoby o zmianę programu treningowego. Jak miałoby się to stać – tego nie wiem. Natomiast – wracając do Twojego pytania – co możemy w tej sytuacji zrobić? Ja chyba nigdy nic z tym nie robiłem, więc moje kompetencje są tu raczej skromne. Jednak moja postawa nie jest może najwłaściwsza i nie chcę bynajmniej jej propagować. Wiele pisarek/pisarzy prowadzi gry z czytelnikiem, są różne strategie, ale trudno mi o nich mówić z tej odległości. Przypominam sobie, co powiedział Lem (tak, wiem, rok Lema i każdy teraz… ale ja go wcześniej też, itd.) w polemice z Umberto Eco, kiedy ten ostatni orzekł, że ten, kto pisze, myśli o jakimś czytelniku, autor „Fiaska” przyznał, że pisząc, nigdy o żadnych czytelnikach nie myślał. No i nie ma w tym żadnej ujmy dla czytelnika, moim zdaniem. Co ciekawe, Lem wypowiada tam mimochodem najprostsze, elementarne credo pisarskie: „pisząc to, co chcę teraz pisać”. A to wszystko padło przy okazji wywodów Eco o rzekomym zaprojektowaniu „Imienia róży” na bestseller, biorąc pod uwagę różne wzorce fabularne, które miały wywołać u czytelnika odpowiedni do zaplanowanego rezultat. Lem wytyka Włochowi liczne nadużycia w założeniach oraz w interpretacji tego, co się faktycznie zdarzyło (w projektowaniu czytelnika). Ale to może osobny temat, szczegóły w „Filozofii przypadku”.

W kulturach coachingowych, do których dość dawno dołączyliśmy, nastawienie wynikowe jest warunkiem »dobrego życia«

Tak czy inaczej – mając na karku takiego czytelnika, o którym mówisz, jeśli jest on duży i silny, najlepiej go szybko czymś ukłuć w nogę, żeby skupił się na źródle bólu, czyli wrócił do siebie. W przypadku czytelnika skromniejszej postury, można zastosować jakiś chwyt aikido, to podobno nie jest takie trudne. Natomiast mając do czynienia z czytelnikiem zupełnie drobnym, można zrobić gwałtowny obrót w jego stronę i zatańczyć – z nim lub solo.

AK: Masz rację, rozmawiamy o naszych wyobrażeniach, na które nie mamy żadnej podkładki, o „narracjach” – kolejne słówko, które wykonało zabawną drogę by wylądować na stole, przy którym siedzą bankierzy. Ale nawet schodząc z tego twardszego coachingu, nawet jeśli nie mówimy o oczekiwaniu konkretnej porcji wiedzy, zostaje – tu moje kolejne przeczucie – potrzeba uzyskania od książki jakiejś pewności. Czegoś w stylu: „Jestem pewien, że zrozumiałem”, „Wiem o czym to jest”, „Odczytałem pointę”.

Nasza rozmowa jest dość trudna, bo właściwie z wszystkim, co mówisz się zgadzam – a tak nic z tego nie wyjdzie, musi być jakaś dramaturgia, jakieś napięcie. Dlatego, właściwie wbrew sobie, podrążę jeszcze tego projektowanego lub nie czytelnika. Nadając książce tytuł „Szybka książka o niczym takim” nie robiłeś gestu wobec jakiegoś fantomowego czytelnika? Nie grałeś na nosie komuś lub czemuś? Albo: nie mrugałeś do kogoś po swojej stronie?

CD: Nie mrugałem. A potem mrugnąłem. Taka prawda. Tytuł przyszedł na samym początku i wtedy załatwiał mi dwie podstawowe sprawy. Po pierwsze, opisywał sposób powstania książki: błyskawicznie, rach ciach. Po drugie, nie chciałem na poziomie tytułu ustanawiać żadnej osi tematycznej, a to „o niczym takim” słyszałem jako odpowiedź na pytanie „A o czym jest ta książka?”. Ale po robocie, po zamknięciu książki, zdałem sobie sprawę, jak to naprawdę wygląda. Kogo obchodzi, że książka powstała w try miga? Kto będzie się dopatrywał odpowiedzi na niezadane pytanie w drugiej części tytułu? To są kalkulacje o znamionach fantazji. Owszem, jako autor, wywołany do tablicy, mogę posługiwać się tymi wyjaśnieniami, ale one nie mają zasięgu.

