fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Nowa książka Chantal Mouffe zaczyna się od cytatu z Machiavellego, który głosi, że „ludzie mogą pomagać fortunie, ale nie mogą jej się sprzeciwiać”. Po dwóch latach dzielących oryginalne wydanie od publikacji polskiego przekładu „W obronie lewicowego populizmu” wybrane motto najlepiej podsumowuje, na czym polega zasadniczy problem z tezami autorki: wyraźnie się zdezaktualizowały, jeszcze zanim mogliśmy je przedyskutować. Mouffe od dawna nie powiedziała niczego naprawdę nowego. Jej ostatnie książki to odgrzewanie tych samych argumentów w kontekście bieżących wydarzeń politycznych, poszukiwanie w rzeczywistości potwierdzenia dla jedynie słusznej teorii, którą przez ponad trzydzieści ostatnich lat rozwijała wespół z Ernesto Laclauem.

Trzeba zresztą przyznać, że do tej pory belgijska filozofka wychodziła z kolejnych potyczek obronną ręką. Najpierw, gdy rzucili się na nią ortodoksyjni marksiści, niegodzący się na odchodzenie od klasowego i ekonomicznego redukcjonizmu na rzecz polityki budowania hegemonii wobec szerokich demokratycznych roszczeń, jej adwersarzy pogrążył upadek bloku wschodniego, zmierzch robotniczej socjaldemokracji i dezindustrializacja Zachodu.

Później, gdy lewica wybrała Trzecią Drogę, odchodząc od postulatów redystrybucji bogactwa i zastępując perspektywę klasową zainteresowaniem stylami życia, Mouffe znów triumfowała. Przestrzegała przecież, że zaniedbanie kwestii nierówności społecznych i rezygnacja z budowania antagonizmu politycznego na rzecz centrowej „polityki miłości” dostarczy paliwa prawicowym populistom.

Gdy partie mainstreamowe otaczały populistów kordonami sanitarnymi w obronie demokracji, filozofka wykazywała kontrskuteczność takiego podejścia, wzywając lewicę do rywalizacji z antyestablishmentową prawicą o wyborców niezadowolonych ze stanu demokracji liberalnej i neoliberalnej globalizacji, doświadczających różnych form wykluczenia, marginalizacji czy dyskryminacji.

Gdy partie mainstreamowe otaczały populistów kordonami sanitarnymi w obronie demokracji, Mouffe wykazywała kontrskuteczność takiego podejścia

Na Mouffe spadała krytyka rozmaitego pochodzenia, ale trudno zaprzeczać, że fortuna zdawała się jej sprzyjać – zwłaszcza po światowym kryzysie kapitalizmu z 2008 roku, gdy rządy zdecydowały się ratować sprawców krachu kosztem jego ofiar. Na placach publicznych od Nowego Jorku po Madryt i od Kairu po Ateny pojawiły się nowe ruchy społeczne, eksperymentujące z horyzontalną demokracją bez przedstawicieli, zawodowych polityków i skorumpowanych partii, a teoria Mouffe zyskała swoje potwierdzenie w praktyce.

Tam, gdzie ruchy te poszły w kierunku proponowanym przez filozofkę – brzmiała życzliwa dla niej opowieść – skutki okupacji i oburzenia okazały się trwałe i przyniosły pozytywne efekty. Tam, gdzie zatrzymały się na pustym radykalizmie i nieumiejętności ustrukturyzowania partii, wyłonienia przywódców i spisania programów, skończyło się na szampańskim karnawale, po którym nastąpił ciężki kac i powrót do smutnej rzeczywistości.

Nie da się zaprzeczyć, że historia wydawała się przyznawać Mouffe rację – i dawać na to liczne przykłady. Autorka przywołuje je wielokrotnie na kartach „W obronie lewicowego populizmu”, napełniając żywiołem aktualności argumenty stricte filozoficzne. Cała jej propozycja ma wręcz opierać się na trafnym zdiagnozowaniu „momentu populistycznego”, czyli tendencji do organizowania współczesnej polityki w kategoriach opozycji „dobrego” ludu i „złych” elit. Moment ten ma trwać w najbliższych latach, a rywalizacja populistów prawicowych i lewicowych polegać będzie na tym, kto lepiej go przepracuje. Mówiąc inaczej, kto skuteczniej zagospodaruje gniew.

Kłopot w tym, że wystarczyły dwa lata, by „moment populistyczny” zaczął się ulatniać – przynajmniej na lewicy. Wprawdzie należy się spodziewać, że jeszcze przez pewien czas będzie wyzwalał nadzieję na zwycięstwo, jednak makiaweliczna teza Mouffe obraca się dziś przeciwko niej. Fortuna okazała się, jak zwykle, zmienna, a pretensje Mouffe do przejrzenia jej zamiarów – nieuzasadnione.

