Giulia Caminito
„Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka” przeł. Tomasz Kwiecień, Sonia Draga, Katowice 2024, s. 344.
Z tym przymiotnikiem „piękny” to jednak ciężka sprawa. W języku (albo i „na języku”) polskim jego związek ze słowem „literatura” jest czymś niemal oczywistym. Te dwa wyrazy kleją się do siebie, tworząc określenie, które oznacza zazwyczaj literaturę wykraczającą poza ramy gatunkowe. Artystyczną i ambitną. Cokolwiek to znaczy. Kiedy jednak w opisie wydawniczym pojawia się określenie „piękna”, a już szczególnie „piękna powieść”, wzrok krytyczki ucieka z niechęcią, z obawy przed nasyconą prostymi emocjami i melodramatyczną obyczajówką. A co z „pięknymi powieściami o dorastaniu”? W odniesieniu do włoskich autorek pachnie to w dodatku poszukiwaniem „kolejnej Eleny Ferrante”. Obyczajowej powieści totalnej, która obszernością i zręcznym budowaniem wrażenia autentyczności powtórzyłaby sukces cyklu „Genialnej przyjaciółki”.
W opisie wydawniczym pierwszej przetłumaczonej na polski książki Giulii Caminito „Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka” (tłum. T. Kwiecień; Sonia Draga 2024) „piękna powieść” plecie się z „trudami dorastania”, aby na koniec rozkwitnąć we wspomnienie o „sile kobiety, która ma odwagę podążyć za marzeniami”. Jeśli jednak przedrzeć się przez te krągłe zdania do otwierającej powieść sceny, owym „marzeniem” okazuje się legalny meldunek w mieszkaniu socjalnym. I nie ma on z marzeniem wiele wspólnego. Raczej z walką, wściekłością i tym wszystkim, czemu jak najdalej do heroicznie pojętej odwagi, a znacznie bliżej do ekonomicznej konieczności przeżycia, gdy dochodzi się do punktu:
w którym nie da się dłużej wytrzymać, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu pracownikach socjalnych, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu urzędach pocztowych, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu adwokatach z urzędu, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu urzędnikach z zarządu nieruchomości, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu formularzach do wypełnienia, po jednym dwóch trzech czterech pięciu dziesięciu mandatach, rachunkach, ostrzeżeniach i groźbach (s. 9).
W tak nakreślonym krajobrazie będzie toczyło się dorastanie dziewczynki, potem dziewczyny i młodej kobiety. To odwrócony Bildungsroman opowiadający o daremności i zadyszce towarzyszącej wyścigowi z nierównościami.
Piękno i gatunek
Choć Giulię Caminito (ur. 1988) nadal określa się mianem pisarki młodego pokolenia, ma w swoim dorobku już sześć książek. Wśród nich trzy powieści kierowane do dorosłych czytelników, które spotkały się z bardzo ciepłym przyjęciem włoskich krytyków, co przełożyło się również na zdobycie przez pisarkę kilku nagród literackich. Nie bez powodu szafuję w tym akapicie określeniami kręcącymi się wokół wieku – zdecydowanie wyświechtanymi. Cechą charakterystyczną prozy Caminito jest bowiem bardzo konsekwentne osadzenie w gatunku powieści formacyjnej. Jej powieści eksplorują więc nie tylko demograficzno-społeczne przecięcia między dzieciństwem, młodzieńczością i dorosłością, lecz także te, które zachodzą między literaturą piękną a prozą gatunkową.