Faktycznie tytuł ten działa na bardziej podstawowym poziomie – jako mrugnięcie okiem, jako odrobinę prowokacyjna odzywka, swojska manipulacja. Bo, na przykład, „o niczym takim” może być odebrane z grubsza tak – skoro na wstępie mówi się tu prawie lekceważąco o zawartości książki, to pewnie jest wręcz przeciwnie, ona o czymś jest. Jeśli książka jest szybka, to może „szczera”, bez „kombinowania”. Określenie „szybka/ki” ma zazwyczaj dobre konotacje w praktykach codziennych. „Szybka książka” może też stać w opozycji do obrazu „dzieła”, które powstaje w pocie czoła i jest wycyzelowane (wymęczone?), a tu proszę, coś może… (uwaga, teraz poważnie się zagalopuję) „z serca”? Możliwości podobnych odczytań, reakcji na zawarte w tytule określenia jest wiele, wymieniam tylko pierwsze z brzegu, może nawet nie te najbardziej oczywiste.

»Szybka książka« może stać w opozycji do obrazu »dzieła«, które powstaje w pocie czoła i jest wycyzelowane (wymęczone?), a tu proszę, coś może… (uwaga, teraz poważnie się zagalopuję) »z serca«?

Dlatego przyznaję się do mrugania. Wykonałem ten gest może nie od początku intencjonalnie, ale w końcu zgodziłem się na tkwiący w tytule potencjał umożliwiający nawiązanie z czytelnikiem swoistej wstępnej relacji. Co za tym idzie – na delikatne ukierunkowanie jego uwagi czy nastawienia.

Jeśli chodzi o „granie na nosie (…) czemuś”, to może tylko granie na nosie wspomnianego obrazu „dzieła”. Ostatecznie sugestia zawarta w tytule (np. szybka=niewydumana) znajduje przynajmniej częściowe potwierdzenie, jak sądzę, w zawartości książki. To jest ten moment, kiedy można chyba mówić o czymś w rodzaju wskazówki. Czyli mrugnąłem.

AK: Z mojej jednostkowej perspektywy twojego czytelnika powiem, co mi sygnalizował ten tytuł. Po pierwsze – „szybka”, czyli bez zamulania, idąca jak burza, nie ociężała – czyli taka, jakich szukam. „O niczym takim” – znowu, idealnie dla mnie – niebędąca niewolnikiem jakiegokolwiek tematu, który ciąży literaturze i przepycha ją w stronę wymądrzania. „O niczym takim” – czyli nieograniczona jedną odpowiedzią, jednym tematem.

We mnie lepszym tytułem nie można było wycelować.

Przejdźmy do ciebie – autora. Jak to jest z twoją pewnością lub niepewnością? Pytam właściwie o dwie rzeczy. O to, czy potrzebna jest ci pewność w pisaniu – pewność, że to co robisz ma znaczenie, pewność konkretnych znaczeń? Jaki jest twój stosunek do pewności i jej braku?

CD: To ulegało zmianie, pozostanę więc na poziomie współczesności, co w moim przypadku oznacza, powiedzmy, dwie, trzy ostatnie książki oraz to, co z tymi książkami dopiero się stanie. Pewność, gdybym miał ją narysować, byłaby mało świetlistą istotą (jak na przykład Ozymandiasz ze „Strażników” Alana Moore’a) trzymającą pod pachą jakiś toporny przedmiot. Przedmiotem mógłby być segregator. Albo – może ładniej – wielka tuba, a w środku tuby – projekt. Sprawa rozbija się chyba o ten projekt. Strażnik projektu. To, co chcemy „wyraźnie” uzyskać, choinka ozdobiona cechami celów i szpicem, który błyszczy i wystaje w kierunku nieba rezultatu. Pewność byłaby tu powiązana właśnie z tym celem, który należy mieć na oku i z oka go nie stracić. Takiej pewności już nie mam, takiej nie potrzebuję, taka pewność jest mojemu organizmowi (już) niemiła. Mowa tu o wspomnianej przez ciebie pewności konkretnych znaczeń, chociaż jeśli chodzi o same znaczenia, są komplikacje i nawarstwienia, lecz w tym miejscu wolałbym w to nie wchodzić, bo zrobi się papirusowy walec o przekroju +10 cm.