Jak na filozofkę, której rozprawa z marksizmem odbywała się pod hasłem krytyki „pewników” czy też „esencjalizmów”, Mouffe zawsze zdradzała zaskakującą skłonność do poszukiwania nowych trwałych punktów oparcia w miejsce starych dogmatów. Krytykowała marksistów za skłonność do postrzegania historii jako zdeterminowanej z góry, lecz sama poszukiwała tendencji określających, co jest politycznie możliwe (a wręcz konieczne), a co nie. „Nie ma polityki bez reprezentacji, nawet jeśli jest ona zawsze niedoskonała”; „polityka to z konieczności budowanie antagonizmu między przyjacielem a wrogiem”; „radykalna polityka musi naprawiać liberalną demokrację, zamiast ją obalać” – podobnych pewników Mouffe znajdowała całkiem sporo. Przekonanie, że nasze czasy definiuje nieuchronnie „moment populistyczny”, dostarcza kolejnego z nich. Tym razem jednak przywoływana przez nią tak często bieżąca rzeczywistość polityczna, która miała weryfikować słuszność teorii, przynosi falsyfikację.

Spójrzmy, co ostało się z krajobrazu lewicowego populizmu, który szkicuje filozofka. O tym, że „moment populistyczny” może działać także na korzyść lewicy, przekonywać miały przykłady płynące z Hiszpanii i Grecji, gdzie protestujący nie ograniczyli się do kontestacji – weszli do polityki głównego nurtu i świętowali w niej sukcesy. Co po nich dziś zostało i jakie są ich dalsze perspektywy?

Niezdolność Syrizy do zakwestionowania polityki cięć w strefie euro tłumaczyć można osamotnieniem greckiej lewicy, zbyt słabej, by rzucić w pojedynkę wyzwanie potężnym kredytodawcom i chroniącym ich interesy organizacjom międzynarodowym. Część krytyków wskazywała, nie bez racji, że Syriza – której stratedzy otwarcie inspirowali się pismami Mouffe i Laclaua – przejęła od nich z całym dobrodziejstwem inwentarza brak zainteresowania ekonomią i szerszą wizją programową. Tezy filozofów mogły pomóc w wygraniu wyborów, ale nie oferowały żadnych pomysłów na transformacyjną politykę. Dziś ocena recept wystawianych przez Mouffe wypada znacznie skromniej niż jeszcze dwa lata temu, nawet gdy poprzestaniemy tylko na ewaluacji wyników wyborczych. W zasadzie wszystkie ruchy lewicowe podążające za strategią filozofki przestały odnosić sukcesy.

Dziś ocena recept wystawianych przez Mouffe wypada znacznie skromniej niż jeszcze dwa lata temu, nawet gdy poprzestaniemy tylko na ewaluacji wyników wyborczych

Hiszpańska Podemos (której swego czasu wróżono nawet bardziej świetlaną przyszłość niż Syrizie, w końcu miała objąć władzę w kraju o większym znaczeniu niż Grecja i mniej pogrążonym w kryzysie) w czterech kolejnych wyborach parlamentarnych sukcesywnie traciła swoją reprezentację. W efekcie w latach 2015–2019 zeszła od liczby sześćdziesięciu dziewięciu do dwudziestu sześciu posłów. Stało się tak, pomimo że w międzyczasie weszła w koalicję z ugrupowaniem Izquierda Unida i mniejszymi lewicowymi partiami.

Obrońcy Podemos mogliby odpowiedzieć, że przecież od stycznia obecnego roku partia ta współtworzy rząd z centrolewicowymi socjaldemokratami i posłami niezależnymi, ale trudno uznać „progresywną koalicję” za realizację strategii nakreślonej przez Mouffe. Filozofkę zawsze bardziej niż radykalizm programowy pociągała zdolność do organizowania politycznego antagonizmu. „W obronie lewicowego populizmu” wyraża uznanie dla Podemos z uwagi na proponowaną przez nią narrację, która służyła konstrukcji ciemiężonego ludu, zdolnego uzdrowić hiszpańską politykę, przeciwstawianego zepsutej oligarchii i partiom broniącym jej interesów. Kooptacja Podemos do rządzenia przez jedną z dwóch wielkich partii niczemu takiemu nie służy. Co więcej, w międzyczasie na scenie politycznej wyrosły siły nie-lewicowego populizmu. Wprawdzie poparcie dla neoliberalnych populistów z Ciudadanos stopniało o ponad połowę, ale za to skrajna prawica z Vox w ostatnich wyborach uzyskała 15% poparcia i jest trzecią siłą w parlamencie. Zejście Podemos do centrum wzmacnia populistów z prawej strony – jest dokładnie tak, jak ostrzegała Mouffe, tyle że Podemos miała być remedium na kryzys demokracji, a nie jego kolejnym symptomem.

