fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Andrzej Łuczeńczyk

„Dzieła zebrane", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, s. 528.

W roku 2018 czy­tel­nicz­ka do­sta­je do ręki tom dzieł ze­bra­nych An­drze­ja Łu­czeń­czy­ka, który oprócz utwo­rów wy­da­nych za życia i po­śmiert­nie za­wie­ra wstęp Prze­my­sła­wa Ka­li­szu­ka, po­sło­wie Adama Wie­de­man­na, ka­len­da­rium życia i twór­czo­ści, ob­szer­ny bio­gram oraz bi­blio­gra­fię z li­te­ra­tu­rą pod­mio­tu i przed­mio­tu. Wobec dzie­ła za­po­mnia­ne­go au­to­ra, któ­re­go pi­sar­stwo było wy­da­wa­ne w po­sta­ci drob­nych, ni­sko­na­kła­do­wych ksią­że­czek, z jed­nym tylko wzno­wie­niem po jego śmier­ci („Gwiezd­ny ksią­żę” wy­da­ny w 1992 przez Wy­daw­nic­two Aka­pit), łatwo do­stęp­ne to­misz­cze jest istot­nym za­dość­uczy­nie­niem. Pierw­sze, co rzuca się w oczy przed lek­tu­rą, to opra­wa gra­ficz­na. Na szatę skła­da­ją się dwa ko­lo­ry – biel i gra­fit. Na pierw­szej stro­nie okład­ki wi­dzi­my po­za­gi­na­ną fi­gu­rę skła­da­ją­cą się na kształt głowy i bar­ków – taki cień bądź NN. Na czwar­tej stro­nie – co uwa­żam za cie­ka­wą grę z formą blur­bu – białą część wy­peł­nia­ją en­tu­zja­stycz­ne opi­nie o twór­czo­ści pi­sa­rza, a gra­fi­to­wą ne­ga­tyw­ne, scep­tycz­ne. In­te­re­su­ją­ce wy­ko­rzy­sta­nie skrzy­de­łek – na pierw­szym mowa, którą wy­gło­sił Hen­ryk Be­re­za nad gro­bem au­to­ra „Pił­ka­rzy”, hołd dla jego dzie­ła i życia, a na dru­gim spis tre­ści (dobry po­mysł, po­nie­waż przy ta­kiej cegle się­ga­nie po spis tre­ści to mus, a tu nie trze­ba prze­rzu­cać kar­tek, by go zna­leźć). Za­wdzię­cza­my to wszyst­ko Paw­ło­wi Or­ło­wi i Annie Sztwiert­ni, au­to­rom pro­jek­tu.  

Wstęp Prze­my­sła­wa Ka­li­szu­ka oka­zu­je się przy­dat­ny i funk­cjo­nal­ny – osa­dza bo­wiem dzie­ło Łu­czeń­czy­ka w per­spek­ty­wie kry­tycz­no­li­te­rac­kiej, co po­ma­ga w uważ­nej, wy­czu­lo­nej na za­ko­do­wa­ne szy­fry lek­tu­rze, któ­rej do­ma­ga się to pi­sar­stwo. Autor wstę­pu uświa­da­mia czy­tel­nicz­kę o po­zy­cji An­drze­ja Łu­czeń­czy­ka w polu li­te­rac­kim jego cza­sów, o jego obec­no­ści w pol­skiej kry­ty­ce i w prze­ko­nu­ją­cy spo­sób wy­ja­śnia brak lu­dwiń­skie­go pi­sa­rza w oby­dwu prze­strze­niach. Ka­li­szuk stwier­dza, że Łu­czeń­czy­ka zgu­bi­ło nie­wpa­so­wa­nie się w pro­po­no­wa­ną przez ów­cze­sną, nie­chęt­ną wobec no­wa­tor­stwa kry­ty­kę głów­ne­go nurtu (a za­ra­zem prze­ciw­ni­ków pro­po­no­wa­nej przez Be­re­zę „re­wo­lu­cji ar­ty­stycz­nej”) struk­tu­rę pol­skiej twór­czo­ści pro­za­tor­skiej. So­lid­ne teo­re­tycz­ne wpro­wa­dze­nie nie tylko burzy usta­le­nia ba­da­czy na temat kształ­tu mo­der­ni­zmu w li­te­ra­tu­rze pol­skiej, sta­no­wi także wstęp­ne ostrze­że­nie dla czy­tel­nicz­ki: „uwa­żaj, to nie jest lekka – a jed­no­cze­śnie na tyle am­bit­na, że można się z nią póź­niej ob­ra­cać w ku­lu­arach – książ­ka do ka­wu­si, to wy­zwa­nie es­te­tycz­no-in­te­lek­tu­al­ne”.