To strategia tyleż obiecująca, co ryzykowna. Obiecująca, bo pozwala na poszukiwanie czytelniczek poza domyślnymi obiegami. Pokazał to przytłaczający, międzynarodowy sukces, jaki odniosła w ostatnich latach proza Ferrante. Od obecności autorki „Genialnej przyjaciółki” trudno zresztą uciec. Po pierwsze ze względu na jej pozycję w polu literackim. Po drugie ze względu na to, że sama Caminito wskazuje ją jako jedno ze źródeł swojej literackiej inspiracji – oraz jako zjawisko, które owo pole przewartościowało i wymusiło na młodszych włoskich pisarkach nowe zasady gry. Dlaczego jest to zarazem strategia ryzykowna? Cóż, po wstępie tego tekstu prawdopodobnie jest jasne, że chodzi ryzyko osunięcia się w niesłusznie upupiającą kategorię „literatury kobiecej”. Co zresztą czynią z prozą Ferrante krytycy i znawcy „poważnej” i „klasycznej” włoskiej literatury. Tak w Polsce, jak i we Włoszech odnaleźć można szereg osób, które odmawiają jej powieściom miejsca w wysoko-literackiej dyskusji. Tej naszpikowanej nazwiskami Itala Calvina czy Alberta Moravii i innych „ostatnich z wielkich włoskich pisarzy” (koniecznie w rodzaju męskim).
Cechą charakterystyczną prozy Caminito jest bowiem bardzo konsekwentne osadzenie w gatunku powieści formacyjnej
Nic nowego pod słońcem. Elsa Morante, jedna z najważniejszych włoskich pisarek XX wieku, która dorobiła się już miejsca w nobliwym gronie klasyczek, w latach siedemdziesiątych musiała zmagać się z ostrą krytyką swojej monumentalnej powieści „La Storia”. Między innymi dlatego, że śmiała wydać ją od razu w formie kieszonkowej i w niskiej cenie, dowartościowując tym samym nieelitarny obieg czytelniczy. I w dodatku osiągnęła popularyzatorski sukces. Jednym z jego czynników było sprawne wykorzystanie elementów powieści obyczajowej, a jednocześnie krytyka współczesnych autorce przeideologizowanych dyskursów politycznych – także tych lewicowych.
Strząsanie nostalgii
Jeśli odbić się od prostych, narzucających się paralel i wrócić do Caminito, to zdecydowanym wyróżnikiem jej powieści jest dyscyplina w wysycaniu ich historycznymi i społecznymi kontekstami. Kontekstami często niewygodnymi i wypieranymi z kolektywnej pamięci, które nie wyczerpują się w dekoracjach czy narzucających się odautorskich wtrętach, ale bardzo konkretnie definiują wybory życiowe bohaterów i pozwalają autorce konfrontować się z przestrzeniami moralnych ambiwalencji.
W jej debiutanckiej powieści tytułową „Wielką A” („La grande A”; Giunti 2016) jest między innymi skolonizowana jeszcze Afryka (właśnie w ten, fałszywie esencjonalistyczny sposób określana). Jeszcze, bo tłem dla dorastania i uniezależniania się głównej bohaterki Giady jest w tym wypadku przejście Erytrei i Etiopii od stosunków kolonialnych do postkolonializmu z jego polityczną niepewnością i ekonomiczną dominacją Stanów Zjednoczonych. Lektura, zogniskowana wokół włoskich kolonizatorów i ich własnej niewygodnej nostalgii, uwiera jeszcze bardziej, kiedy do jej wydania i lektury dochodzi w czasach kilkadziesiąt lat późniejszych, w czasach, w których postfaszystowski rząd Giorgii Meloni otwarcie flirtuje z kolonialnymi resentymentami i snuje plany nierównych współprac z państwami takimi jak Libia czy Etiopia, tytułując się „rzecznikami potrzeb tego kontynentu”.
Z kolei w „Un giorno verrà” z 2019 roku (Bompiani) Caminito łączy losy dwóch głównych bohaterów, Lupa i Nicoli, z anarchistycznymi grupami aktywnymi na włoskiej prowincji na przełomie XIX i XX wieku, a potem także z I wojną światową i epidemią hiszpanki. Choć w tym przypadku fabularne rozwiązanie rodzinnej tajemnicy może wydać się nieco wysilone i zarazem konwencjonalne, powieść jawi się jako mocny głos na temat wiary i ideowego zaangażowania. Tak w sensie politycznym, jak i religijnym.
