
Paweł Mościcki
(ur. 1981) – filozof i tłumacz, adiunkt w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Interesuje się współczesną filozofią oraz jej związkami z różnymi dziedzinami sztuki, myślą postsekularną oraz krytycznymi dyskursami politycznymi. Kibic Dumy Katalonii.

Paweł Mościcki
„Lekcje futbolu", Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2019, s. 184.
Umówiliśmy się z Pawłem Mościckim w Champions Sports Barze na Marszałkowskiej przed jednym z meczów półfinałowych Ligi Mistrzów 2018/2019. W rewanżowym spotkaniu Liverpool podejmował Barcelonę na Anfield Road. Wybraliśmy stolik z widokiem na ulicę, a właściwie to stolik wybrał nas – turyści i biznesmeni, stanowiący główną klientelę lokalu („najsłynniejszego baru sportowego w Warszawie”), rezerwują tu stoliki z wyprzedzeniem. Odmienność ta nie umknęła uwadze kierownika sali, który dyskretnie poinformował nas o warunku: jeśli chcemy zostać dłużej, powinniśmy wydać co najmniej 50 zł (każdy). Tego wieczoru koszty uzyskania przychodu miały dla nas smak żeberek Champions BBQ…
Mecz, który obejrzeliśmy razem, był jednym z dwóch najlepszych w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Liverpool odrobił w nim trzybramkową stratę z pierwszego spotkania i ostatecznie rozbił Barcelonę 4:0. W miarę jak angielski klub dokonywał remontady, Paweł stawał się coraz bardziej melancholijny i zachwycony jednocześnie – kibic klubu z Katalonii toczył w nim dialektyczną walkę z homo spectator.
JW: Jaki jest właściwie twój stosunek do piłki? Czy „Lekcje futbolu” to książka optymistyczna, czy wręcz przeciwnie, książka o rozczarowaniu futbolem?
Z futbolem jest chyba tak, jak ze wszystkim w kapitalizmie – trudno jest ukrywać, że to działa. W przypadku piłki mechanizm kapitalistyczny to nie tylko zarabianie na niej, lecz także wytwarzanie fascynacji piłką (choć sama fascynacja jest oczywiście starsza niż kapitalizm, a jej potrzeba głęboko zakorzeniona). Sam dopiero w pewnym momencie zorientowałem się, jak to jest skonstruowane – w sensie politycznym, geopolitycznym, finansowym. Futbol na najwyższym poziomie jest straszny: wielkie inwestycje, pochłanianie coraz to nowszych przestrzeni, korupcja, oszustwa podatkowe itd. A jednak to działa, również na mnie; jestem emocjonalnie i informacyjnie wciągnięty w ten świat.
W „Lekcjach futbolu” przyglądam się temu, co było też przedmiotem namysłu Jana Sowy i Krzysztofa Wolańskiego. Ich wspólna książka „Sport nie istnieje” zrobiła na mnie duże wrażenie. Brakuje mi jednak u nich fascynacji; nie umiałbym tak pisać, bo musiałbym potraktować niedialektycznie coś, co dla mnie pozostaje doświadczeniem dialektycznym – w tym sensie, że jest w którymś miejscu pęknięte.
JW: A może już samo to, że z piłki można wyciągnąć tytułowe lekcje, daje jakąś nadzieję?
Rzeczywiście, piłka działa w moim przypadku jako idealne narzędzie heurystyczne. Zastanawiałem się wielokrotnie, kiedy to się skończy. Nie skończyło się – tylko metafory stają się coraz bardziej skomplikowane. Nie chciałbym jednak, żeby zabrzmiało to w jakiś triumfalistyczny sposób; to, że piłka ma nas czegoś uczyć, to także skomplikowany fenomen. Jestem zwolennikiem tezy Waltera Benjamina, wedle której pewne rzeczy są poznawalne tylko w określonych momentach historycznych. Mówi to wiele nie tylko o tych rzeczach, ale również o tych momentach. To, że akurat z piłki nożnej można wyciągnąć lekcje na temat innych dziedzin, znacznie poważniejszych, także mówi coś o czasach, w których żyjemy. O tym, w jakim miejscu jest nasz język, nasza percepcja, nasza zmysłowość. I to już nie jest takie optymistyczne. Nie łudźmy się – nie czerpiemy wiedzy o świecie ani nie bierzemy lekcji z kina Antonioniego. W tym sensie myślę o tej książce jako o kronice rozczarowań.
