37.
Przed kąpielą odpalam piecyk. TO MAŁA CZARNA KOSTKA TYPU NADMUCH, Z KTÓREJ ZIONIE CIEPŁE POWIETRZE: lubię ją, ona lubi mnie, lubimy się, jest fajnie. W sypialni pachnie kawą, w kuchni – masełkiem.
Równa się milutko.
Ale też zimno. Jest zimno (1) na korytarzu, (2) w salonie, (3) w sypialni.
Również w kuchni (4). W łazience (5) robi się coraz cieplej. Wydobywam się, prawda, z głębokości. Włącznie z korytarzem w mieszkaniu mamy aż pięć pomieszczeń. SZAŁ. Od trzech dni leje, od czterech nocy źle śpię. WSZYSTO MOKRE STOP. I te gnijące liście na klatce. Tegoroczna jesień jest bardzo cicha. I jakaś taka skromna. Śnią mi się dziwne rzeczy.
Dzisiaj – w swoim śnie – rozmawiam z DJ-em, który wrócił z tournée po zakrystiach. Mówi, że grał we wszystkich parafiach województwa podlaskiego dla legionu małych ministrantów. Przy dropach – w muzyce liczą się tylko dropy – rączki składali jak do litanii. DJ z mojego snu w miejscu głowy ma różową kominiarkę, jest jak członek gangu Karola Radziszewskiego z „zawsze chciałem”: „zawsze chciałem mieć gang, gejowską agresywną bojówkę, która porywa cywilnych obywateli, męczy ich i gwałci, i mści się za wszystkie czyny wyrządzone na tej biednej mniejszości gejowskiej”. W punkt! Potem – wraz z DJ-em – zastanawiamy się nad szansami niesygnifikacyjnej metodologii badawczej.
I jesteśmy w kuchni, zimnej. I dzisiaj – w swoim śnie – przypominam sobie, uwaga, sny, które śnię jako dziecko: NAJS.
W tych dziecięcych snach ściskam w dłoniach ogromną kostkę lodu (i budzę się zmoczony). Albo chodzę po jelicie matki jak po linie, takiej grubej, zawieszonej między wieżowcami. Z dzisiejszego snu budzę się spokojny (i suchy), ubieram szlafrok, przechodzę do kuchni, jest milutko, ale zimno. W łazience ustawiam piecyk typu nadmuch (wzajemna sympatia), kawę dopijam w sypialni albo gabinecie, przy biurku. Podczas mojej nieobecności – niedawno musiałem na chwilę wyjechać z miasta, żebyś coś tam załatwić – ktoś zepsuł mi kolumny Polarisa, więc zajebiście, póki co daruję sobie muzyczkę. Poza tym wszystko jest kojące: po kąpieli odpalam pralkę, po odpaleniu pralki włączam zmywak – urządzenia brzęczą radośnie, jest milutko i zimno, mam do świata oraz jego wytworów totalny szacunek. Totalny. Na prąd czajnik, na gaz kuchenka. Brudny piekarnik z obleśnymi smugami tłuszczu na szybie. To tłuszcz albo nie wiem co, jakaś pyrcina, przeciągłe plamy z naszych wypieków.
Pomyślałem, że na zimę będę gotował zupki. Olej palmowy szkodliwy, nie lubię i nie chcę, biały toster marki Tefal, marki Blaupunkt czarny blender. Wszystko na prąd. Kto nam to kupił? Kiedy mieliśmy na to czas? Tego typu sprzęty produkuje się przecież na taśmach montażowych wielkich fabryk. Tak wygląda piekło, typie. W największej z nich – opiekacze, żelazka i ekspresy do kawy – zatrudnionych jest dwadzieścia tysięcy osób. Podział pracy organizuje się według modelu fordowskiego: nisko wykwalifikowani pracownicy najemni dzielą się na zespoły i podzespoły. Ich zadaniem jest montaż części składowych zestandaryzowanego produktu. Ewaluacja następuje pod koniec każdej zmiany. W szczytowym momencie cyklu podażowego zakład zatrudniający dwadzieścia tysięcy pracowników w ciągu jednej zmiany wytwarza dwadzieścia tysięcy opiekaczy, dwadzieścia tysięcy żelazek oraz trzydzieści tysięcy ekspresów do kawy. Pod względem produkcyjnym fabryka jest autarkiczna: wszystkie elementy składowe – włącznie z tymi najmniejszymi – powstają na miejscu. W wielkich, podziemnych halach, po których kierownicy przemieszczają się elektrycznymi meleksami. Dopijając kawę, myślę o tym, że chciałbym napisać powieść, której akcja toczy się w fabryce EÜPA w południowo-wschodnich Chinach.
