fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Ćwiczenia z rezygnacji
To autorski cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach "Małego Formatu". Kliknij, by zobaczyć jego pozostałe odcinki.

 

47.

Wie­czór: inka i wa­fel­ki śmie­tan­ko­we (w po­je­dyn­ku z ana­to­lem wy­gry­wa ty­pia­ra). Może jakiś fil­mek. Nie­po­ko­ją­cy za oknem wi­cher. Czy ist­nie­je we mnie za­po­trze­bo­wa­nie na re­flek­sję o glo­bal­nych nie­rów­no­ściach? TOP 100 z ga­tun­ku ko­stiu­mo­we.

48.

Po­dob­no wszel­ka etyka jest z ko­niecz­no­ści „etyką ra­do­ści”. Nie da się ukryć, że od ostat­nie­go czasu dużo mi­nę­ło czasu: tro­chę się stre­su­ję – tak strasz­ne i strasz­nie boję się, że w ob­li­czu wy­znań zo­sta­nę wy­śmia­ny – ale nie na­rzu­cam sobie żad­nej formy (uwaga, beł­kot spot­ted).

Zręby, praw­da, dni, potem ty­go­dnie, jesz­cze póź­niej mie­sią­ce i tak sobie to wszyst­ko – jak z procy urwi­sa – leci. Plot-twi­sty, ewa­lu­acje, że­la­zne po­sta­no­wie­nia w ra­mach no­wych eta­pów życia. Co u was? Mam się bar­dzo do­brze, mimo że ten nie­po­ko­ją­cy wi­cher i kilka jesz­cze gów­nia­nych, po­mniej­szych spraw, o któ­rych nie­szcze­gól­nie warto, ale też – pod­bij­my staw­kę na­my­słu – o czym „w ogóle” warto? O sło­dy­czy sa­mo­udrę­ki? Bła­gam, ile można (PS pew­nie całe życie, ale co to za życie). Zresz­tą nie wiem jak wy, ale mnie już wcale nie chce się uśmie­chać w prze­ką­sie do sa­mot­nych spa­zmów na ma­te­ra­cu; szko­da czasu. Poza tym, po­wta­rzam, mam się ostat­nio wcale do­brze i tro­chę wstyd mi na myśl o tych wszyst­kich ro­je­niach smut­ne­go Ro­ma­na, jak­kol­wiek nie były one iro­nicz­ne, prze­śmiew­cze, za­baw­ne czy jakie tam jesz­cze. Gorz­kie i słone, niech już zo­sta­ną. O czym zatem? O ma­łych suk­ce­sach? Tutaj z kolei śmiech po­bła­ża­nia. Le­piej o po­krew­nych ra­do­ściach, czy se­riach roz­cza­ro­wań? Wia­do­mo, fał­szy­wa al­ter­na­ty­wa. A może o wra­że­niach z lek­tu­ry? O, to by­ło­by dobre. Osta­tecz­nie, jak wiemy od sześć­dzie­się­ciu lat, wszel­ka fi­lo­zo­fia sta­nie się wresz­cie li­te­ra­tu­rą. Ostat­nio za­chwy­cił mnie zbiór Dyb­cza­ka „Pan wszyst­kich krów” – szcze­gól­nie z tym świet­nym opo­wia­da­niem o pa­tro­sze­niu ła­dow­ni wiel­kich ku­trów w Nor­we­gii albo Szwe­cji. Zresz­tą „Nisza” w ogóle od dawna robi świet­ną ro­bo­tę. To nawet bu­du­ją­ce, nie­mniej myślę, że jeśli li­te­ra­tu­ra nie służy wy­zwo­le­niu (w kwe­stii no­wych dys­po­zy­cji upodmio­to­wie­nia po­le­cam prze­ciw­sta­wić idei eman­cy­pa­cji ideę wy­zwo­le­nia wła­śnie), ma na­praw­dę naj­go­rzej na świe­cie. Wier­sze, które bu­du­ją ba­ry­ka­dy. Twór­czość, która obali ka­pi­ta­lizm, a potem zrobi się jej przy­kro, bo już do ni­cze­go nie bę­dzie po­trzeb­na. Li­te­ra­tu­ra – jeśli ma naj­go­rzej na świe­cie, a prze­cież wszy­scy wiemy, że tak wła­śnie ma – naj­sto­sow­niej spraw­dza się jako wy­zna­nie nie­wia­ry w samą sie­bie.