To, że akurat z futbolu można wyciągnąć lekcje na temat innych dziedzin, znacznie poważniejszych, mówi coś o tym, w jakim miejscu jest nasz język, nasza percepcja, nasza zmysłowość
JN: Obejrzałeś pewnie trochę więcej meczów niż my – czy umiałbyś na przykładzie tej prywatnej historii futbolu opowiedzieć, jak stopniowo wkradał się do niego wszędobylski kapitał? Czy oglądanie piłki (jeden z głównych tematów twojej książki) przynosi ci w związku z tym coraz więcej rozrywki, czy coraz więcej deziluzji?
Nie mam tu wiele odkrywczego do powiedzenia. Pierwsze mecze oglądałem jeszcze w latach 80. Mistrzostwa Świata we Włoszech w 1990 roku to moment, w którym zacząłem oglądać piłkę na poważnie. Pamiętałem wtedy składy drużyn, recytowałem swojemu ojcu pierwsze jedenastki wszystkich zespołów, które brały udział w Italia ‘90 – Korea Południowa, Zjednoczone Emiraty Arabskie… Wszystko to znałem na pamięć.
To zresztą bardzo ciekawa epoka z perspektywy kulturoznawczej. Nie było wtedy jeszcze gry FIFA. To wraz z nią pojawiło się sprzężenie, które powoduje, że oglądamy mecz piłkarski trochę jako transmisję ze świata realnego, a trochę jako wersję gry (bardzo upodobnionej do transmisji na 48 kamer). Na pewnym poziomie może się zatem zaburzać kolejność – czy od jakiegoś momentu to, co oglądamy nie staje się przedłużeniem symulacji w grze piłkarskiej? Myślę tu o moich kolegach, którzy niekiedy cały dzień grają w FIFĘ, a potem włączają ją jeszcze dodatkowo w przerwie prawdziwego meczu.
Kiedy zaczynałem oglądać mecze – nie był to może czas paleotelewizji w sensie ścisłym, ale jednak pewnej prehistorii – powtórka była pokazywana z jednego, może z trzech ujęć. Czuło się, że to powtórka. Nie było też tego całego gadżetowo-multimedialnego sztafażu. Zwróćcie jednak uwagę na pewną warburgiańską anomalię. Mój bratanek, który bardzo się interesuje piłką, na mistrzostwa świata w zeszłym roku zbierał naklejki z wizerunkami piłkarzy do specjalnego klaseru.
JN: Też to miałem!
Właśnie – ja też to miałem! A więc ta forma kolekcji dziecięcej mogła przetrwać nawet cyfrową rewolucję; jest coś fascynującego w tym formacie wklejanki, wymiany kart, mimo że wizerunki zawodników są dzisiaj dostępne na jedno kliknięcie. W latach 90., żeby zobaczyć gęby piłkarzy, trzeba było jechać do Empiku, szukać w jakichś niemieckich periodykach – dzisiaj to jest wszędzie.
JN: Nawet w grze FIFA w trybie Ultimate Team odtwarza się cyfrowo ten model wymiany kart.
JW: Z tym, że w FIFIE dodatkowo pojawiła się giełda. Pozostał model wymiany, klaserów, kart, o którym wspominaliście, ale został on ujęty w formę rynku. Trzeba wystawić zawodnika, dać mu cenę wywoławczą, ktoś inny może to przebić i tak dalej.
JN: A za wszystko płacisz wirtualnymi pieniędzmi.
To rzeczywiście ciekawe – model kolekcjonera, który chce zebrać całość (wyklejony klaser) zmienia się w model spekulacyjny. Wymiana nie służy już temu, żeby po prostu doprowadzić tę kolekcję do finału.