Forma utwo­rów zbli­ża się nie­kie­dy do po­sta­ci po­pu­lar­nej, wła­ści­wej li­te­ra­tu­rze ga­tun­ko­wej (za­zwy­czaj kry­mi­nal­nej, tak jak w „Źró­dle” czy „Wy­zwa­niu” albo „…I łbem w drze­wo”), ale nie po­win­ni­śmy się dać temu zwieść: tek­sty te wy­ma­ga­ją od czy­tel­nicz­ki odej­ścia od przy­zwy­cza­jeń lek­tu­ro­wych. W przy­pad­ku ostat­nie­go wy­mie­nio­ne­go utwo­ru mó­wi­my o kry­mi­na­le nie­wy­da­rzo­nym, świa­do­mej kpi­nie, za­ba­wie w uda­wa­nie, ale „Źró­dło” czy „Wy­zwa­nie” są w tej ma­te­rii jak naj­bar­dziej po­waż­ne, a za­sa­dy kon­struk­cji ga­tun­ko­wej są tam wy­ko­rzy­sta­ne bez iro­nii. Do­cho­dzą do tego skom­pli­ko­wa­ny wątek fa­bu­lar­ny i szcząt­ko­wo na­kre­śle­ni bo­ha­te­ro­wie, a także spo­sób pi­sa­nia, do opisu któ­re­go Ta­de­usz Ko­men­dant wy­my­ślił ter­min „pół­z­da­nie”. Cho­dzi tu o  zda­nia nie­ukoń­czo­ne, za­wie­szo­ne w po­ło­wie słowa, zda­nia, któ­rych kształt wy­ni­ka z prze­ko­na­nia, że na temat świa­ta nie można po­wie­dzieć nic kom­plet­ne­go. Takie pi­sa­nie, które wy­ni­ka ze świa­do­mo­ści, że język nie jest w sta­nie okre­ślać i ko­lo­ni­zo­wać świa­ta. Brak po­trzeb­nych, do­sto­so­wa­nych do rytmu poj­mo­wa­nia nar­ra­cji przez czy­tel­nicz­kę in­for­ma­cji po­wo­du­je, że po­sta­ci mogą się mylić, a róż­ni­ce mię­dzy mó­wią­cy­mi bo­ha­te­ra­mi stają się nie­pew­ne. Pro­wa­dzą­cy nie­kie­dy do dez­orien­ta­cji mi­ni­ma­lizm środ­ków, a także jego skom­pli­ko­wa­nie spra­wia­ją, że czy­ta­nie dzieł kry­mi­nal­nych Łu­czeń­czy­ka z ta­ki­mi sa­my­mi ocze­ki­wa­nia­mi jak wobec „przy­jem­no­ścio­wej” li­te­ra­tu­ry ga­tun­ko­wej mija się z celem, po­dob­nie jak lek­tu­ra „Pro­ce­su” Kafki jako lek­kie­go kry­mi­na­łu – w takim przy­pad­ku po­zo­sta­je tylko skrę­cić sobie z kar­tek książ­ki jo­in­ta (do­kład­nie tak, jak na­pi­sał o tym w książ­ce „Lec­tor in fa­bu­la” Umber­to Eco). W sa­mych opo­wie­ściach Łu­czeń­czy­ka kon­su­mu­je się dzie­ła ga­tun­ko­we. W „Co ty­dzień w nie­dzie­lę” albo „Kiedy otwie­ra­ją się drzwi” lubi się we­ster­ny, które są lekką, po­po­łu­dnio­wą roz­ryw­ką męż­czyzn (warto zwró­cić uwagę na to, że nie po­ja­wia­ją się w tej pro­zie ty­tu­ły fil­mów ani ksią­żek, choć po­sta­ci czę­sto mają z nimi kon­takt).