*

Po­dob­nie jak więk­szość wokół, je­stem po­god­ny. Wszy­scy chce­my do­brze. Wsta­je­my rano, do­pi­su­je nam ape­tyt, na co się uśmie­cha­my, bo prze­cież „nasza dieta za­wie­ra po­si­łek”, poza tym coraz czę­ściej do­pin­gu­je nam wio­sen­ne sło­necz­ko, któ­re­go pro­mie­nie itd., itp. – można tak długo. Przy­kła­do­wo: w ko­lej­ce do skle­pu sta­ra­my się nie stra­cić do­bre­go hu­mor­ku, za­ku­py – z hu­mor­kiem zro­bio­ne – no­si­my albo w ple­ca­ku, albo w eko­lo­gicz­nych tor­bach, a spo­tka­nym na klat­ce są­sia­dom mó­wi­my ocho­czo „dzień dobry”. I na­praw­dę ży­czy­my tym są­sia­dom, żeby mieli same dobre dni. Ba, niech mają rów­nież swoje wie­czo­ry, swoje noce, swoje urlo­py i świę­ta. Wszyst­kim są­sia­dom – tym dal­szym, tym bliż­szym – życzę jak naj­le­piej.

Na­praw­dę długo (można). W maju – aku­rat cały mie­siąc jest ra­czej mokry, ra­czej wietrz­ny i ra­czej bez wy­ra­zu – wpro­wa­dzam w swoim życiu za­sad­ni­cze zmia­ny. Naj­waż­niej­szy jest spo­koj­ny sen. Za­sy­piam po dru­giej stro­nie łóżka, w miej­scu stóp. Tam zatem, gdzie teraz mam stopy, za­zwy­czaj mia­łem głowę, tam zaś, gdzie teraz kładę głowę, wcze­śniej kła­dłem stopy. Czu­je­cie fazę? Śpię mięk­ko, po prze­bu­dze­niu przez jakiś czas kon­tem­plu­ję świerk za oknem. Jak sobie prze­cie­ka­ją kro­pel­ki po­mię­dzy wi­deł­ka­mi. Jak sobie spo­mię­dzy wi­de­łek prze­bi­ja­ją prze­świ­ty sza­re­go nieba. I jest we mnie – wtedy, pod­czas tej na­ocz­no­ści – ko­ją­ca, przed­po­łu­dnio­wa pust­ka, w któ­rej chciał­bym sobie po­god­nie wy­trwać aż do wie­czo­ra. Co jesz­cze?

Ogra­ni­czam spo­ży­cie mięsa i pie­czy­wa. Poza tym: palić mniej pa­pie­ro­sków. Wie­cie, ktoś miał rację, pi­sząc, że dzien­nik po­wi­nien ogra­ni­czyć się albo do listy za­ku­pów, albo do kwe­stii tego, co zja­dłem na „śnia­da­nie, obiad i ko­la­cję”. Może jesz­cze jakiś sym­pa­tycz­ny de­se­rek. W innym wy­pad­ku staje się albo smęt­nym bżdże­niem o utra­co­nej wiel­ko­ści, albo nar­cy­stycz­nym bżdże­niem o wiel­ko­ści nad­cho­dzą­cej. Zresz­tą kla­syk pol­skiej re­flek­sji hu­ma­ni­stycz­nej (wiel­kość, która na­de­szła) już o tym wie, kiedy pro­ble­ma­ty­zu­je kro­je­nie mar­twych zwie­rząt: „[…] dla mnie mięso jest so­czy­stym ka­wa­łem ma­te­rii, z którą trze­ba coś zro­bić, nie prze­kształ­ca­jąc wy­łącz­nie w ulot­ny obłok smaku. Mięso bo­wiem sta­wia opór, wierz­ga, męt­nie­je, sku­pia się, zwie­ra szyki i trze­ba nie lada kontr­upo­ru, by tę re­wol­tę ma­te­rii stłu­mić. Wy­rzu­ce­nie mięsa z ja­dło­spi­su to wy­rze­cze­nie się pod­łej czę­ści na­szej na­tu­ry […]”.

49.