Na pewno piłka nie była kiedyś takim produktem czy stylem życia jak dzisiaj. Wiązała się raczej z podwórkowym graniem; nie było żadnych orlików, wychowywaliśmy się na obijaniu piłką o ścianę. Czytałem ostatnio książkę Michaela Coxa „Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata”. Cox opowiada foucaultowską z ducha wizję początków gry na najwyższym poziomie, a zarazem narodzin marki Premier League. Nałożyły się wtedy na siebie dwie rzeczy. Po pierwsze, w 1992 roku założono Premier League, wychodząc z założenia, że pierwsza liga angielska się pod wieloma względami skompromitowała. Miała ona wtedy bardzo słabe wyniki w Europie i spore problemy z wandalizmem kibiców. Szybko pojawiła się kwestia praw do transmisji telewizyjnych – to właśnie początek tego, co znamy dzisiaj, czyli bardzo zagęszczonej marketingowej sfery z najdroższymi trenerami i piłkarzami. Po drugie, w 1992 roku wprowadzono też zakaz podawania piłki do bramkarza. Pamiętam Euro 1992, kiedy ten przepis jeszcze nie obowiązywał – były to najnudniejsze mistrzostwa, jakie oglądałem (mimo to bardzo je przeżywałem, a tytuł zdobyła Dania, która weszła do turnieju rezerwowo z powodu wojny w Jugosławii, uniemożliwiającej start tej wielonarodowej reprezentacji).
Cox świetnie pokazuje, że piłka nożna po 1992 roku nie jest już tą samą grą. Rytm, dynamika, umiejętności piłkarzy uległy diametralnej zmianie. Dziś jest nie do pomyślenia, żeby bramkarz na topie nie grał obiema nogami, podcinką, passem, nie czytał gry, nie rozgrywał.
JW: Czyli logika tej zmiany była z porządku spektakularnego? Nie chodziło o kontrowersje w sędziowaniu czy dobro piłkarzy, tylko o to, że za mało się działo?
Tak, to historia zagęszczającej się, radykalizującej dynamiki kapitalistycznej, która dotyczy już wszystkich aspektów życia. Kapitalizm kolonizuje bez żadnego zahamowania. Jednocześnie Cox argumentuje, że teraz piłka jest też po prostu znacznie ciekawszą dyscypliną. To radykalna zmiana, która sprawiła, że mamy możliwość oglądania takich widowisk, jak tegoroczna Liga Mistrzów. Pomijając sympatie i antypatie – to są niesamowite rejestry umiejętności i taktyki.
Pamiętam moment, gdy pierwszy raz oglądałem mecz Legii na żywo. Miałem wtedy poczucie, że jej piłkarze są tylko trochę lepsi ode mnie. To oczywiście złudne wrażenie, są sto razy lepsi – jednak na żywo nie wydają się oni ani tacy szybcy, ani tacy atletyczni jak w telewizji. Inna sprawa, że współcześnie zawodnicy grają właściwie non stop. To jest oczywiście wpisane w tę kapitalistyczną logikę 24/7, non stop entertainment. Guardiola ostatnio żartował, że jego drużyna będzie grała dodatkowe turnieje w Arabii Saudyjskiej w wakacje i już nigdy nie odpocznie. To jest wyzysk. Kiedyś piłkarze mieli przynajmniej prawa pracownicze – trzy miesiące wolnego po zakończeniu sezonu.
JN: Prezes Zbigniew Boniek zapowiadał wręcz, że pod jego wodzą PZPN będzie zarządzany na wzór korporacji.
Boniek to pierwszy nowoczesny prezes piłkarski w Polsce. On pierwszy zrozumiał kwestię wizerunku – spora zmiana po Grzegorzu Lacie, który tę sferę zaniedbał, by nie powiedzieć, że konsekwentnie zaniedbywał… Z kolei YouTube’owy kanał PZPN-u „Łączy Nas Piłka” po raz pierwszy stworzył reprezentację piłkarską jako produkt, konsekwentnie promowaną markę. Sam się na to nabrałem – wielokrotnie przyłapywałem się na tym, że oglądam jakichś kolesi, którzy generalnie mnie nie obchodzą, jak rozgrzewają się na siłowni i walą czerstwe dowcipy. Chodzi w tym oczywiście o generowanie partycypacji.
JN: A oglądasz uczone egzegezy influencerów piłkarskich, owych futbolowych rabinów, mavenów? Przedmeczowe studia albo formaty internetowe w rodzaju „Prawdy Futbolu” czy „Misji Futbol”? Uważam, że idiom Mateusza Borka pozostaje fenomenem niedocenionym przez językoznawców, jego leksykalna fantazja, niespodziewane uskoki stylu. Dotychczas byłem przekonany, że budować można tylko dom tudzież inną nieruchomość, a tymczasem Borek z uczonością rozprawia o „budowaniu piłkarza”, „budowaniu morale drużyny”. Maveni wypracowali fascynujący ekspercki socjolekt, który też może nam coś powiedzieć o współczesnej piłce. Piszesz o tym zresztą w „Lekcji o banalności”, nazywając to zjawisko postmową. Interesuje cię ten influencerski dyskurs?