Forma utworów zbliża się niekiedy do postaci popularnej, właściwej literaturze gatunkowej, ale nie powinniśmy się dać temu zwieść: teksty te wymagają od czytelniczki odejścia od przyzwyczajeń lekturowych

Wspo­mi­na­łem o „roz­wią­zy­wa­niu szy­frów” w pro­zie Łu­czeń­czy­ka. Za­da­nia pod­jął się Adam Wie­de­mann w po­sło­wiu do „Dzieł ze­bra­nych”, wy­pi­su­jąc czter­na­ście zi­den­ty­fi­ko­wa­nych przez niego klu­czo­wych te­ma­tów i przed­mio­tów stale po­wra­ca­ją­cych w świe­cie wy­kre­owa­nym przez Łu­czeń­czy­ka. Są to: koł­dra, sa­mot­ność, idyl­la, so­bo­wtór, śmierć, pi­sto­let, je­zio­ro, dziec­ko, ko­bie­ta, kap­cie, wię­zie­nie, magik, wódka, drzwi. Wy­mie­nio­ne przez Wie­de­man­na ha­sła-mo­ty­wy two­rzą zna­cze­nio­we splo­ty ner­wo­we całej twór­czo­ści au­to­ra „Gwiezd­ne­go księ­cia” na prze­strze­ni trzy­dzie­stu opo­wia­dań, trzech po­wie­ści i jed­ne­go dra­ma­tu. Do tego za­mknię­te­go zbio­ru dodać można jesz­cze czę­sto po­ja­wia­ją­ce się przy­miot­ni­ki, takie jak ciem­ny, pusty, szary bądź głu­chy, któ­rych wy­so­ka fre­kwen­cja wska­zy­wać może na pewną neu­ro­tycz­ność tej prozy. Taki chwyt sto­so­wa­ny jest za­zwy­czaj w li­te­ra­tu­rze grozy (np. u Lo­ve­cra­fta, Hodg­so­na czy na­sze­go Gra­biń­skie­go), by utwier­dzać czy­tel­nicz­kę w po­czu­ciu za­gro­że­nia, ale u Łu­czeń­czy­ka nie ob­ser­wu­je­my ja­kichś bar­dziej zna­czą­cych na­wią­zań do tego ga­tun­ku. Innym ha­słem-mo­ty­wem są pa­lo­ne przez bo­ha­te­rów pa­pie­ro­sy w nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­stwie wy­mie­nia­ne­go przez Wie­de­man­na al­ko­ho­lu. W świa­tach przed­sta­wio­nych Łu­czeń­czy­ka do­ro­słe po­sta­cie bę­dą­ce ze sobą w ko­mi­ty­wie, jeśli aku­rat nie piją razem al­ko­ho­lu, to prz­yn­ajmniej palą pa­pie­ro­sy. Do tego re­kwi­zy­to­rium do­dał­bym jesz­cze te­le­wi­zor, sym­bol kul­tu­ry ma­so­wej, któ­rej Łu­czeń­czyk aku­rat nie pod­da­je kry­ty­ce. Oglą­da­nie te­le­wi­zji to u niego co­dzien­ność i głów­na roz­ryw­ka w nie­dzie­lę – dzień re­lak­su męż­czy­zny.