A jak z innymi jaskółkami zwiastującymi wiosnę, która nie nadeszła i raczej już nie nadejdzie? Brytyjska Partia Pracy pod wodzą Jeremy’ego Corbyna miała dostarczać żywego dowodu na to, że stare partie robotnicze, które zachłysnęły się swego czasu centryzmem, mogą zyskać drugie życie. Corbyn, niegdyś autsajder z lewego skrzydła laburzystów, w 2015 roku objął przywództwo w partii dzięki popularności, jaką zdobył wśród szeregowych członków i związkowców – i obawom, jakie wyzwalał wśród partyjnego i medialnego establishmentu. Lewicowy populizm Corbyna, uchwycony w haśle „Dla wielu, nie dla nielicznych” (For the many, not the few), zdawał się przynosić efekty: liczba członków Partii Pracy rosła, mobilizacja młodych aktywistów była bezprecedensowa, a przedwczesne wybory parlamentarne w 2017 roku – rozpisane po to, by zmiażdżyć dołujących w sondażach laburzystów – zakończyły się ich odrodzeniem. W momencie zwołania wyborów Partia Pracy notowała alarmujące 25% poparcia, a w ich dniu uzyskała 40%, odbierając rządzącym konserwatystom samodzielną większość dzięki największemu wzrostowi poparcia od czasów historycznego zwycięstwa pod wodzą Clementa Attlee w 1945 roku.

Po dwóch latach sytuacja uległa diametralnej zmianie. W grudniowych wyborach partia Corbyna została zmiażdżona, wymieciona nawet ze swoich bastionów robotniczych na północy kraju. Wbrew diagnozom wysuwanym przez krytyków „zbyt populistycznego” Corbyna klęska wyborcza nie została spowodowana odpływem wyborców z okręgów bardziej centrowych i zamożnych, lecz tych, którzy czują się marginalizowani w Londynie. Prawicowy populizm premiera Borisa Johnsona, oparty na hasłach rychłego dokończenia Brexitu i wyrwania polityki ze szponów unijnych biurokratów, rezonował w tych wyborach lepiej niż karkołomna strategia Corbyna, który chciał zjeść jabłko i mieć jabłko: pogodzić ze sobą zwolenników i przeciwników wyjścia z Unii Europejskiej. Dzisiaj corbyniści walczą o utrzymanie kontroli nad partią i choć trudno sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek nowy lider mógł zignorować lewicowo zorientowany aktyw, to nie bardzo wiadomo, jaki jest pomysł na odwrócenie druzgocących strat z ostatnich wyborów.

W Stanach Zjednoczonych inny symbol lewicowego populizmu, Bernie Sanders, przebył podobną do Corbyna drogę, tyle że w mniej niż miesiąc. Tegoroczne prawybory, które wyłonią kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta USA, miały być demonstracją siły oddolnego ruchu nestora amerykańskiej lewicy. Wiele wskazywało na to, że w odróżnieniu od porażki z Hillary Clinton sprzed czterech lat tym razem może się udać. Popularność Sandersa i jego postulatów była wysoka, kandydat zbierał w datkach od zwykłych wyborców zawrotne sumy na kampanię i rozpoczął prawybory od zwycięstw w trzech kolejnych stanach. Jednak „superwtorek” 3 marca, kiedy głosowało czternaście stanów, przyniósł decydujące zwycięstwo centrystów – zjednoczonych wokół jednego kandydata – nad „demokratyczną rewolucją” Sandersa. Tegoroczna kampania senatora z Vermont nie tylko rozbija się o te same bariery demograficzne, co cztery lata temu (starsi wyborcy, Afroamerykanie, stany południowe), ale przynosi zaskakujące porażki nawet w części najbardziej postępowych stanów i tych z silniejszą klasą robotniczą.

