fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

80.

Wszystko niepokojąco normalnie, łóżko, a na nim fałdy, blat, a na nim odbicia, jakieś okruszki. To się zazwyczaj tak zaczyna, ale zupełnie inaczej kończy. Tego feralnego, prawda, dnia miast pulchnych aniołków i triumfalnych trąbek haniebnie zbudziły mnie roboty prowadzone gdzieś po drugiej stronie bramy, było przed ósmą i po intensywnej pracy miałem odpoczywać, a tutaj takie Realne i co niby zrobić? Przecież na wyjściu z tego roku — w jego literalnie ostatnich dniach — nie mogłem tak po prostu wstać, otworzyć okno i rozpruć się w ich stronę z pretensjami, ostatecznie bowiem co oni, te roboty i ich heroiczni wykonawcy, winni? Wstałem zatem i zmieszany dumałem nad naturą wszelkich wysiłków: dlaczego dzieje się cokolwiek?

Z wytycznych kapitału. Wszyscy jesteśmy nieustanną gotowością, a potem bieleją nam oczy, zniżkują nastroje, opadają członki. W ciągu dni z paraliżującym niepokojem nasłuchiwałem, jak wszystko we mnie burczy i trzeszczy, jak pulsuje i krąży, jak się starzeje i zużywa. Grudzień był mroźny i w większości towarzyszyły mu perypetie, w których wolałbym nie uczestniczyć. Wierząc, że odbijamy się od tej samej wersji wieczności, ku pokrzepieniu i otusze serc z kilku z nich zdam sprawę.

 

81.

Przykładowo: przedwczoraj wypadała sobota, nie miałem co począć, więc wyszedłem z wynajmowanego mieszkania i postanowiłem, że już nie wrócę. Drzwi zostawiłem otwarte. Pierwszą noc — tę wypadającą z soboty na niedzielę — spędziłem na zapleczu ciasnej kawiarni w centrum, do której wpuściła mnie znajoma. Chwilę porozmawialiśmy, aż wreszcie zostawiła mnie samego. Miałem być cicho i niczego nie dotykać. Wypuszczę cię rano, powiedziała. Noc minęła spokojnie. Zasnąłem na welurowym fotelu w dziwne, prostokątne wzorki. Nie musiałem z nikim rozmawiać i byłem z tego powodu szczęśliwy. Na śniadanie jadłem bajgle, które nie zeszły poprzedniego dnia. Siedziałem w kucki, a znajoma podawała mi je w całości w taki sposób, że do każdego musiałem nieco podskoczyć, odbijając się nogami. Ile mogłem, pomagałem sobie dłońmi. Dzień był szary, z pochmurnego nieba lała się rzadka, zimna mżawka. Drugą noc, tę z niedzieli na poniedziałek, przeczekałem gdzieś między salą dworcową a pogrążonym w smogu Placem Defilad. Ochroniarze patrzyli na mnie podejrzliwie, łypali oczami i konsultowali się przez krótkofalówki. Miałem wrażenie, że jestem na celowniku, więc musiałem być w ruchu. Muszę być w ruchu, mówiłem sobie, jeżdżąc w kółko w górę i w dół ruchomymi schodami przy metrze. Trujące powietrze wdychałem głęboko, wiedząc, że wcale nie jestem lepszy od tych wszystkich przypadłości sezonu, tanich przekąsek, domowych obiadów, kaw i ciasteczek na wynos, podawanych w plastikowo-foliowych opakowaniach. Czułem się z tym dość nieźle. Miasto, jak długie i szerokie — od Młocin do Kabat, od Rembertowa aż po Ursus — dudniło we mnie dziwnym, przeciągłym echem. Miałem wrażenie, że zostanie ze mną już na zawsze. Pora była późna i odbijałem się w szybach, a na moją twarz — zmęczoną w tym momencie polskiej wieczności — padał kolorowy błysk lamp ledowych, znaczących dobra i aspiracje półperyferyjnego kapitalizmu: na prawem policzku poświata biała, na lewem poświata niebieska.

Później położyłem się w podziemnej wnęce i zmrużyłem oczy. Spałem płytko i z przygodami w świecie przedstawionym. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą śpiwora, więc skoro świt w pobliskiej galerii handlowej kupiłem nowy, taki w wojskowe wzory, porządny, puchowy. Śmierdziałem, a jednak pani była bardzo miła. Za wszystko płaciłem kartą, aż wypadł poniedziałek. W nadziei na śniadanie przed południem zaszedłem do kawiarni znajomej, ale nie chciała wpuścić mnie do środka. Zrobiło mi się przykro, trochę. Po chwili już na powrót wałęsałem się tunelami Śródmieścia. Szedłem w stronę dworca WKD. Może gdzieś pojadę? Do Legionowa, Grodziska albo Wołomina — co to za piekło, pytam się. Czułem, że jest ze mną coś nie tak. Parsknąłem nagłym śmiechem. Po drodze na dworzec wyobrażałem sobie, że w mieszkaniu, które porzuciłem, rozbili się skłotersi i grają w moje gry komputerowe. Że z buciorami rozsiadają się z laptopem na kanapie i w mojej ulubionej strategii zaczynają nową kampanię, kasując mi zapisy. I wszystko jest stracone, a przecież w rozgrywce, nad którą spędziłem niegdyś wiele godzin, podbiłem już prawie całą Europę i wprowadziłem w niej komunizm.