Tak, to jest śmieszne i straszne zarazem. To lekcja o tym, jak wypluwamy się z treści. Podobnie jest na przykład z prasą – wystarczy kupić dziś „Gazetę Wyborczą” i porównać ją z egzemplarzem z lat 90. W przypadku influencerów wracamy też do kwestii produktu i rynku. Tomasz Hajto sam przyznaje, że jest marką. Im bardziej kaleczy język polski, dając kolejne dowody, świadczące o zupełnej nieznajomości dyscypliny, której poświęcił całe życie, tym lepiej dla niego. To nadaje mu pewną specyfikę i wyposaża w kontrakty reklamowe. To jest jego strategia pozycjonowania siebie.
Istnieje jednak wiele ciekawych publikacji i programów o piłce, są osoby, które potrafią mówić o niej zajmująco. Dużo meczów obejrzałem ze wspomnianym Krzysiem Wolańskim, którego znam jeszcze ze studiów. To jest gość, który wszystko widzi. Oglądanie z nim meczu jest jak uczestnictwo w seminarium, kiedy nagle ktoś bierze tekst i ten tekst ożywa. Jak się potem słucha Dariusza Szpakowskiego, który od trzydziestu lat mówi o tym, że „napastnik żyje z podań”, to można oszaleć. Istnieje wciąż dyskurs tradycyjny, ekspercki (w sensie dosłownym), skupiony na tym, żeby objaśniać piłkę, a z drugiej strony jest to, co nazywam postmową, generowaniem uwagi, która pozostaje pusta. Widać to dobrze na konferencjach prasowych, nawet w piłce angielskiej, słynącej z wysokiej kultury. Dziennikarze zadają strasznie kretyńskie pytania, najczęściej te same na każdej konferencji. Bardzo rzadko zdarza się taki rodzaj wymiany słownej, przy którym miałoby się poczucie obcowania z fachowcami. Z trzeciej strony – jeżdżę czasami na festiwale filmowe, tam dyskusje też nie są szczególnie poważne: „Co słychać, jak się robiło film?”. To nie są rozmowy, które pozwalają coś zobaczyć. Może na festiwalach literackich jest inaczej?
JN, JW: Na literackich jest jeszcze gorzej.
JN: Pisząc o postmowie, wspominasz też o „markowanej powadze” ekspertów. Czy uważasz, że futbol jest poważny? Czy jest sprawą poważną dla badacza akademickiego?
Jak każda rzecz niepoważna, futbol jest bardzo poważny. Rzeczy najważniejszych nie da się komunikować, więc odbijają się nawet w tym, co wydaje się totalnie banalne. Trzeba zadać trochę przemocy futbolowi, żeby zaczął mówić coś sensownego. Albo być bardzo idiosynkratycznym, frywolnym, używać go. Dlatego moja książka nie jest do końca dla fanów piłki – sam gest użycia futbolu jako rezerwuaru metafor to akt pewnej dezynwoltury. Piłka jest tutaj narzędziem, a nie rzeczą, która jest istotna sama w sobie. Jej prawdziwa powaga polega na tym, że pozwala otwierać refleksję na tematy o wiele ważniejsze. Stawki w samym futbolu są raczej błahe. Oczywiście środki, pieniądze nie są błahe. Efekty nie są błahe. Szacuje się, że mistrzostwa świata w Katarze spowodują śmierć tysięcy ludzi przy budowie stadionów. To nie jest błahe. Ale powód, dla którego się je buduje, jest totalnie błahy. W gruncie rzeczy nieważne, kto wygra Ligę Mistrzów.