Wszystkie te wybory pozostawały w zgodzie z szerszym projektem Caminito, która przy okazji premiery „Un giorno verrà” przyznawała się do swojej niechęci wobec opowiadania o współczesności wprost. Mówiła także o upodobaniu, jakie znajdowała w badaniu tych epizodów z historii Włoch, które choć (a może właśnie dlatego, że) stanowią rodzaj tabu, mają bardzo istotne znaczenie dla współczesności. Co zresztą w dość oczywisty sposób ilustrują wspomniane, wcale nieukrywane neokolonialne zapędy włoskiej prawicy.
Łączenie społecznych kropek
Na tle poprzednich powieści Caminito „Woda w jeziorze…” na pierwszy rzut oka może wydać się zaskakująca. Przede wszystkim nie mówi o odległych czasach historycznych. Choć fabułę osadzoną w latach dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych trudno nazwać współczesną w ścisłym tego słowa znaczeniu, to tym razem główna bohaterka, a zarazem narratorka, Gaia jest rówieśnicą autorki, co już na wstępie redefiniuje relację między wspomnieniem i rekonstrukcją, emocją i obrazem. Efekt wzmacnia również przesunięcie narracyjne. W tym przypadku narracja jest pierwszoosobowa. I wściekła.
Gaia dorasta w rodzinie, którą politycznie poprawnymi, okrągłymi słowami nazwalibyśmy społecznie i ekonomicznie zmarginalizowaną, a klamrę kompozycyjną powieści stanowi walka o dom. A raczej o przydział i legalny meldunek w mieszkaniu socjalnym, które nie byłoby kilkunastometrową oficyną położoną przy zaniedbanym podwórku. Ten instytucjonalny performans ciągnących się latami procedur jest kręgosłupem, który nadaje strukturę zarówno książce, jak i dzieciństwu i dojrzewaniu głównej bohaterki. Za pośrednictwem działań podejmowanych przez jej matkę, Antonię, możemy śledzić pełne napięcia negocjowanie na granicy przepisów, tak by przemknąć pod radarem nieefektywnych instytucji:
(…) moja matka, zawsze obowiązkowa i umiejętnie balansująca między tym, co legalne, a co nielegalne, starająca się nie podejmować żadnych fałszywych i ostatecznych kroków (…) wie, że choć wielu wybacza się błędy, to nam nie. Jeśli jesteś na nizinach społecznych i popełnisz błąd, to płacisz podwójnie, nie masz zabezpieczeń, nie masz sieci powiązań, nie masz pieniędzy, aby zapłacić za rozgrzeszenie (s. 176-177).
Tak, dobrze się domyślacie, to także powieść o awansie społecznym. Również we Włoszech temat ten krąży, przeżuwany w kolejnych książkach, często z zacięciem autofikcyjnym. W tym wypadku nie podążamy jednak sprawdzonym torem historii o klasowej „uciekinierce”, w której wstyd i rozkosz z upragnionego awansu mieszają się z poczuciem winy w bardzo skonwencjonalizowanym już gatunku par excellence.
Bo w przypadku „Wody w jeziorze…” to, co określilibyśmy jako upragnione, nigdy nie nadchodzi. I na dobrą sprawę nie jest wcale upragnione, a przynajmniej nie w sensie umiejętności nazwania swoich aspiracji. Przeniesienie uwagi na podmiot dziecięcy, a potem także dziewczyński – nie ten, który z bezpiecznego dystansu spogląda na swój spektakl awansu, ale ten, który w nim funkcjonuje i kipi – pozwala uniknąć pułapki nazywania wszystkiego zestawem słów, do których tak się już przyzwyczaiłyśmy. Awans, habitus, aspiracja okazują się nie pragnieniem, ale nieomalże koniecznością. Warunkiem dopasowania się do społecznej normy czy nawet, jak w przypadku podwórka jednej z kamienic, w której mieszka rodzina bohaterki, możliwości funkcjonowania w przestrzeni publicznej bez narażania się na krzywe spojrzenia drobnomieszczańskich sąsiadek. Poza tym także odpowiedzią na lęk przed osunięciem się w to, co uznaje się za będące „jeszcze niżej”, a co symbolizuje obsesja Antonii dotycząca jej zdaniem czających się wszędzie strzykawek po narkotykach.
