fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Cykl: Ćwiczenia z rezygnacji
To cykl felietonów Krzysztofa Sztafy prowadzonych dotychczas na łamach Biura Literackiego, dziś wznowiony na łamach "Małego Formatu".

 

25.

Propositio w pogrubieniu. Kupiłem zdrapkę i zapomniałem o niej, była środa, zdrapka cały wieczór zalegała w plecaku. Później wstał czwartek i pomyślałem sobie – zdrapując zdrapkę – że rozkosznie jest nie pamiętać o drobnych rzeczach, o szansach na majątek. Śni mi się wielka wygrana, ale ostatecznie nie wygrywam nic, najwyżej miejsce na serwerze albo niewyraźne widoki na przyszłość: jest jak czarna polewka (jadłbym smaki z Polski). Więcej zdrapek! Więcej sosu! Osobliwe żądania.

 

***

Krótka piłka, bo nie ma się co filuternie szczypać: CZEŚĆ, to ja i mój przenośny majdan, niegdyś – przed laty – zainstalowany w Biurze Literackim (przekąs), a teraz tutaj, czyli w  bardziej przystępnym otoczeniu. Co do tego akurat nie mam żadnych wątpliwości – serdecznie dziękuję redakcji Małego Formatu, że mnie przygarnęła (wystarczy mi tekturowa buda na ogrodzie). Głęboko wierzę, że tekstami z tego cyklu – tymi starymi ze złego Biura i tymi nowymi z dobrego Formatu – rządzi nie logika cięcia, lecz logika ciągłości. W myśl znanej zasady, że kryzys (duchowy, życiowy, polityczny), przez jaki będziemy sobie tutaj ochoczo przechodzić, nie jest przepaścią, a raczej punktem reorientacji. Żadnych stromizn! Powiedz „nie” otchłani, niech się odpierdoli. Zatem przed lekturą nowego, które idzie, nieśmiało zalecam zapoznać się wprzódy z czterdziestoma stronami starego, które odeszło.

Odeszło, ale wraca jako widmo, widmo krąży, nawiedza, zawiązuje koalicję. Wiadomo. Mam nadzieję, że obecni redaktorzy Biura, kimkolwiek są, w odwecie wobec zmiany platformy nie usuną tego wspaniałego, prawda, archiwum przytulnej rozpaczy sprzed roku czy dwóch. Oczywiście żartuję (będę dużo przez łzy żartował), wcale nie musicie do tego wracać, stare Wam tutaj dla czytelniczej wygody mogę profesjonalnie zespojlować trzema bon motami:

było tak sobie,

coś tam robiłem,

istniałem.

I czym jest istnienie? Mieszkałem w Krakowie, teraz mieszkam w Warszawie: siedem lat naprzeciw jednego miesiąca, zmęczenie tu, zmęczenie tam. Swoją drogą, o ile skumałem, to jeden z najmniej lubianych transferów. Tyle z dyrektyw. Zmieniło się nic, czyli prawie wszystko. Próby, wprawki i przyczynki, podwórkowa metafizyka i codzienne ontologie. Dalej: jak zrobić, żeby było dobrze? Do czego służą ręce? Jak, uwaga, podawać herbatę? Te i inne pytania.

 

26.