Jak każda rzecz niepoważna, futbol jest bardzo poważny. Rzeczy najważniejszych nie da się komunikować, więc odbijają się nawet w tym, co wydaje się totalnie banalne
Ja oczywiście bardzo to przeżywam. Niedawno oglądałem mecz Manchester City-Leicester… nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem taki zdenerwowany. Być może jest to więc opowieść o tym, jakie warunki muszą być spełnione, żebyśmy zaczęli odczuwać kontakt ze sobą jako ludzie. Futbol okazuje się tą przestrzenią, w której mamy możliwość bardzo intensywnego wyrażania emocji. Kierując je w stronę czegoś tak odległego, osiągamy pewien rodzaj wolności, możemy się odblokować i autentycznie wyrazić. Jednocześnie w sytuacjach naprawdę dla nas ważnych reagujemy zawstydzeniem, poczuciem blokady, dyskomfortu. Być może to jest jedna z tych poważnych rzeczy, do których służy piłka nożna. Oczywiście nie tylko ona.
Moja książka, co pragnę tutaj podkreślić, jest też napisana nieco polemicznie wobec tradycji – a niekiedy maniery – pisania o futbolu w Polsce.
JN: Jerzy Pilch?
PM: Trochę Jerzy Pilch, trochę Wojciech Kuczok, a trochę Michał Okoński. „Futbol jest okrutny” tego ostatniego przeczytałem zresztą już po oddaniu swojej książki do składu, żeby zobaczyć, czy nie ma powtórzeń. Wszyscy wspomniani autorzy próbują nadać futbolowi większą powagę poprzez włączenie go w dyskusję o literaturze, uwznioślić go, zmitologizować. Ja uważam, że nieodzowny jest gest krytyczny, żeby piłka nie stała się nową mitologią. A przecież świetnie się do tego nadaje. Kapitalizm jest świetny w tworzeniu nowych mitologii. Dlaczego oglądamy „Grę o tron” i przejmujemy się, że ktoś podbije jakiś zamek? To równie mądre, jak oglądanie Ligi Mistrzów.
Chciałem napisać książkę, która będzie poważna, ale też trochę osobista, która będzie miała temperaturę nieakademicką, ale nie będzie pompowała w futbol tego, co poza nim. Odwrotnie – będzie używała futbolu jako narzędzia, by inaczej opowiedzieć o innych sprawach, inaczej je oświetlić. Członkowie grupy OuLiPo mówili o przymusie, czymś, co tak zawęża możliwości, że paradoksalnie generuje nowe. Nigdy nie popełniłbym książki, w której pisze się tak po prostu o przyjaźni, bliskości, wzajemności, wydawałoby mi się to pompatyczne, nadęte. Matryca futbolowa jest na tyle ograniczająca, że pozwala powiedzieć coś, czego normalnie nie odważyłoby się powiedzieć.
Uważam, że nieodzowny jest gest krytyczny, żeby piłka nie stała się nową mitologią. A przecież świetnie się do tego nadaje. Kapitalizm jest świetny w tworzeniu nowych mitologii
JW: Mateusz Borek na pewno potrafiłby to jakoś ładnie nazwać. A wracając do pytania o powagę i luz: Ronaldo czy Messi?
Prawdziwa powaga i luz wynikają z doskonałości, to jest dialektyczne. Na pewno Ronaldo ma luz w grze – nie wiem, jak poza boiskiem. Najwięksi piłkarze to zwykle ludzie, którzy po godzinach zajmują się robieniem głupich żartów, są bardzo młodzi, niespecjalnie przejmujący się światem poza nimi, prowadzący bardzo wygodne życie. Przy okazji: śmiejemy się z Mateusza Borka, ale mam do niego szacunek za tekst o zawodnikach Legii grających pod presją. Borek ma takie momenty, gdy staje się nieledwie krytykiem kapitalizmu. Na tle krajobrazu polskich mavenów jest naprawdę cenny. Wracając do pytania: żeby być naprawdę doskonałym, żeby mieć luz, trzeba być niesamowicie wytrenowanym, wyszkolonym. To nie jest po prostu luz – to luz, który pojawia się razem z ćwiczeniem.
JN: No właśnie, w „Lekcjach futbolu” wywodzisz kategorię ćwiczenia z Waltera Benjamina, pisząc o stanie, w którym „ciało zaczyna myśleć samodzielnie, a wysiłek wniesiony w jego wytrenowanie staje się teraz źródłem spokoju, dyscyplina wyrosła z bólu zmienia się ponownie w coś na kształt błogości”. Pierwszym benjaminowskim piłkarzem, który przychodzi mi na myśl jest polskie bożyszcze, Robert Lewandowski, który oparł swój sukces na ciężkim treningu, ścisłej diecie i obsesji powtarzalności. Czy w tych mozolnych ćwiczeniach wielkich gwiazdorów nie widać różnicy między dawną a dzisiejszą piłką? Czy dawni piłkarze nie byli pod tym względem luźniejsi?