Tofu, fa­sol­ka mung. Ba­kła­żan i pas­sa­ta. Nie­licz­ni ko­le­dzy, z któ­ry­mi na pla­sti­ko­wej kra­jal­ni­cy dzie­lę „po­krew­ne ra­do­ści” (wszel­ka etyka): wyspa ty i wyspa ja. Od rana do wie­czo­ra dry­fu­je­my sobie wśród tra­gi­ko­micz­nych albo po pro­stu gro­te­sko­wych zo­bo­wią­zań, a z więk­szo­ścią rze­czy po­zo­sta­je­my w re­la­cji wy­mu­szo­nej współ­pra­cy. To pi­sa­nie to jest gówno, nie ma żad­ne­go zna­cze­nia, ale spo­koj­nie, wy mo­że­cie rzecz zwy­czaj­nie olać, a mnie wszyst­ko to wcale nie mar­twi. Tak też w po­ko­ju pach­nie ró­ża­nym ka­dzi­dłem, w kuch­ni cy­ga­ret­ką. W parę minut po dwu­na­stej prze­ja­śnia się (za­je­bi­ście typie, dzię­ki za cenne info). Do­cho­dzi do mnie: muszę coś zro­bić. Jed­ne­go wie­czo­ra wy­cho­dzę zatem z domu – za­ci­na sią­pa­wi­ca – wsia­dam do au­to­bu­su i jadę sobie sa­mot­nie na mor­dor, bo mnie po­je­ba­ło. Myślę sobie: po­je­ba­ło cię, w oto­cze­niu szkla­nych biu­row­ców chciał­byś po­my­śleć tro­chę o życiu. W go­dzi­nach ro­bo­czych stę­że­nie (czyli miara ilo­ści sub­stan­cji w mie­sza­ni­nie) po­sęp­nych re­flek­sji prze­kra­cza tutaj wszyst­kie normy; wie­czo­rem można się w nich ko­ją­co za­to­pić. Jeśli się po­sta­rasz, mo­żesz usły­szeć echo wier­teł, któ­ry­mi ró­wie­śni­cy i ró­wie­śnicz­ki w ciągu dnia dro­nu­ją mi­ne­rał­ki dla wiel­kich przed­się­biorstw. Czło­wiek o życiu (i śmier­ci) nie wie nic, jeśli w ja­kimś cho­ciaż­by okre­sie (życia) nie pra­co­wał na war­szaw­skim mor­do­rze. Ja po prze­pro­wadz­ce do mia­sta od­bęb­ni­łem swoje czte­ry mie­sią­ce: wy­star­czy. Zresz­tą wcale nie wspo­mi­nam tego okre­su jakoś szcze­gól­nie źle. Pa­mię­tam skwar i obiad­ki w chi­nol­ku. Był tam cał­kiem nie­zły pad­thai. Czę­sto wra­ca­łem na Stary Mo­ko­tów z buta. Go­rzej na­to­miast wspo­mi­nam pół­rocz­ną (wiem, to bar­dzo nie­dłu­go) tyrkę dla korpo jesz­cze przed prze­pro­wadz­ką, w Kra­ko­wie, ale to już jakaś pre­hi­sto­ria; nie­wie­le z tego zo­sta­ło. Czyli wie­czór, oko­li­ca jest zu­peł­nie pusta, w budce cieć przy jed­nym z par­kin­gów zerka na mnie z sen­nym otę­pie­niem (nie ma w nas spoj­rze­nia; tylko biał­ko). Deszcz usta­je, za­glą­dam do kor­po­ra­cyj­nych ogród­ków. Prze­ra­ża mnie to upo­rząd­ko­wa­nie, jest w nim coś strasz­li­wie per­wer­syj­ne­go. Sto­jąc na­prze­ciw sztucz­ne­go ba­jor­ka z pla­sti­ko­wy­mi kacz­ka­mi, po­wta­rzam sobie, że po­je­ba­ło. Kie­dyś przy­cho­dzi­łem tutaj na prze­rwę, w skle­pie po dru­giej stro­nie bu­dyn­ku sprze­da­wa­li takie prze­je­ba­nie słod­kie bułki z na­dzie­niem jabł­ko­wym. Na za­gryz­kę ba­na­ny. Po co tu je­stem? Potem – pew­nie ja­kieś pół go­dzi­ny póź­niej – z wia­duk­tu przy Wo­ło­skiej pluję na pustą ulicę; w do­my­śle wie­żow­ce śród­mie­ścia, igli­ca pa­ła­cu. Mia­sto: w dia­lek­tycz­nym splo­cie zmę­cze­nia i fa­scy­na­cji War­sza­wą je­stem znowu na eta­pie tego dru­gie­go. Chciał­bym, żeby ktoś ze mną tutaj był, ktoś, kogo jesz­cze nie znam, ktoś czuły i bli­ski. Mo­gli­by­śmy trzy­mać się za rącz­ki i w mil­cze­niu iść przed sie­bie; to wła­śnie by­ła­by nasza wiel­kość. Jesz­cze potem w Żabce – oczo­jeb­ny szyld skle­pu wy­glą­da w tych wa­run­kach wy­jąt­ko­wo smęt­nie – ku­pu­ję naj­tań­sze­go ener­gol­ka, któ­re­go wy­pi­jam na hej­nał, sie­dząc na mo­krym chod­ni­ku. I idę gdzieś wpiz­du na na­sy­py, za­glą­dam przez szare płot­ki do po­je­bo­wisk, z któ­rych już nie­dłu­go po­wsta­ną ko­lej­ne wieże utra­pie­nia. Czuję się nie­źle, myślę, że wpraw­dzie po­je­ba­ło, ale w dobry, re­flek­syj­ny spo­sób. Wra­cam au­to­bu­sem, dziw­nie spo­koj­ny o nad­cho­dzą­cą przy­szłość.