Pozmulam, bo lubię. Czas mija, a ja wraz z nim: znamy to, odkąd skończyliśmy studia (dyplom z wyróżnieniem) albo inne szkoły życia. Wszystko jest przeraźliwie proste i znane od pokoleń, proste przeraźliwie przekąski, proste przeraźliwie rozrywki, aparatury rozkładu. As simple as that. Widzieliście ostatni, zajebiście rozczarowujący film Jarmuscha? Tutaj, czyli na łamach Ćwiczeń, w zasadzie zawsze było podobnie, tyle tylko, że bez memów (mam spięte poślady i nie umiem w memy). Obraz, na którym domorosły poeta – umówmy się, że to taka uniwersalna figura kogoś, kto z pogodnym rozczarowaniem wygląda ku wieczności – normalnie pracuje, a podczas przerwy obiadowej siada na ławce i pisze przeraźliwie prosty wiersz o zapałkach. Zdajemy sobie sprawę z rozpiętości (hehe) intelektualnego horyzontu takiego tekstu. Albo przynajmniej jakoś ten horyzont intuicyjnie czujemy. Na ekranie widzimy niepewne pociągnięcia żelopisu (mem już gotowy), skreślenia, próby refleksji. Szczeliny, prawda, istnienia. Później poeta wraca do domu i coś tam sobie jeszcze przez chwilę robi, na półeczce przemieszcza oddział ołowianych żołnierzy, wzrusza się do rzewnej muzyki, aż wreszcie płakusia, wzdycha za czymś nieokreślonym. Na chwilę przed rozpadem raz jeszcze przepada w magicznym azylu. W warsztacie albo – oczko do wpływowego filozofa literatury – poetyckim laboratorium.

Widzieliście ostatni, zajebiście rozczarowujący film Jarmuscha? Tutaj, czyli na łamach Ćwiczeń, w zasadzie zawsze było podobnie, tyle tylko, że bez memów

Ma wygodne łóżko, normalnie, w sypialni. Śni mu się, że w jakiejś równoległej rzeczywistości – takie przecież muszą istnieć – jest mistrzem zakonu Ren i władcą intergalaktycznego imperium. Ma pod sobą wielu podwładnych i ludzie go szanują. Wkrótce jednak zrywa się, bo budzi go budzik albo pies liże mu ryj, przez sen z ust wyciekła mu (poecie albo psu) ślina, na zegarku sprawdza czas, czas mija nieubłaganie, poeta wstaje, kości trzeszczą, idzie na kościach (trzeszczących) do pracy, a w niej pisze przeraźliwie prosty wiersz, krótką pochwałę rzeczywistości, w której nie ma pod sobą żadnych podwładnych i w której ludzie raczej go nie szanują, bo niby za co mieliby go szanować, przecież nie za wiersze, które spisuje na ławce podczas przerwy na obiad. Mają go po prostu w dupie. Nie za pracę, z której mogą być dumni głównie jego rodzice. Mama, tata, babcia, rozkoszna wyliczanka. Dziadek nie, bo dziadek dużo pił i zmarł zanim historia poety zakreśliła pierwsze bieguny. Jebać – o ile możemy – system pracy najemnej (edit: raczej nie możemy). Poeta wpada w pętlę. Czyli w sezony duchowego bankructwa, stany zawieszenia, emocjonalne katastrofy. Od tych ostatnich nie może chodzić. Jeszcze o tym nie wie, ale skłonność do błędów jako idei odziedziczył po swoim dziadku. Co zostało pewne wobec beznamiętnej nawałnicy ostatnich miesięcy? Z pewnością to, że wyliczenie jest figurą melancholii, czyli niczego, które boli, jak na kanwie swojego wirtuozerskiego opracowania o literaturze jako dyskursie sensotwórczym pouczał pewien krakowski nestor egzystencji.

Idę z kopią na tego nestora, nie chcę, ale już dojrzałem i nie ma co ukrywać, powoli się starzeję, rozkruszam, finansowo niezależny, emocjonalnie pochłonięty. Pocieszające, że wszystkie zegary, nawet te atomowe, są odrobinę niedokładne (a mówię to z pewnością syna zegarmistrza): właśnie ta brakująca ociupina interesuje mnie najbardziej.

 

27.

Innym – wszyscy są inni – może działać na nerwy.