W sensie czysto fizjologicznym współcześni piłkarze są poddawani tak niebywałemu reżimowi, że żadne normalne, nawet świetnie wyćwiczone ciało by temu nie podołało; żaden Maradona, Mario Basler, który palił papierosy, Garrincha, który żył od imprezy to imprezy. Ten model dawno temu odszedł w niepamięć. Dziś zawodnicy to roboty – żeby być na topie, trzeba być robotem. Klaus Theweleit opisuje moment, kiedy w Milanie wprowadzono pierwszy system badania współczynników fizjologicznych. To były początki współczesnego systemu kontroli, dokładnego badania piłkarzy, od nawodnienia, przez zmęczenie mięśni, po próby kondycyjne. Co ciekawe, w punkcie wyjścia nie była to wyłącznie kwestia reżimu władzy, lecz walka z przetrenowaniem, które już wtedy było problemem. W lidze włoskiej pojawił się problem wspomagania się sterydami przy przetrenowaniu mięśni, co doprowadzało do licznych chorób, a nawet samobójstw czy nagłych zawałów. A więc ten system wprowadzono, by lepiej zaplanować trening, unikać kontuzji, żeby cykle treningowe stały się bardziej przewidywalne i żeby piłkarze nie musieli stosować dodatkowej farmakologii. Dopiero potem wyewoluowało to w obecny hiperrobociarski model. Bramkarze są wyszkoleni, obrońcy są szybsi, zwrotniejsi, bardziej przydatni w ofensywie – dawniej obrońca miał być dużym człowiekiem, który blokuje piłkę ciałem. Nie szukałbym więc luzu w samym luźnym podejściu, ale w efektach katorżniczej pracy.
JW: Z tego, co mówisz, wynika, że piłkarze nie są dziś do końca ludźmi – w sensie organicznym. Trudno przewidywać, co będzie za dwadzieścia lat, ale czy naturalną konsekwencją takiego kierunku zmian nie będą kolejne ingerencje w ciało? Czy piłkarze staną się awangardą transhumanizmu?
To już się dzieje. Nowoczesne treningi z percepcją, którym są poddawani, trochę o to zahaczają. Gracze są uczeni rozszerzania pola percepcji, szybkości reagowania. Ciekawe, że chodzi tu o mechaniczne reakcje (albo – mówiąc językiem Matiego Borka – automatyzmy), a więc o wytwarzanie habitusów, właściwych odruchów. To będzie się radykalizowało, pytanie tylko w jakim kierunku. W kierunku bionicznych mięśni? Protez? Interesują mnie też kwestie związane z ruchem. Piłkarzom przyczepia się czujniki wskazujące, w jakich strefach boiska pojawiają się najczęściej. Efekty pokazywane są na tzw. mapach cieplnych, niekiedy w przerwach meczów. To także model myślenia systemowego.
JW: Jest w tym też coś wojennego – logika, która mówi, że aby skutecznie zagrać, trzeba opracować dokładne mapy, które pozwolą skutecznie przeprowadzić operację.
Dodałbym jeszcze, że to myślenie/mówienie metaforami strategicznymi jest charakterystyczne także dla języka biznesu. Sun-Tzu, „Sztuka wojny”, wszyscy menadżerowie to czytają. Szukałbym przyszłości futbolu także w tym kapitałowym układzie – przyszłość piłki to dalsze uzależnianie się od kapitału, który zmienia to, co wspólne, w coś bardzo ekskluzywnego. Żeby pójść dziś na mecz Premier League, trzeba wydać 500 zł.