Wie­de­mann stwier­dza też, że przy oma­wia­niu twór­czo­ści au­to­ra „Pił­ka­rzy” można po­mi­nąć małe prozy re­ali­stycz­ne, ale tu już się z nim nie zga­dzam. Te krót­kie utwo­ry o pro­we­nien­cji na­tu­ra­li­stycz­nej są ar­ty­stycz­nie kom­plet­ne, a jed­no­cze­śnie pełne in­te­re­su­ją­cych, choć nie­wy­ra­żo­nych wprost ob­ser­wa­cji. Wy­mie­nić trze­ba mię­dzy in­ny­mi opo­wia­da­nie „Co ty­dzień w nie­dzie­lę”, w któ­rym Łu­czeń­czyk przed­sta­wia dzień wolny i roz­ryw­ki te­le­wi­zyj­ne wiej­skie­go ro­bot­ni­ka. Daje mu to asumpt do uka­za­nia re­ifi­ka­cji sta­re­go czło­wie­ka: bo­ha­te­ro­wi za­bra­nia się wspo­mi­nać nie­he­ro­icz­ne epi­zo­dy cza­sów wojny, fa­wo­ry­zu­jąc zba­na­li­zo­wa­ne, bo­ha­ter­skie opo­wie­ści o par­ty­zant­ce (w któ­rej praw­do­po­dob­nie nie brał udzia­łu). Tym samym za­czy­na on peł­nić funk­cję ga­dże­tu re­cy­tu­ją­ce­go znany każ­de­mu mit bo­ha­ter­skiej armii pod­ziem­nej. Można też wspo­mnieć „Chrzest”, który Wie­de­mann okre­ślił jako utwór pre­kur­sor­ski wobec „Murów He­bro­nu” Sta­siu­ka. To w tej krót­kiej pro­zie naj­le­piej widać, że bo­ha­te­ro­wie Łu­czeń­czy­ka to w więk­szo­ści silni, zde­cy­do­wa­ni męż­czyź­ni, nie­wy­chy­la­ją­cy się poza swoje gen­de­ro­we ramy. W opo­wia­da­niu tym po­stać, która ma być wy­ko­rzy­sty­wa­na sek­su­al­nie przez współ­więź­niów, uprzed­nio prze­cho­dzi przez ty­tu­ło­wy „chrzest”, czyli nada­nie mu imie­nia ko­bie­ty. To ewi­dent­nie szorst­ki, ma­czy­stow­ski świat. W pro­zie Łu­czeń­czy­ka sta­rusz­ko­wie, ko­bie­ty, dzie­ci – czyli nie-męż­czyź­ni – pod­le­ga­ją pa­no­wa­niu męż­czyzn. W „Pił­ka­rzach” (tek­ście też re­ali­stycz­nym, ale bar­dziej już sku­pio­nym na dzie­cię­cym pod­mio­cie nar­ra­to­ra) je­dy­ny po­ja­wia­ją­cy się męż­czy­zna, dwu­dzie­sto­let­ni Maks, jest dla wy­stę­pu­ją­cych tu chłop­ców bo­żysz­czem, wobec któ­re­go trze­ba się pil­no­wać i trak­to­wać je z od­po­wied­nią czcią, po­nie­waż „grzesz­ni­ków” upo­ka­rza po­ni­ża­ją­cym kop­nia­kiem w tyłek. Sta­tus nar­ra­to­ra wśród ró­wie­śni­ków uległ wy­win­do­wa­niu do­pie­ro po tym, gdy ów idol zadał mu cios pię­ścią w twarz „jak rów­ne­mu”. Maks na­to­miast przez to „ob­co­wa­nie ze śmier­tel­ni­kiem” stra­cił swój sta­tus wśród dzie­ci (i co ważne, nie spra­wi­ło mu to ra­czej przy­kro­ści). W „Sy­nach” to męż­czyź­ni usta­na­wia­ją po­rzą­dek w prze­dzia­le i tylko oni mają głos. W „Źró­dle” ko­bie­ty sta­no­wią „ele­ment wy­stro­ju” i kom­for­to­we­go życia.

Po po­wyż­szym wspo­mnie­niu „Źró­dła” nad­szedł od­po­wied­ni mo­ment, by po­wie­dzieć nieco o trzech mi­kro­po­wie­ściach: „Gwiezd­nym księ­ciu”, „Wy­zwa­niu” i wła­śnie „Źró­dle”, które – choć wy­ra­fi­no­wa­ne, ze świet­ny­mi po­my­sła­mi fa­bu­lar­ny­mi i do­brze skon­stru­owa­ne – nie­spe­cjal­nie przy­pa­dły mi do gustu. Po­wie­ści Łu­czeń­czy­ka to skru­pu­lat­nie na­pi­sa­ne, mi­ni­ma­li­stycz­ne utwo­ry o jed­no­li­tym (choć nie­ty­po­wym) po­my­śle, które jed­nak na tak dużej prze­strze­ni (w po­rów­na­niu z krót­ki­mi opo­wia­da­nia­mi) mogą nużyć. Łu­czeń­czyk jest pi­sa­rzem ba­zu­ją­cym na cel­nych kon­cep­tach, które tracą swoją siłę w dłuż­szych tek­stach, w efek­cie czy­tel­nicz­ka może mieć trud­no­ści, żeby w ogóle przez nie prze­brnąć. O ile „Źró­dło” i „Wy­zwa­nie” są re­ali­za­cją kon­wen­cji ga­tun­ko­wej po­wie­ści kry­mi­nal­nej, o tyle „Gwiezd­ny ksią­żę” bar­dziej od­po­wia­da sty­li­sty­ce dra­ma­tu szek­spi­row­skie­go ze wzglę­du na szta­faż qu­asi-śre­dnio­wiecz­ny, głów­ne­go bo­ha­te­ra (który tak jak Ham­let czy Mak­bet jest ary­sto­kra­tą i szar­ga nim kry­zys eg­zy­sten­cjal­ny) oraz po­ja­wia­nie się wątku fan­ta­stycz­ne­go (nie­wy­tłu­ma­czal­ne zwy­cię­stwa armii Księ­cia).