Podobnie jak w wielu takich historiach rozwiązaniem dla Gai ma być nauka. Wściekła, kompulsywna i… nieskuteczna, nawet mimo ukończenia studiów na prestiżowym uniwersytecie. Jeśli wiele spośród współczesnych powieści o awansie społecznym polega na mało krytycznym łączeniu tych samych – postawionych najczęściej przez Francuzów – kropek z nadzieją, że jeśli podmienimy nazwy atrybutów, kilku przedmiotów na inny język, efekt będzie inny, to Caminito te kropki wygumkowuje i stawia zupełnie inaczej. I, co istotne, okazuje się, że nie wszystkie się łączą. Że projekt może się nie udać i że poza wstydem, podporządkowaniem i poczuciem winy jest też wściekłość, bynajmniej nie oczyszczająca.
W tym wypadku nie podążamy jednak sprawdzonym torem historii o klasowej «uciekinierce»
Ta nieumiejętność – będąca nie tylko nieumiejętnością osiągnięcia awansu, lecz także nieumiejętnością wyobrażenia sobie tego, na czym on właściwie polega – ogniskuje się w jednym atrybucie: słowniku etymologicznym. Antonia wręcza go Gai w prezencie, uznając, że najlepszym gwarantem dydaktycznego sukcesu będzie uczenie się go na pamięć. Ta bezużyteczna czynność staje się synekdochą całego jałowego wysiłku edukacyjnego córki:
Streszczenie mojego życia zajmuje jedną stronę; nie mam doświadczenia zawodowego, nie odbyłam żadnych szkoleń, nie posiadam certyfikatów językowych, nie robiłam nic poza nauką i nie wiem, jak wytłumaczyć tym, którzy to przeczytają, że moje pochylenie nad książkami było aktem samozaparcia i że w pełni uszanowałam umowę społeczną, porządek rzeczy wymagał, bym była studentką, niczego nie uprzedzałam, ani nie opóźniałam, sumiennie pokonywałam kolejne etapy mojego wykształcenia, a teraz, gdy już jestem wykształcona, okazuje się, że stanowię masę pozbawioną głębi i wymiarów, bezużyteczny konglomerat pojęć, (…) jestem kremem cukierniczym, jestem roztopionymi lodami (s. 301-302).
To rozminięcie się z zasadami gry w naiwnym przekonaniu, że przecież robi się wszystko „najlepiej, jak trzeba”, jest zresztą doświadczeniem nie tylko klasowym, ale także genderowym. Współdzielonym przez wiele dziewczyn, które mimo przygotowania i sumiennego odrabiania prac domowych w konkursach i konkursikach przegrywały ze „zdolnymi, ale leniwymi” chłopakami.
Oczywiście, jest jeszcze inna, fundamentalna różnica między „Wodą w jeziorze…” a wieloma współczesnymi historiami o awansie. To nie jest autofikcja. Choć Caminito nawet w posłowiu nie ukrywa, że pisząc tę książkę opierała się między innymi na własnych doświadczeniach, to tyczy się to raczej kwestii związanych z dziewczyńskością oraz życiem na podrzymskiej prowincji. To skinienie w kierunku fikcji, bez żadnych przedrostków, w tym przypadku pozwala na wzięcie oddechu od konwencyjnej opowieści o awansie klasowym. Można w ten sposób stworzyć inny typ postaci – takiej, która zamiast awansować, reprodukuje swoją pozycję społeczną i dla której ten istny french dream śniony między Reims a Paryżem po prostu nie dochodzi do skutku. Mimo starań i nauki.