Wreszcie przyszedł wieczór, już trzeci. Chciałem przespać się w kącie albo jakiejś dziurze, byle tylko zmrużyć oczy na dłużej niż godzinę. I żeby nikt się do mnie nie przyjebał — jak te dzieciaki z wczoraj, które wyrwały mnie z płytkiego snu, wylewając mi browar na głowę. To były te moje przygody. Musiały wcześniej, te dzieciaki, wypatrzyć moją wnękę i o coś się między sobą założyć, bo ciągle mówiły o wygrywaniu, przegrywaniu i remisie. Były bardzo rozbawione i nie mogłem z tym nic zrobić, powiedziałem tylko — kiedy wylany browar ściekał mi już po policzkach — że bardzo dziękuję. I żeby dały łyka. W oczach miałem łzy radości. Ręce wyciągnąłem przed siebie, jakbym chciał uchwycić puszkę. Jakbym, zmęczony drogą, łapał deszczówkę, aby przetrzeć twarz. Patrzyłem wyczekująco, ale szybko zniknęli za rogiem. To od trzech dni nie brałem kąpieli i śmierdziało ode mnie wymęczonym, wygazowanym piwem — akurat, żeby budzić coś pomiędzy żalem a pogardą. Właśnie o tym od dziecka marzyłem. Więc stroję teraz, spełniony i w świetnej kondycji, przed witryną w podziemiach dworca WKD. Wybiorę się do Wołomina bądź zostanę na miejscu. Jest już po wieczornych wiadomościach, zaraz poszukam jakichś kartonów. Siedzę i czekam na kolejną noc, a ona z pewnością nadejdzie, i będzie cała moja.

*

I dobrze. Trzeba o tym wszystkim pamiętać, bo inaczej to wszystko — niezapamiętane — pójdzie w diabły. Wróciwszy do mieszkania, zawarłem przyjaźń z nowymi lokatorami, a w gry graliśmy na dwa pady.

 

82.

Nastał inny dzień, do niczego nie miałem pewności. Było ze mną coraz gorzej. Chyba wpadłem w jakiś letarg, bo kiedy ocknąłem się przy biurku, doszło do mnie, że w miejscu ust mam średniej wielkości wiertło. Widziałem je na własne oczy, tę lekko wystającą końcówkę, ale musiałem zrobić sobie zdjęcie, żeby się upewnić. Było tam na dobre, tkwiło pomiędzy dolną a górną wargą. Czułem, że łączy się z czymś w przełyku, z jakąś linką, jakby miękkim rusztowaniem. Na poziomie ust miało spiralki jak świder do gleby, natomiast wyżej, u wylotu, wieńczyła je ostra, spiczasta końcówka. Kiedy usiłowałem odchrząknąć, cała aparatura lekko zadrżała, a jej części obiły mi się od gardła i wnętrza szyi. Palcem wskazującym dotknąłem stalowej główki. Była zimna i ostra. Zmartwiłem się, ale tylko trochę. Szybkim ruchem pociągnąłem ją do przodu, jakbym chciał zdjąć aparat na zęby. Ani drgnęła. Poczułem tylko lekkie ukłucie gdzieś w przełyku czy krtani. Jak ja będę jadł?

Mimo wszystko dzień był pogodny i miałem co robić. Zza przeszklonej ściany widziałem, jak robotnicy uwijają się przy budowie. Nad placem wesoło wisiało słońce i jego pojedyncze odblaski ścieliły się na miejskim śniegu. Komputer szumiał dyskretnie i wysyłał mi powiadomienia. Żebym tu przewiercił, tam dośrubował.

 

83.

I co, i jestem na tym spierdziałym sylwestrze, i piję tego zdechłego szampana, i tak strasznie nie chce mi się tutaj być, i myślę tylko o tym, żeby doczekać spokojnie do północy, a potem zawinąć do domku, położyć się na łóżeczku, przytulić kotka i takim już — zwiniętym, przytulonym — sobie na nowy rok zostać. Po co dzieje się to wszystko? Nic mnie nie cieszy. Zmęczony życiem, urządzam się na jego skraju.

*

Przytulmy się mocno i już nigdy nie puszczajmy. Lud, który przyjdzie, a który prowadzę (na smyczy). Przy jeszcze innej okazji dni były porywiste, lodowaty wiatr przecinał place i aleje. Znać w tym wieczność. Skończyłem pracę i postanowiłem, że wybiorę się na wieczorny spacer wzdłuż Pola Mokotowskiego, a później przez Starą Ochotę aż do Śródmieścia. To była ostatnia okazja w tym roku. Planowałem pójść na całość i wrócić metrem. Na szlaku widziałem, jak dementorzy zataczają koła nad wyschniętym stawem. Trzymałem ich na dystans. Przedwczoraj wokół miasta utworzyli szczelny kordon. Krążyli tak nad wieczornym niebem, a reżimowe wiadomości donosiły, żeby niczego się bać.

I wreszcie, i oficjalnie: czułem, że to nie ma żadnego sensu, że od literatury już żadnego pokrzepienia i otuchy, bo zmierzch i wkrótce wszystko zasypie piasek albo inne sezonowe plagi. Dojadą nas, dojadą pomroki dziejów. Słuchałem smutnej muzyki, stopy odrywałem od ziemi niechętnie, mojej kroki były powolne i toporne. Wypadał piątek, ostatni dzień roku. Nie miałem żadnych planów. W drodze powrotnej myślałem o sobie, że jestem gruby i głupi. Avada kedavra, chuju.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie.
POPRZEDNI

varia poezja  

Nasza wiara

— Tomaž Šalamun