Ale też wcale nie musi. Był inicjalny dzień wiosny i międzynarodowy dzień poezji (pytanie: co jest ważniejsze), korciło mnie na spacer (odpowiedź: wiosna), zbyt długo siedziałem nieporuszony w mieszkaniu, wysiadywałem je przez pierwsze dwa tygodnie jak jajko. W ogóle w czasie poetyckim odpowiednikiem normalsowych dwóch tygodni może być dystych – raz na zawsze ustalmy, że to podstawowa jednostka przemijania. Raz na zawsze! Na zewnątrz szalała zupełnie bezsensowna zamieć. Krzątałem się głównie pomiędzy kuchnią a sypialnią, podziwiałem domowe sprzęty, zmywarkę, toster i mikrofalę. Podgrzewaną podłogę w łazience (w obawie przed ogromnymi kosztami nigdy jej ze współlasem pewnie nawet nie przetestujemy), czyli jedno z tych największych rojeń przynależności do globalnej klasy średniej. Jeśli coś się nam – mnie i współlasowi – tutaj udało, to na pewno podgrzewana podłoga w łazience. Poprzedni lokatorzy zostawili po sobie sporo drobiazgów; w spadku dostajemy całe naręcze artykułów pierwszej potrzeby, poza tym jakieś sentymentalne graty, śpiewający ptaszek z plastiku, winyl Better Person (pewnie do zwrotu), płyty Bąkowskiego (też), książki, pluszaki, talizmany, wisiorki, poupychane w szafach łachy.

Tymczasem wszystkie urządzenia były dostojne i gotowe. Krążyłem w amoku albo zawieszeniu – och, ileż to już razy z tym spierdziałym zawieszeniem, ileż to razy, prawda, byliśmy zawieszeni, pochłonięci, w proszku, ileż to razy męczyliśmy tę samą bułę, słoną i suchą jak sierpień, taką, na której łamie się zęby i życiorysy, całe sezony. Na dłoni nadzieje pokolenia: jeszcze przez chwilę będą dławiące jak gaz.

Wyszedłem z mieszkania i wróciłem do niego po dwóch godzinach, ze słuchawek ociupinka muzyki, ja w swoją, świat w swoją, już zmierzchało, cienie kładły się na elewacjach, coraz więcej ciemności, poza ciemnością już nic – jak w pokoju malarza Straucha, tego starego szaleńca z obsesją na punkcie życia. „Mróz” – od wydanego niedawno „Chodzenia” dzieli go ogromna przepaść – czytam już dwa tygodnie, idzie mi ciężko, bo tak właśnie, a nie inaczej, iść powinna lektura raportu z postępującej pustki, takimi obłędnymi szlakami. Wzdłuż łóżka (leżenie), łazienki (nerwowe siku) i kuchni (przekąski, przeraźliwie proste), wzdłuż materaca, krzesełka i kanapy. Przez cały wachlarz niewinnych urojeń. Okładka pierwszego (i, o ile wiem, jedynego – niech mnie kumaci poprawią) polskiego wydania „Frost” z 1979 roku, autorstwa Grzegorza Marszałka, przedstawia, mówiąc holistycznie, zaśnieżony krajobraz górski. Dużo odmian błękitu, trochę zgniłej zieleni. I z takim czerwonym przecięciem gdzieś na horyzoncie, najpewniej zapowiadającym dolinę, czyli miejsce właściwej akcji powieści. Podejrzewam, że to przecięcie miało też symbolizować bliznę na „duszy bohatera”. Taka tam figura bankructwa. Przewrotnie, prawda?

 