In­ne­go dnia (muszę coś robić) idę z Martą do „dzie­wią­tek” na kon­cert Em­pi­re Line. Zdaje się, że wy­pa­da pią­tek. Mam dobre chęci, ale nie da się ukryć, że klub jest bez­na­dziej­ny – dusz­ny i gło­śny, poza tym nie ma pie­czą­tek i nie można wyjść na ze­wnątrz: „życie to zbio­ro­wa nie­moż­ność”. Krzą­tam się po­mię­dzy pa­lar­nią, barem, par­kie­tem i ki­blem; kiedy wcho­dzę do pa­lar­ni, chcę sobie pójść na par­kiet, kiedy je­stem na par­kie­cie, myślę, że sko­czę do baru, kiedy stoję przy barze, do­cho­dzi do mnie, że w sumie po­szedł­bym do kibla. Aż wresz­cie zrobi się ta trze­cia w nocy i bę­dzie można bez wy­rzu­tów wró­cić na chatę. Po dro­dze spo­ty­kam kogoś i z tym kimś wy­mie­niam ja­kieś po­je­dyn­cze uwagi: kiedy je­stem z tym kimś w pa­lar­ni, mówię temu komuś, że idę zaj­rzeć na par­kiet, kiedy wcho­dzę na par­kiet, oznaj­miam, że wbiję do baru, kiedy stoję przy barze, rzu­cam, że sko­czę do kibla. Schod­ka­mi w dół. Ważne, żeby się uśmie­chać. Wy­obra­żam sobie, że wszy­scy w klu­bie tak wła­śnie z miej­sca na miej­sce krążą, cze­ka­jąc, aż coś się wy­da­rzy. Na pół­pię­trze Marta kręci jakiś fil­mik; czuję się skrę­po­wa­ny. W rogu każ­dej sali na fi­ku­śnych ta­bo­re­tach sie­dzą przy­kok­szo­ne typy. Kiedy w pew­nym mo­men­cie cze­kam w ko­lej­ce (bar), wy­cią­ga­ją aku­rat ja­kie­goś ziom­ka; coś się tłu­cze, biorą go po pro­stu we dwóch jak psy pod­czas czyn­no­ści pro­ce­so­wych i wy­pier­da­la­ją na chod­nik, a ja stoję przy tym jak wryty i nie wiem, jak się usto­sun­ko­wać. Dow­cip­nie ra­czej się nie da. Chu­jo­wy klub. Wszyst­ko w gry­zą­cej czer­wie­ni, do tego te ni­skie pufy, przy któ­rych nawet bez na­pier­da­la­ją­cej mu­zy­ki trze­ba by­ło­by do sie­bie wrzesz­czeć. Dzia­ła mi to na nerwy. Wiem, że długo tutaj nie wrócę. Wresz­cie do­cho­dzi trze­cia i myślę, że spo­koj­nie można sobie wró­cić na chatę. Z Martą cze­ka­my przy skwer­ku na uber­ka, noc jest chłod­na, a my zmę­cze­ni, tyle, po­ba­wi­li­śmy się, do ni­ko­go nie mam pre­ten­sji.

50.

Po­ra­nek, inny dzień ty­go­dnia, inne stany sku­pie­nia, inne stop­nie pod­le­gło­ści. Od rana czy­tam Der­ri­dę, bo w związ­ku z czymś tam (w rze­czy­wi­sto­ści je­stem cał­kiem nor­mal­nym i so­lid­nym zio­mecz­kiem) muszę go sobie przy­po­mnieć. Na obiad zjem pizzę; wszyst­ko leci jak z procy i spada gdzieś poza za­się­giem wzro­ku. Myślę, że naj­lep­sze jesz­cze przed nami, bu­ziak.

Ćwiczenia z rezygnacji
To autorski cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach "Małego Formatu". Kliknij, by zobaczyć jego pozostałe odcinki.

Krzysz­tof Szta­fa
ur. 1991, kry­tyk li­te­rac­ki, pu­bli­cy­sta, pro­za­ik. Dok­to­rant w In­sty­tu­cie Badań Li­te­rac­kich PAN w ra­mach pro­jek­tu „Hu­ma­ni­sty­ka cy­fro­wa”. Pu­bli­ku­je w pra­sie i in­ter­ne­cie. Stały współ­pra­cow­nik „Ma­łe­go For­ma­tu”. Miesz­ka w War­sza­wie
redakcjaAndrzej Frączysty
POPRZEDNI

varia poezja  

Sagittarius

— Simon Armitage