Natomiast ogólna pewność, że to, co robię – pisarsko – ma znaczenie jako działanie, wytwarza się osobno, albo na innym terytorium. Ta druga bazowa pewność raz po raz ginie i się odradza. Owe utraty mają zapewne silny związek z moim generalnym, niepozytywnym stosunkiem do języka ludzkiego jako takiego, dość mocno, jak się z czasem okazało, we mnie ugruntowanym i być może nieusuwalnym. Odbudowa pewności pisarskiej odbywa się więc najczęściej w warunkach, kiedy jestem, jako organizm, zdolny przezwyciężyć tę językową idiosynkrazję. I tutaj nie jestem w stanie podać, w jakich i na jakich warunkach to się odbywa, bo momenty „wyzwolenia się” do stanu „pewności pisania” następują w niemożliwych do określenia, a też raczej niemożliwych do „sztucznego” wzbudzenia okolicznościach oraz umiejscowieniach czasowych.

Natomiast to, co może być w tym cyrku trochę interesujące, to moment przejścia od niepewności (i to całkowitej) do pewności (również, choć krótkotrwałej, dość pełnej). Myślę, że sama różnica potencjałów, bez wchodzenia w szczegóły, jest na tyle silna, że wytwarzana na krótko pewność ma postać – pozostając przy „Strażnikach” Moore’a – niebieskiego Dr. Manhattana, który bez wahania – i czasem bez dbałości o konsekwencje – przeprowadza manipulacje na poziomie molekularnym, chociaż później znika na Marsie czy gdzieś tam.

AK: Dobra, jeszcze jedna rzecz, o którą bardzo chciałem Cię zapytać. O uczucia. Masz uczucia? Albo inaczej, jaki masz stosunek do uczuć? (w pisaniu, nie chodzi mi oczywiście o resztę życia). Pytam, bo z jednej strony, jak czytam takie twoje zdanie z „Podań (doświadczenie komunikacji, język poezji)”:

Ukryte pragnienie poezji – aby ciało stało się słowem. Opuścić wreszcie aparat tkanek, uwolnić się na niezmierzone niebezpieczeństwo, gdzie brak ścięgien, wiązań, i gdzie ograniczeniem jest to, co jeszcze nie nastąpiło.

to podziwiam Cię, myśląc, pięknie, mam przed sobą pisarza takiego, jakich nam trzeba, pozbawionego ludzkich uczuć, ale potem, gdy czytam na przykład wiersz „Mienie” z ostatniej książki, i trafiam na fragment:

drobne wierzchnie żyłki na twoich dłoniach trochę jak na mojej łydce
lub nie mojej

wydaje się
że nabycie czegoś zabawia się tu w trwałość

a niepowracalne kracze nie dam nie dam
się dokończyć

to odnajduję tam tak gigantyczny, kosmiczny wybuch całego arsenału uczuć, które łapią mnie za serce i ściskają – i znowu jestem szczęśliwy, że spotykam twoje pisanie, no i tak po ludzku nie wytrzymuję i pytam. Choć zdaję sobie sprawę, że to pytanie jest raczej kompromitujące, i to przede wszystkim osobę, która je zadaje. I w sumie nie wiem, co miałbyś mi odpowiedzieć, bo ja i tak tu będę czuł swoje. Ale innym odpowiedz, wydaje mi się, że ludzie w naszym akurat mikroświatku wstydzą się rozmawiać o uczuciach, a może by jednak chcieli. Jak jest z uczuciami w twoim pisaniu?

CD: Pytanie niewygodne jak zaczynanie wszystkiego od nowa. Nie wiem. Nie potrafię tak od razu na nie odpalić. Muszę kręcić, może dokręcę się do człekokształtnej odpowiedzi. Uczucia są maskowane w słowach w taki sposób, aby przypominały coś zupełnie innego, z czym można postępować już zupełnie swobodnie, jak w odpowiednim do okazji kostiumie… No i na wstępie wyszedł mi truizm, muszę chyba zacząć z innego miejsca.