Dziewczyńskie bijatyki na moralnym rozdrożu
Tym, co łączy „Wodę w jeziorze…” z poprzednimi książkami Caminito – poza narzucającym się od razu sięgnięciem po ten sam gatunek powieści formacyjnej – jest moralna ambiwalencja działań podejmowanych przez główną bohaterkę. Od jakiegoś czasu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bardzo mi tego rodzaju tropów brakuje we współczesnej produkcji artystycznej. Być może to internetowa kultura tropienia absolutnej czystości, a być może redukcjonistyczna tendencja do zrównywania działań bohaterów (zwłaszcza w autofikcji) z intencjami autora, sprawiły, że zarówno autorkom jak i czytelniczkom trudno jest wytrzymać jakąkolwiek niejednoznaczność (w podobnym tonie pisała ostatnio dla sierpniowego wydania „Magazynu Książki” Emilia Dłużewska nr 67, s. 72-75). Dobrzy mają być dobrzy, a źli – źli. Dobrzy i piękni przedzierają się dzielnie przez trudy dorastania i mają poczucie winy, a źli im w tym przeszkadzają.
Tymczasem w książkach Caminito głównymi bohaterami nie wydaje się sterować moralna słuszność stojąca za powieścią jako projektem, ale raczej społeczno-ekonomiczne uwarunkowania i emocje. W „Wodzie w jeziorze…” wprost ujawnia to narracja pierwszoosobowa, mocno osadzona w doświadczeniu dorastającej dziewczynki, a potem młodej kobiety, roznoszonej przez gniew i frustrację. To kolejny poziom, na którym można tę powieść odczytywać, podążając za wskazówkami girl studies – jako historię o wściekłej dziewczynie. O dziewczynie, która przekracza normy, ale nie w imię ideowego sprzeciwu, tylko po prostu. Bo jest wściekła. Nie w taki sposób, który kulminuje się w społecznym buncie i kolektywnym działaniu, ale w ten brzydki i moralnie wątpliwy, który prowadzi do pobicia szkolnego prześladowcy rakietą do tenisa czy podpalenia samochodu byłego chłopaka i czterech innych pojazdów.
Gniew i frustracja Gai stanowią oczywiście odpowiedź na to, co my moglibyśmy nazwać „niesprawiedliwością społeczną”, „marginalizacją”, „dyskryminacją” i tak dalej. A czego oczywiście ona sama nazwać najpierw nie umie, a potem nie chce – bo w ten sposób zakwestionowałaby jej zdaniem dystynktywne dla klasy średniej mechanizmy odróżniania się od pozostałych (klasy robotniczej, migrantów z Europy Wschodniej i osób uzależnionych). A przecież to na awansie do klasy średniej jej zależy. Jej reakcja różni się w tym sensie od reakcji jej matki i starszego brata, Mariana, którzy złość przekuwają w bunt i protest; ale również od apatii charakteryzującej jej ojca, przykutego do wózka po wypadku doznanym w czasie pracy na czarno na budowie.
Głównymi bohaterami nie wydaje się sterować moralna słuszność stojąca za powieścią jako projektem, ale raczej społeczno-ekonomiczne uwarunkowania i emocje
Wściekłość i zapalczywość bohaterki podbijają również środki stylistyczne, zwłaszcza powracające powtórzenia i wyliczenia, które przybierają postać obsesyjnych litanii, a także pozbawiające podmiotowości porównania do przedmiotów, za pomocą których narratorka określa ludzi, w tym także (a może przede wszystkim) siebie:
Mogłabym powiedzieć, że chcę wszystkiego, wszystkiego w tym domu i domu obok, wszystkich samochodów zaparkowanych na ulicy, wszystkich skuterów w garażach, wszystkich anten telewizyjnych, mikserów, blenderów i piekarników elektrycznych, toreb na ramię, poduszek na sofach, dywaników kąpielowych, drzwi do kredensu, doniczek z pelargoniami na zapleczu i dachówek; ale odpowiadam, że tak, chcę właśnie tego, i wręczam mu kartkę, dodając, że nie znam żadnych innych domów, więc niech mnie więcej o to nie pytają (s. 218).