Przykład z krajowego podwórka – Partii Razem, inspirującej się swego czasu wspomnianymi politykami i ruchami, zaczytanej w poradnikach opartych na książkach Mouffe – najlepiej podsumowuje kategoryczną ocenę, że „lewicowego populizmu nie było”. Jego realne zdobycze polityczne są zgoła niewymierne, nie przyniósł on żadnej istotnej zmiany w rodzaju korekty kapitalizmu czy reformy demokracji liberalnej, nie mówiąc już o bardziej radykalnych stawkach. Ruchy, które chciały – w zgodzie z linią nakreśloną przez belgijską filozofkę – na nowo skonstruować lud, spinając go wokół wspólnej niechęci do elit, albo stały się (tak jak Razem) przystawkami swoich wczorajszych adwersarzy, albo osiągnęły już swój szczyt poparcia i będą musiały wymyśleć się na nowo.

Realne zdobycze polityczne lewicowego populizmu są zgoła niewymierne, nie przyniósł on żadnej istotnej zmiany w rodzaju korekty kapitalizmu czy reformy demokracji liberalnej

Czy w tym liftingu może pomóc strategia kreślona przez Mouffe? Może mamy do czynienia jedynie z chwilową słabością lewicowego populizmu, ale „moment populistyczny” wcale nie mija? Może trzeba wyciągnąć z porażek lekcje i rozniecić go raz jeszcze? Taka pokusa z pewnością istnieje. Można oczekiwać, że już niebawem Mouffe powróci z kolejną książką, w której wezwie do „zrozumienia konieczności”, jaką jest, wbrew wszystkiemu i niezmiennie, aplikowanie jej teorii w praktyce.

Odgrzewanie kotletów pozostawmy tym, którzy mają w tym wprawę. Sami pozostańmy przy pytaniu, które stawia sama autorka „W obronie lewicowego populizmu”: w jakiej koniunkturze żyjemy? Czy możemy przynajmniej w jakimś przybliżeniu ustalić współrzędne sytuacji? Wyprzedzić działanie fortuny?

Słynna „Hegemonia i socjalistyczna strategia” Mouffe i Laclaua wywołała ferment, ponieważ – bez względu na to, na ile kupujemy tę książkę jako całość – przypomniała banalną prawdę. Polityki nie da się zamknąć w sztywnych schematach. Znakiem rozpoznawalnym oferowanego w tej książce podejścia był, jak już wspomnieliśmy, jej antyesencjalizm: metodyczny i błyskotliwy zarazem demontaż rusztowań, które miały za zadanie zamknąć horyzont wyobraźni politycznej i ograniczyć go do odczytywania „praw dziejowych” i dostosowywania się do nich.

Jednocześnie ów antyesencjalizm był wysoce konstruktywny. Chociaż polityka jest działalnością przygodną i żywiołową, wykonywaną przez ludzi z krwi i kości, to nie podlega całkowitej dowolności – musi brać pod uwagę pewne okoliczności i warunki swoich możliwości. Mouffe i Laclau poszukiwali więc drogi pośredniej pomiędzy dogmatyzmem, który odbiera polityce znaczenie, a pustym radykalizmem, fetyszyzującym jej sprawczość.

Pozytywna propozycja, do której doszli – polityka hegemonii, dzisiaj dookreślona przez Mouffe jako lewicowy populizm – była i jest jedną z możliwych dróg działania. Jej autorzy poszli jednak dalej, o jeden krok za daleko. Dobrnęli do przekonania, że ich teoria jest w zasadzie jedynym dostępnym skutecznym kierunkiem dla polityki progresywnej. W ten sposób z wyjściowego antyesencjalizmu, który kruszył beton, powstał „esencjalistyczny antyesencjalizm” – nowy katechizm dla lewicowych aktywistów, tym atrakcyjniejszy, że nadający się stosunkowo łatwo do formalizacji i wyłożenia na szkoleniach partyjnych.

Laclau i Mouffe odeszli więc w toku rozwoju swojego dzieła od wyjściowego impulsu, który przejęli od filozofii poststrukturalistycznej: że warunki tego, co możliwe w polityce, same niekiedy mogą ulec politycznej zmianie. Dobrego przykładu dostarcza tutaj Francja (kolejny kraj, w którym faworyt Mouffe dołuje – i to pomimo że warunki mogłyby się wydawać sprzyjające). Jean-Luc Mélenchon w wyborach prezydenckich w 2017 roku uzyskał niespełna 20% głosów, a jego „Francja Nieuległa” nie stała się główną siłą opozycyjną wobec rządzących probiznesowych technokratów Emmanuela Macrona. Antyspołeczne reformy nowego prezydenta wywołały gwałtowny gniew francuskiego społeczeństwa – kolejarzy, studentów, młodzieży, związkowców – który sięgnął zenitu wraz z rozwojem ruchu „Żółtych kamizelek” i wymierzonymi w niego represjami. Ruch ten nie został jednak zhegemonizowany przez lewicę, ani populistyczną, ani żadną inną, choć takie próby były podejmowane. Polityka niejako zmieniła swoją arenę – z oficjalnych kanałów, takich jak parlamenty, media, partie polityczne czy związki zawodowe, przeszła do sfery tego, co społeczne. Czy nie taka jest nowa koniunktura?