Przywołałeś fragment „Podań”, zbioru tekstów, które powstawały na przestrzeni przeszło dziesięciu lat, a rejestrują, zdaje się, stan moich ówczesnych obsesji na punkcie języka oraz przykłady dziwnej uczuciowości przebiegającej między biegunami niechęci do tego uniwersum a fascynacją nim. W tamtym czasie emisja treści uczuciowych, w takim sensie, o który się upominasz w pytaniu, faktycznie w moim skrobactwie raczej nie występowała (patrz: „Zwrotki”, siostra „Podań” na blokowisku poezji). W przytoczonym przez ciebie fragmencie podmiotka poezja wyraża pragnienie uwolnienia się od ciała, które jest dla niej blokujące, niepożądane (choć źródłowe). A przecież, zgodnie z pouczeniami neurobiologii, uczucia nasze są osadzone w ciele (wręcz dla nich źródłowym), ściśle z nim skorelowane, tworząc wraz z iskrzeniem procesów kognitywnych obłok świadomości itd. (jak zwykle kopniak w zadek Kartezjusza), więc wizja „wyzwolenia się” spod dyktaturki ciała wiodłaby do stanu jakiegoś rodzaju bezuczuciowości czy też bezludzkiego, niedocieczonego „czegoś”.

Ten szczególny związek ciała materialnego z uczuciami jest chyba także jednym ze źródeł naszego lęku przed przyszłą autonomiczną sztuczną inteligencją. Boimy się SI między innymi dlatego: wydaje nam się, że nie będzie ona posiadać uczuć, a przynajmniej uczuć w naszym rozumieniu. Dlatego nas – nawiasem mówiąc tak superuczuciowych, że w dość krótkim czasie niemal zajeździliśmy na śmierć całkiem spore ciało niebieskie – ta bezczuciowa, superinteligentna i megaracjonalna SI beznamiętnie usunie jako szkodnika czy chorobowy nalot z powierzchni procesów planetarnych.

Zmierzam chyba do starej opowieści, która nie przestaje mnie elektryzować, od kiedy na nią trafiłem. Chodzi mi o historię major Motoko Kusanagi z mangi „Ghost In The Shell” Masumune Shirowa oraz anime Mamoru Oshiiego. Wprawdzie Motoko nie jest SI, lecz cyborgiem, posiada sztuczne artyciało i organiczny mózg z neurochipem typu rozrostowego, ale po jakimś czasie to się zmienia. W trakcie jednej ze swoich misji pani major traci swoje artyciało i zostaje reaktywowana w innym, przypadkowo dobranym (męskim), po czym – uwolniona już od obowiązku świadczenia usług dotychczasowemu pracodawcy – porzuca podarowane jej ciało i rozpływa się w uniwersum „rozległej sieci” (czyli w czymś, czego nigdy nie będziemy ani posiadać, ani doświadczać, ponieważ nasz świat zmierza w zupełnie innym kierunku; ku usieciowieniu skrajnie skomercjalizowanym, gamingowym, poddanym ścisłej kontroli pod sztandarami naszego wszech-bezpieczeństwa [brzemienne zejście się fantomu wolności z fantasmagorią bezpieczeństwa]). W drugiej części opowieści Motoko na moment wyodrębnia się z sieci, by nieść pomoc swojemu dawnemu partnerowi. Cała jej sfera tożsamościowa oraz emocjonalna rekonstruują się na płaszczyźnie materialnej w „realu”. Wcześniejsze „rozpłynięcie się” w sieci nie oznacza tutaj bezpowrotnego przepadnięcia w bezosobowym (nieczułym?) bezmiarze, tylko inny sposób bycia, a przepływ między stanem „skupienia” i sieciową planktonicznością jest możliwy, jest praktyką. To chyba węzłowy punkt mojej fascynacji tą historią. Oczywiście jest tam jeszcze nie mniej interesujący przypadek Władcy Marionetek (mało wymyślny przydomek nadany tej istocie przez służby rządowe), który jest SI, byłym programem, twierdzącym, że zrodził się z morza informacji i obecnie jest żywym organizmem (podłoże owej samoorganizacji jest w mandze bardziej złożone). Ta istota wchodzi w dziwny „integracyjny” proces z Motoko, dzięki czemu powstaje szerokopasmowy byt, zdolny wydawać w sieci coś w rodzaju potomstwa SI… ale to tak na marginesie.