Chciałbym, ale tego nie zrobię, bo po drodze najpewniej stracę ochotę: będę zresztą musiał wrócić do doktoratu, w którym chciałbym udowodnić, że pomiędzy światem a językiem wcale nie ma takiej przepaści. Jeśli język nie potrafi dotrzeć do świata, znaczy to, że ten świat nie jest nam w ogóle do niczego potrzebny. Ktoś mądry niedawno powiedział, że „na płaszczyźnie immanencji możliwa jest wyłącznie produkcja Realnego”, i od tygodnia próbuję to rozkminić.
Ktoś mądry niedawno powiedział, że »na płaszczyźnie immanencji możliwa jest wyłącznie produkcja Realnego«, i od tygodnia próbuję to rozkminić
Tymczasem „wyobraźcie sobie, że żyjecie w miejscu pracy”. W zakładzie o powierzchni Monako. Pracownicy najemni śpią na piętrowych pryczach w grożących zawaleniem barakach. Czas wolny spędzają najczęściej przed płaskimi ekranami tabletów. Na otwartych kanałach kontaktują się z rodziną albo grają w gry MMORPG. To zazwyczaj dwudziestoletni Chińczycy, którzy zjeżdżają do kompleksu z terenów wiejskich – opuszczają swoje domy w poszukiwaniu lepszego życia. Yin z prowincji Shanxi pokonał pięć tysięcy kilometrów, by przez kolejne trzy lata przez dwanaście godzin na dobę pracować na gigantycznej taśmie montażowej przy lutowaniu kabli uruchamiających mechanizm pary w żelazku. Pierwszy kabel ma kolor niebieski, a drugi czerwony. Yin po godzinach kładzie się na pryczy, na uszach ma słuchawki, a na stopach japonki: „przyszłość jest teraz”. Pierwsza zmiana zaczyna się od mobilizacyjnego apelu o szóstej rano, ale fabryka i tak działa przez całą dobę. Jakie myśli można wyprodukować w takich warunkach?
Maszynowe. Myślę, że myślenie – tak w ogóle – jest skandalem. Niedługo Chiny staną się pierwszym prawdziwym megalopolis – całe państwo będzie jednym, gargantuicznym ulem zamieszkałym przez dwa miliardy ludzi. Kiedy o tym myślę, robi mi się przykro, ale tylko trochę.
Będzie im ciasno. Poza tym jest mi przykro, że jest mi tylko trochę przykro. Mam też inne problemy. Szare, jesienne przedpołudnie włazi mi do serduszka, chłód wślizguje się pod szlafrok: błękitny, puchowy, wygodny. Szlafrok ma fakturę chłodu, więc po śniadaniu – jajecznica na masełku z bułką typu graham – ściągam go i ubieram się w ubrania dzienne.
Mam do załatwienia kilka spraw, ale jeszcze nie muszę nigdzie wychodzić: od trzech dni leje, od czterech nocy śpię źle. Śnią mi się dziwne rzeczy. Zastanawiam się, czy DJ z mojego dzisiejszego snu jest DJ-em, którego znam w rzeczywistości, czy też może nie. We śnie w miejscu głowy ma różową kominiarkę, więc trudno orzec. Nie pamiętam jego sennego głosu. Chciałbym, żeby DJ z rzeczywistości – najpewniej ten, z którym we śnie rozmawiam o szansach niesygnifikacyjnej metodologii badawczej – mnie lubił. Chciałbym, żeby swoim super znajomym powiedział kiedyś o mnie: to fajny gość.