Zajmowałem się kiedyś przedstawieniami uchodźców w mediach i doszedłem do wniosku, że niechęć wobec świata arabskiego może być odpryskiem naszego coraz większego uzależnienienia od pieniędzy z Bliskiego Wschodu. I to tych najbardziej brudnych. To, co odbija się na uchodźcach klimatycznych czy wojennych, stanowi opóźnioną reakcję wynikającą z bezsilności. Wyobraźcie sobie dzisiaj piłkę bez szejków. Nie mówię nawet o właścicielach Paris Saint-Germain czy Manchesteru City, ale o sponsorach, Qatar Foundations, Qatar Airlines i tak dalej. Być może ta negatywna reakcja – na jakimś poziomie słuszna – wobec kolonizacji piłki europejskiej przez władców krajów często kompletnie niedemokratycznych, gwałcących wszystkie możliwe prawa człowieka, zostaje przekierowana na tych, którzy nie mają z nią wiele wspólnego.
JN: Zmieńmy temat na coś pocieszającego – VAR (Video Assistant Referee). Technologia, która miała wyeliminować błędy, wprowadzając ład i sprawiedliwość, stała się przedmiotem takich samych sporów i kontrowersji, jak tradycyjne sędziowanie. Jestem zresztą zaangażowanym poplecznikiem VAR-u, od kiedy dostrzegłem, że nadał on piłce jeszcze więcej teatralności (machamy do Dariusza Kosińskiego!). Zbliżenia na twarz sędziego, który rozmawia przez mikroport z asystentem, długie dramatyczne przerwy, kiedy arbiter biegnie do telewizyjnego stanowiska i ogląda powtórkę, nowy arsenał gestów sędziowskich…
Zobaczcie, co się stało z samą decyzją: w piłce przedVARowej była ona natychmiastowa. Często skupiała agresję (szczególnie, gdy decyzję odbierano jako kontrowersyjną albo po prostu niesłuszną), była bardziej arbitralna, zależna od błyskawicznej spekulacji, ale pozostawała mniej wyeksponowana. Teraz zamieramy w momencie, kiedy sędzia staje nad monitorem… i naprawdę decyduje! Musi zadecydować. Wcześniej to się po prostu działo.
JW: VAR jest meczem w meczu, osobnym widowiskiem.
Tak, widzimy teraz oddzielenie tych dwóch materii. Te dwie rzeczywistości muszą się ze sobą spotykać, ale to zupełnie różne porządki. Czym jest ten wgląd z siódmej powtórki? To już wydaje się być laboratoryjną analizą. A jednak, jak słusznie zauważyliście, sprawa pozostaje wciąż nieoczywista.
JN: Gra zostaje włączona w domenę interpretacji. Przy okazji niedawnego finału Pucharu Polski okazało się na przykład, że polscy sędziowie reprezentują inną szkołę interpretacji niż sędziowie europejscy.
To prawda. Ciekawe, jak przenosi się to na rozgrywki podwórkowe. Tam też są kontrowersje o użycie ręki.
JN: „Nabita”, „przy ciele”…
Nikt nie wie tak naprawdę, jakie są dokładne przepisy. To zawsze wypadkowa poszczególnych kompetencji – ktoś coś przeczytał w Wikipedii i zaczyna argumentować, a wszystko to w sytuacji nieszczególnie sprzyjającej dyskusjom. Ciekawe jest też to, jak w tych podwórkowych rozgrywkach, w których zazwyczaj nie ma sędziego, podejmowane są decyzje w kwestii faulu. Kiedy my gramy z kolegami, najczęściej faulowany mówi, że był faulowany, a faulujący, że nie było faulu. Uznajemy wtedy jednak, że to ofiara ma rację.
JW: To wspaniały system! Przypomniał mi się słynny karny podyktowany przez Howarda Webba w doliczonym czasie gry meczu Polska-Austria w trakcie Mistrzostw Europy 2008. Niedawno dowiedziałem się, że tuż przed rozpoczęciem tamtych rozgrywek sędziowie UEFA wizytowali wszystkie drużyny i wyświetlali im filmy szkoleniowe dotyczące najnowszych zmian w zasadach sędziowania. Podczas wizyty w hotelu polskiej reprezentacji okazało się, że odtwarzacz nie działa, więc sędzia zostawił płytę piłkarzom, którzy mieli obejrzeć ją później na innym sprzęcie. Oczywiście nigdy tego nie zrobili. Reszta jest historią – polskiego pecha i bylejakości.