Na końcu tomu znaj­du­je się dra­mat „Mistrz”, który – choć wy­da­je się wpraw­ką sty­li­stycz­ną – może być istot­ny dla ba­da­czy twór­czo­ści An­drze­ja Łu­czeń­czy­ka przez wzgląd na obec­ną tam te­ma­ty­kę bi­blij­ną.

Jeśli miał­bym jakoś okre­ślić kształt i od­cień twór­czo­ści au­to­ra „Gwiezd­ne­go księ­cia”, to uni­kał­bym od­wo­ły­wa­nia się do na­zwisk kla­sy­ków ta­kich jak czę­sto wy­mie­nia­ni w jego kon­tek­ście Al­bert Camus czy Franz Kafka. Nie­raz utwo­ry Łu­czeń­czy­ka zdra­dza­ły fa­scy­na­cję ich twór­czo­ścią (cho­ciaż­by „Ciem­na woda”, w któ­rej forma i treść w dużym stop­niu po­kry­wa­ją się z „Obcym” Ca­mu­sa), ale takie po­rów­na­nia – tym bar­dziej w re­aliach dzi­siej­sze­go rynku książ­ki  – by­wa­ją ry­zy­kow­ne i mało płod­ne. Mogą być kon­struk­tyw­ną me­to­dą przy pró­bach hi­sto­rycz­no­li­te­rac­kie­go umiej­sca­wia­nia pi­sa­rza czy przy kla­sycz­nych „wpły­wo­lo­gicz­nych” roz­wa­ża­niach. Jego twór­czość jest jed­nak zja­wi­skiem sa­mo­swo­im, nie­pod­da­ją­cym się wy­ja­śnia­niu przy po­mo­cy zna­czą­cych i to­por­nych figur w ro­dza­ju „pol­skie­go Kafki”, funk­cjo­nu­ją­cych dzi­siaj ra­czej w za­kre­sie mar­ke­tin­gu ani­że­li sza­nu­ją­cej (sie­bie samą i swoje czy­tel­nicz­ki) re­flek­sji kry­tycz­no­li­te­rac­kiej. Po­sia­da ona za­rów­no wła­sne na­rzę­dzia sty­li­stycz­ne oraz fa­bu­lar­ne, jak i po­tknię­cia twór­cze. Le­piej za­chę­cić do tej lek­tu­ry obiet­ni­cą skoku w nie­zna­ne, wy­zwa­nia in­te­lek­tu­al­ne­go i ewen­tu­al­ne­go po­zna­nia od­ręb­ne­go po­ko­ju w li­te­ra­tu­rze pol­skiej. Od­kry­wa­nie tego po­ko­ju po­le­gać bę­dzie na roz­po­zna­wa­niu nie­ustan­nie po­wta­rza­nych sym­bo­li, mo­ty­wów i fraz. To pi­sa­nie i po­wta­rza­nie w nim zna­czeń, mo­ty­wów i fraz było ry­tu­ałem An­drze­ja Łu­czeń­czy­ka.

Andrzej Łuczeńczyk

„Dzieła zebrane", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, s. 528.

Filip Ma­twiej­czuk
ur. 1996 w Mrą­go­wie. Pu­bli­ko­wał wier­sze w „Wi­zjach", „Małym For­ma­cie", „8. Ar­ku­szu Odry". Jeden z re­dak­to­rów „Sto­ne­ra Pol­skie­go".
redakcjaJakub Nowacki
korekta Joanna Korytko
POPRZEDNI

rozmowa  

Chwytanie chrząszczy

— Jakub Wolak

NASTĘPNY

recenzja  

Krytyka negatywna (10): Rygor mortis

— Jakub Skurtys