PS Nie sądzę. Średnio ten krajobraz fantazyjny, ale co zrobić, po kalibrze historii mam wrażenie, że tak chyba musiało być. Bezlitośnie i jednowymiarowo. „Mróz” zapowiada wszystkie przyszłe obsesje pisarskie Bernharda, łącznie z większością filozoficznych inspiracji, które tym obsesjom towarzyszą (Pascal, Wittgenstein, Montaigne), problem jednak w tym, że przez sam tekst – zmiażdżony straszliwym, modernistycznym walcem – trzeba przebijać się jak przez zwałę. Być może to kwestia tłumaczenia (Sławomir Błaut). Asystent pewnego doktora, dwudziestoletni młodziak, przyjeżdża do górskiej gospody, by „obserwować” tego doktora brata, malarza Straucha. Braci, rzecz oczywista, łączy bezkompromisowa nienawiść. Wkrótce obserwacja zmienia swój kąt i staje się nicującą grą: Strauch pochłonięty jest ideą, a bezimienny młodziak ma w niej do wygrania autorską wersję pomniejszego szaleństwa. Wszystko jest tutaj przeraźliwie ciężkie, zmielone, dotkliwie męskie i nieznośne skondensowane. Strauch mówi do śniadania: „Cała bezsensowność. Kostka cukru to przecież zamach na mnie. Chleb. Mleko. To katastrofa”. Trochę jak w tym kawale o typie, co siedział najebany w kanale i do kiszonego ogóra powtarzał: „zjem cię, zjem cię”. Wszyscy się go bali. Albo jak u Camusa w tej obleśnej scenie, w której z wysokości uprzywilejowanych nudów strzela się do Araba. I dalej: „(…) istnieje zobowiązanie wobec głębi własnej otchłani”. Pif-paf.

Chleb i mleko jako katastrofa (lubię). Istnieje zobowiązanie nie wobec otchłani jako takiej – kogo ona interesuje – ale wobec jej głębi. Nie potrafię utrzymać tego ciężaru czy tam w sugerowanej głębi utonąć, mam swoją własną, może nie aż tak spektakularną (problematyzujemy przecież zwykłe, przytulne zmulanie), może nie aż tak strukturalnie dramatyczną, ale w jakiś sposób zapoznaną. Zostanę zatem przy niej (zostać przy niej za wszelką cenę). Gdyby Bernhard miał dziś czterdzieści-ileś lat, byłby Januszem Rudnickim. Albo typem, o którym mówi się: toksyczny. Toksyczny, nie rób tego, totalnie nie, odpuść i uciekaj, nie warto.

Znamy dużo typów albo sami nimi jesteśmy. Takimi z oblężoną banią. Pytanie tylko która z wersji jest bardziej komfortowa.

Gdyby Bernhard miał dziś czterdzieści-ileś lat, byłby Januszem Rudnickim. Albo typem, o którym mówi się: toksyczny. Znamy dużo typów albo sami nimi jesteśmy

28.

Typie, za późnego kapitalizmu nie ma moralnie słusznej konsumpcji: kochasz i zarażasz się rozkładem, a system przygotowuje odpowiednią ku temu zanikowi aparaturę. Pomyśl, co z tym można zrobić. Bernhard jest straszny, męczę go i nie mogę skończyć, pomocy. „W jego przypadku – czytamy w brawurowym (hehe) posłowiu Huberta Orłowskiego – zawodzą nie tylko tematyczne czy poetologiczne przegródki własnej literatury, ale i szersze kontury problemów, obecnych w powojennej literaturze światowej”. Porzućmy to.

Zrezygnujmy. Co ostatnio czytacie? Może ułożylibyśmy wspólnie lekturową plejkę na nachodzący sezon wiosna–lato 2018? To będzie wspaniały rok, będą nam śpiewać ogrody.

A ja jeszcze tu wrócę, żeby trochę pomarudzić. Świat trzeba napastować na każdym etapie i w każdych okolicznościach. Zero kompromisów! Wiadomo, że każdy z nich jest zgniły. Liczą się tylko dygotki. Czy tam osławiona głębia (gęba) otchłani. Serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do tego momentu: widzimy się niedługo!

Na wiosnę trzymajmy się mocno za kciuki.

Cykl: Ćwiczenia z rezygnacji
To cykl felietonów Krzysztofa Sztafy prowadzonych dotychczas na łamach Biura Literackiego, dziś wznowiony na łamach "Małego Formatu".

Krzysztof Sztafa
publicysta, krytyk literacki, prozaik. Od niedawna mieszka w Warszawie; szuka pracy.
POPRZEDNI

recenzja  

Czy terrorysta umiałby tańczyć merengue?

— Mikołaj Borkowski

NASTĘPNY

varia poezja  

Olbrzym

— Filip Matwiejczuk