Jeśli szukać gdzieś przyczynków do krytyki prozy Caminito, to pewnie w niektórych spośród podobnych fragmentów. Wybierając taki styl trudno nie dać się złapać w pułapkę pretensjonalnej przesady, która cechuje niektóre stylistyczne decyzje zarówno w oryginale, jak i w polskim tłumaczeniu. Chociaż – w mojej opinii – warto było podjąć to ryzyko choćby po to, by pozwolić sobie na napisanie otwierającej całą książkę sceny protestu Antonii w urzędzie zarządzania nieruchomościami. Zilustrowane w niej gesty oporu, a więc fałszywe podawanie się za adwokatkę, aby wymusić na urzędniczce spotkanie, czy próba przeprowadzenia jednoosobowego protestu okupacyjnego jej gabinetu, dzięki wyliczeniom i hiperbolom zyskują rys nie tylko determinacji, ale także desperacji i bezsilności. Dramatyczne wyszczególnienie kolejnych ogniw łańcucha biurokracji jest ostatnim wrzaskiem bezradności wobec systemu – brzydkim, chrapliwym i przesadzonym.
Deformując Bildungsroman
Kiedy podążamy za bohaterką, za jej nieudanymi próbami albo świadomym odrzuceniem dostosowania się do normy, za jej wściekłością i wybuchami bezradnej przemocy, coraz silniej okazuje się, jak umowna jest „formacyjna” rama, która tylko teoretycznie, tylko na pierwszy rzut oka organizuje całą powieść. Sama Caminito określa w istocie swoją powieść odwrotnością tradycyjnie rozumianego Bildungsroman. Zamiast formacji – liniowej opowieści o tym, jak mimo przeciwności „losu” bohaterka dorasta, krystalizuje swoją tożsamość i osiąga cel – dostajemy deformację, symbolizowaną przez wykrzywioną w gniewie twarz i utratę zahamowań w zapalczywości.
Znamienne, że w istocie imię głównej bohaterki, Gaia, którym dla recenzenckiej wygody tutaj szafuję, pojawia się w powieści tylko raz, w liście adresowanym przez nią do zmarłej najbliższej osoby. Nie ma tu mowy o żadnej stałej tożsamości, o żadnym skrystalizowaniu się, ani dotarciu do celu. A co jest? Czekanie na katastrofę – na powódź, która zaleje całe miasto, i na wyschnięcie jeziora, które zdemaskuje legendy, kłamstwa i opowieści.
Wracam do opisu wydawniczego, tym razem zatrzymuję się na przysłówku „dzielnie”. Stoi tam, skonwencjonalizowany do bólu – bo tego uczą nas heroiczne podróże bohaterów. Że trzeba dzielnie. Że trzeba mimo przeciwności. I przypominam sobie, że Gaia, główna bohaterka tej samej książki uznawała użycie wobec niej słowa „odważna” za afront i zdradę. Bo dzielność to dla niej wybór, na który możemy sobie pozwolić. To upadek z konia, którego się jednak ma, na którym się siedzi w wygodnym siodle:
Ostatnie słowo [odważna] uderza mnie jak splunięcie w twarz, unieważnia naszą więź, a moje wyznania zmienia w milczenie. Ja nie chcę być żadną z tych rzeczy, nie chcę przymiotników dla siebie, nie chcę łez, nie chcę imprez ani plakatów: moje kwadratowe nawiasy są puste, nie mam łacińskich, sanskryckich ani francuskich korzeni, nie mam przedrostków ani przyrostków, jestem chybioną definicją (s. 238).
Jej nie jest dzielność. Jej są złość i frustracja, i deformacja. Ale jej jest też potencjał opowieści innych niż nakazywałaby konwencja. I wiara w to, że stawianie czoła niesprawiedliwościom jako indywidualny gest to bujda – bo tym, czego potrzeba są kolektywne działanie i przyjaźń. Wspólny skok do wody jeziora.
Giulia Caminito
„Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka” przeł. Tomasz Kwiecień, Sonia Draga, Katowice 2024, s. 344.
kulturoznawczyni, prawniczka. Doktorantka w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej Uniwersytetu Warszawskiego i pracownica organizacji pozarządowych. Na co dzień pracuje z tematami migracji (zwłaszcza migracji dzieci) oraz internetowych dyskursów nienawiści. Stypendystka m. st. Warszawa za rok 2023. Codzienność dzieli z czarną kundelką Kluską.