Jego – tego gościa – życie jest ciekawe.
38.
I co, w zasadzie tak se mogę głupio śnić i zdawać z tego głupiego śnienia śmieszne raporty o względnie wysokiej dyscyplinie formalnej, bo oto przychodzi jebana zima i po prostu nie chce mi się wyłazić z chaty: proste. Komu to potrzebne, kogo to obchodzi? Słabe to przeraźliwie; pomiędzy listopadem a grudniem wszystko ustaje, miasto robi się szare, wietrzne i wilgotne, „jakby zamknięte w najwyższej wieży”, dochodzi też do mnie, że w zasadzie nie mam znajomych, z którymi mógłbym – bo ja wiem – wyjść wieczorem do kina czy tam przy browarze trochę ponarzekać na sprawy typu kryzys szkolnictwa wyższego w ramach forsowanej przez ministra ustawy. Spoko, to żadna tragedia, wystarczy mi widok ludzi, których mijam podczas drogi z punktu A do punktu B.
Pomiędzy listopadem a grudniem wszystko ustaje, miasto robi się szare, wietrzne i wilgotne, »jakby zamknięte w najwyższej wieży«
Jest w tym typie – ministrze – jakaś absolutnie przerażająca otchłań, ale może nie ma co cisnąć oczywistego. Poza spaniem i zmulaniem w pokoju przy książkach robię niewiele, wychodzę do sklepu po jedzonko albo do monopolki po tytoń. Mam dwa golfy – szary (cieńszy) i czarny (grubszy) – w których na zmianę chodzę przez cały tydzień. Czasami przygodny obiad w mokotowskim mleczaku (pomidorowa, ruskie, szpinak albo, jeśli nie ma szpinaku, surówka z selera), a na drogę powrotną do mieszkania najtańsze wafelki śmietankowe z pobliskiego Lewiatana. Ostatniego dojadam już przy biurku, ku kawie. Małe, prawda, przyjemności, którymi nie spamuję na Instagramie. A co u was? Czuję się trochę winny z powodu tych narcystycznych tromtadracji; w rzeczywistości (istnieje coś takiego) interesuję się innymi, przynajmniej takie mam wrażenie. I tak naprawdę jestem sobą (w rzeczywistości) do bólu znudzony – trochę dobija mnie myśl, że już zawsze będę miał ten sam ryjec. Zachodzące na japie zmiany przebiegają na tyle powoli, że nie jestem w stanie ich uchwycić. Po prostu jednego dnia wstanę i nagle odkryję: jestem stary. I dodam w myślach, że młodość swoją spędziłem przy książkach, notatkach, skoroszytach, maszynopisach. W publicznych bibliotekach i zakurzonych czytelniach, w tych wszystkich zakamarkach, w których nikt nie mógł mnie widzieć, bo byłem w nich przecież zupełnie sam. Za granicę wyjechałem kilka razy w dzieciństwie, to były wakacje z rodzicami w Chorwacji. Pamiętam, że nurkowaliśmy w krystalicznie czystej wodzie i z kolorowego dna wyciągaliśmy pojedyncze kamyki. Lepiej szło mojemu bratu (mam brata bliźniaka, który mieszka w Krakowie – często pogodnie sobie za nim tęsknię). Wszystko to było bardzo urocze. Tymczasem jeśli coś mnie później spotkało, to właśnie akapity, bloki tekstów, drżenie przy zamówieniach bibliotecznych; niedorzeczny „wstyd z powodu bycia człowiekiem”. Albo gadanie o sobie do siebie na łamach „cyfrowego miesięcznika krytycznoliterackiego” – how cool is that?
ur. 1991, krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”. Mieszka w Warszawie