Spójrzmy na strajki reprodukcyjne kobiet i młodzieżowe strajki klimatyczne, na ruch Black Lives Matter w USA czy sieci społeczne organizowane przez migrantów. Nowe artykulacje ludu są wszechobecne, ale z perspektywy Mouffe nie szukają one tradycyjnej reprezentacji, przez co są w jakiś sposób ułomne, nie do końca polityczne. Problem z jej filozofią zawsze polegał na tym, że wytwarzanie nowych relacji społecznych traktowała w najlepszym razie jako preludium do „prawdziwej” politycznej organizacji, a w najgorszym jako zawracanie głowy. Tym samym koncepcja ludu, jaką się posługiwała, zawsze oderwana była od ekonomii, od sfery reprodukcji – stawała się abstrakcją polityczną, swoim duplikatem, którym zarządzać mieli politycy.

Nowe artykulacje ludu są wszechobecne, ale z perspektywy Mouffe nie szukają one tradycyjnej reprezentacji, przez co są w jakiś sposób ułomne, nie do końca polityczne

Populizm, także ten lewicowy, nie jest rozwiązaniem problemu reorganizacji ludu – ten problem był, jest i zawsze będzie polityczny, ale w szerszym sensie niż zakłada to Mouffe, bo polityczna była, jest i zawsze będzie ekonomia. Populizm, jak przyznaje to sama filozofka, w swoim nowoczesnym wydaniu odżył wraz z sukcesem neoliberalnej prawicy pod przywództwem Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. W związku z tym Mouffe proponuje, by lewica „uczyła się od Thatcher”, jak wiązać koalicje niezadowolonych i mobilizować emocje w polityce. Dziś, po porażkach Corbyna, Sandersa, Mélenchona, Podemos, Syrizy czy Razem, widzimy już, że to ślepa uliczka. Thatcher i podobni jej politycy rozbili ludowe struktury solidarności, gdy te stały się częściowo niewydolne i przestarzałe.

Próba reorganizacji ludu okazała się populistyczną zagrywką – parlamentarno-medialnym spektaklem, w rzeczywistości którego odbywać miały się procesy konstytucji ludu, de facto zawsze dziejące się w sferze tego, co społeczne. Gra w ten spektakl przez lewicę gdzieniegdzie przyniosła umiarkowane sukcesy, choć raczej o krótkotrwałym charakterze. W tym sensie „moment populistyczny” dla lewicy był faktycznie momentem – trwał chwilę, ale już mija. Tylko od nas zależy, czy minie bezpowrotnie.

Żeby nie zmarnować pewnego potencjału – tam, gdzie udało się go wygenerować – lewica nie może orientować się wyłącznie na wyborcze koalicje i występy w mediach. Nasza koniunktura – o czym przypomina dojmująco trwająca pandemia koronawirusa, ignorowane zmiany klimatyczne i usuwane z pola widzenia migracje – nie jest wyznaczona przepychankami starszych panów w garniturach i młodych pań w garsonkach. Kto z nas szczerze wierzy, że ten czy inny polityk rozwiąże za nas nadchodzące kryzysy?

To właśnie obecna koniunktura wymaga wymyślenia nowych form współbycia. Ruchy społeczne, które je rozwijają, traktowane są instrumentalnie przez polityków – podczas gdy to oni powinni być przez nie instrumentalnie wykorzystywani. Zaaferowanie lewicowym populizmem odsuwa nas od rzeczywistego zadania – wynalezienia jedynego ludu, który istnieje naprawdę, nie w przemówieniach polityków, nie w serwisach medialnych i w filozoficznych konstruktach, ludu kooperujących ciał. Nazwijmy nasze zadanie „plebsizmem”.

Chantal Mouffe
„W obronie lewicowego populizmu”, przeł. B. Szelewa, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020, s. 176.

Łukasz Moll
adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”, lewicowy aktywista z Górnego Śląska.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Karolina Wilamowska

Chantal Mouffe
„W obronie lewicowego populizmu”, przeł. B. Szelewa, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020, s. 176.

POPRZEDNI

rozmowa  

Nieswojość nie jest stanem tymczasowym

— Krzysztof Sztafa

NASTĘPNY

recenzja  

Przebudzenia nie mają w sobie nic z niewinności

— Aleksandra Wasylów