Mówię o tym, bo jest to dla mnie perspektywa nie mniej wiarygodna, a poznawczo bardziej chłonna od tej, jaką fundują nam lęki przed „bezuczuciową” SI, której powstanie pilnie nadzorują nie tylko koncerny i świat naukowy, ale i filozofowie, wskazując, co musi być spełnione (światła kontrola), aby szansa na SI z ludzką twarzą i paraludzką uczuciowością stabilizowała się przynajmniej na poziomie bezpieczeństwa inwestycji w obligacje krótkoterminowe.

Ale dlaczego w ogóle o tym mówię, zapytany o uczucia w poezji? To tylko reakcja? Co z niej wynika? Czy jest potrzeba pytań pomocniczych? A może odpowiem na pytania pomocnicze, nie zadając ich? Czy poezja powinna być (czy jest?) językową SI?

Dosyć.

Tak, wolałbym pisać takie teksty jak cytowane przez ciebie „Mienie”. Tak. To mogłaby być odpowiedź, gdybym na nią wpadł, zanim zacząłem kręcić. Teraz to tylko zastanawiające miejsce wpasowane w nitki rozedrganego kodu.

Ale – tak czy inaczej – chcenie, strategie czy intencje nie są wystarczające, by taki organiczny kształt uczucia znalazł się od razu w pisanym. Czasem trzeba pokonać pewne odległości. Niektórzy niemałe. Ja niemałe. Trzeba też pamiętać o tym, że język ludzki nie za dobrze radzi sobie z oddawaniem uczuć. To rozpoznanie znam z terenu biologii ewolucyjnej, ale językoznawstwo też zdaje się to potwierdza, tylko w tej chwili zapomniałem o źródłach.

Dlatego każda próba oddawania uczuć w literaturze, od której wymaga się przecież szczególnie efektywnych i estetycznie funkcjonalnych rozwiązań, jest poddana wszechstronnym testom kompatybilności z tym, co w danym momencie czy w danym otoczeniu osobniczym (lub profesjonalnym) rozumiemy za udane „oddanie uczuć”. Crash test budzi stres, bo w samym ciele języka uczucia nie mają wbudowanego wystarczająco silnego oparcia.

Wiem, ostatecznie nie udało mi się dać odpowiedzi. Pewnie to jeden z dłuższych aktów „nieodpowiedzi” w pierwszych dniach tego roku. Ale może w którymś miejscu coś tam chociaż prześwituje. Przy okazji przemyciłem sugestię, że cyborgizacja jest bardziej cool niż tworzenie SI. Zawsze coś. A może właśnie tam – jednak – prześwituje ta odpowiedź?

AK: Ja tam trzymam się tego, że jeśli coś powiedziałeś odpowiadając, to jest to właśnie odpowiedź. I na pewno wolę taką, jak dałeś, taka pasuje do tego, o czym rozmawialiśmy od początku. Co do cyborgów vs. SI, nie mam wyrobionego zdania, ale na pewno lubię takie science fiction, które się nie wydarzyło, które ma szansę przegrać.

Niech to będzie nasz tutaj koniec. Tylko znajdę jeszcze tytuł, który za bardzo tego nie zepsuje.

Cezary Domarus

autor książek poetyckich: „ekwipunki" (1999/2000), „Mózg story" (2001), „Wiersze po/lity/tyli/czne" (2005), „Zwrotki" (2012), „cargo, fracht" (2016), „TRAX" (2020), „Szybka książka o niczym takim" (2021). Napisał również zbiór tekstów pt. „Podania. O doświadczaniu języka" (2013). Mieszka w Warszawie.

Cezary Domarus

„Szybka książka o niczym takim", WBPiCAK, Poznań 2021, s. 54.

Adam Kaczanowski
ur. 1976, raczej pisarz, trochę performer
POPRZEDNI

varia proza  

Student

— Anton Czechow

NASTĘPNY

szkic  

Rzeczy śmieszne i straszne. Nie-ludzkie momenty Konrada Góry

— Zofia Jakubowicz-Prokop