Ale mieliśmy swoje pięć minut w światowej piłce – na Euro 2016. W porównaniu do meczów z lat 90., kiedy wygrywaliśmy 1:0 z San Marino po bramce Jana Furtoka ręką, kadra Adama Nawałki była objawieniem. Okoński pisze celnie o tym, że kibicowanie to taka patologiczna relacja, w której nieustannie pozostajemy niezadowoleni ze swojego obiektu. Najbardziej oddani kibice drużyny to zarazem jej najbardziej nieznośni krytycy. Odczułem to sam podczas ostatniego mundialu, oglądając mecz Polska-Kolumbia wraz z zagranicznymi znajomymi na Festiwalu Malta. Wszyscy oni byli świadkami tego smutnego powrotu Polski do Polski. Towarzyszący nam Chorwat był oczywiście w zupełnie innym świecie.
JN: Na koniec zadam pytanie, w którym zawiera się właściwie wszystko, o czym do tej pory rozmawialiśmy. Jak interpretujesz gest Zinedine’a Zidane’a z pamiętnego finału Mistrzostw Świata 2006, kiedy wielki Zizou w kluczowym momencie dogrywki uderzył z dyńki Marco Materazziego?
W pewnym sensie był to gest pozapiłkarski – wydarzył się w ramach boiska, ale nosił znamiona fundamentalnego gestu etycznego. Pamiętacie Billy’ego Budda z opowiadania Hermana Melville’a? Zidane wszedł tutaj w podobne buty – niewinnego zabójcy. Na uknutą przeciw sobie intrygę Billy Budd reaguje ciosem morderczym i w tym sensie pozostaje sprawiedliwy; to nie jest ktoś, kto syci się czynieniem zła, nawet nie wchodzi z nim w dyskusję. Zabija oskarżającego go człowieka na miejscu i zaraz później ponosi za to karę śmierci. Czy Zidane jest niewinnym łobuzem, który bronił honoru swojej siostry? Jeżeli mówimy o nim w horyzoncie etycznym, to moglibyśmy powiedzieć o „bronieniu honoru” jako przeszywaniu siatki owego trash talking w geście sprawiedliwego.
Pamiętacie Billy’ego Budda z opowiadania Hermana Melville’a? Zidane wszedł tutaj w podobne buty – niewinnego zabójcy
JN: A może to wcale nie był gest etyczny, tylko egoistyczny? Gest wbrew duchowi wspólnoty drużynowej. Zresztą Zidane zapewnił sobie nim sławę i pamięć dłuższą, niż przyniósłby mu zespołowy triumf na mundialu, który Francja wówczas przez niego przegrała.
Porównałbym tę główkę Zidane’a z jeszcze innym niesamowitym gestem, z ostatnich dni – gestem Marcelo Bielsy, trenera Leeds United, który kazał oddać gola strzelonego przez Mateusza Klicha ze względu na zasady fair-play. Trudno w to uwierzyć: Marcelo Bielsa z wrodzoną sobie apodyktycznością podjął decyzję, która kosztowała jego drużynę szansę na awans do Premier League przez baraże. Bielsa to podobno facet – wiem to od Krzyśka Wolańskiego, zainteresowanego również psychodynamiką piłkarską – będący na granicy spektrum autyzmu. Oddać rok pracy za gest etyczny? Uprzeć się przy swojej moralnej integralności zamiast uratować milionowe gaże? Być może we współczesnym świecie na taki gest może zdobyć się już tylko ktoś, kto jest autystyczny.

Paweł Mościcki
(ur. 1981) – filozof i tłumacz, adiunkt w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Interesuje się współczesną filozofią oraz jej związkami z różnymi dziedzinami sztuki, myślą postsekularną oraz krytycznymi dyskursami politycznymi. Kibic Dumy Katalonii.

Paweł Mościcki
„Lekcje futbolu", Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2019, s. 184.
ur. 1994, redaktor „Małego Formatu”, student kulturoznawstwa w Kolegium MISH UW. Publikował m.in. w „Nowej Orgii Myśli”, „Niewinnych Czarodziejach”, „Ha!arcie”, „Twórczości”. W tym roku również nie ukazała się żadna książka jego autorstwa.
ur. 1994, redaktor „Małego Formatu". Studiował polonistykę na UW, teraz będzie studiował scenariopisarstwo w Szkole Filmowej w Łodzi. Debiutował w „Głosie Pruszkowa". Potem poszło jak z płatka.
