fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Peter Gizzi

„Pieśni progowe", przeł. Kacper Bartczak, WBPiCAK, Poznań 2020, s. 106.

Jorgos Seferis

„Król Asine i inne wiersze", przeł. Michał Bzinkowski, Wydawnictwo Kolegium Europy Wschodniej, Wojnowice 2020, s. 175.

Gloria Gervitz

„Migracje", przeł. Anna Topczewska, Lokator, Kraków 2020, s. 280.

Serhij Żadan

„Antena", przeł. Bohdan Zadura, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2020, s. 70.

Forrest Gander

„Bądź blisko", przeł. Julia Fiedorczuk, Lokator, Kraków 2020, s. 100.

Hans Magnus Enzensberger

„Mauzoleum. Trzydzieści siedem ballad z historii postępu", przeł. Grzegorz Prokop, Wydawnictwo Prokop, Warszawa 2020, s. 126.

Mia­łem nie pisać w tym roku żad­ne­go pod­su­mo­wa­nia, nawet naj­krót­sze­go: bo wa­run­ki nie sprzy­ja­ły do­stę­po­wi do ksią­żek, bo rok był jaki był (po­dob­no naj­gor­szy i na­da­ją­cy się tylko na memy #ZOZO), bo okres sprzed pan­de­mii wy­da­je się dziś jak z in­ne­go uni­wer­sum, bo po­ja­wi­ło się wiele waż­niej­szych spraw, które na prze­ło­mie grud­nia i stycz­nia zaj­mo­wa­ły mnie w stop­niu znacz­nym. Po­my­śla­łem jed­nak, że jest to już pewna tra­dy­cja, a w tak dziw­nym cza­sie, w za­wie­sze­niu mię­dzy po­czu­ciem wy­czer­py­wa­nia się sił spo­łecz­nych, ak­ta­mi oby­wa­tel­skie­go nie­po­słu­szeń­stwa i nie­cier­pli­wym ocze­ki­wa­niem na szcze­pion­ki, pod­trzy­my­wa­nie tra­dy­cji jest ważne.

Ze wzglę­du na róż­no­ra­kie opóź­nie­nia i te­go­rocz­ny układ „Ma­łe­go For­ma­tu” (no­to­rycz­nie bo­ry­ka­ją­ce­go się z pro­ble­ma­mi fi­nan­so­wy­mi – za­chę­cam więc po raz ko­lej­ny do udzia­łu w zbiór­ce) zo­sta­nie ono jed­nak po­dzie­lo­ne na dwie czę­ści: tę bar­dziej ogól­ną, po­świę­co­ną pod­su­mo­wa­niu mi­nio­ne­go roku od stro­ny życia li­te­rac­kie­go oraz prze­kła­dów, oraz tę bar­dziej szcze­gó­ło­wą, z opo­wie­ścia­mi o uka­zu­ją­cych się to­mach, na którą przyj­dzie po­cze­kać do pierw­sze­go te­go­rocz­ne­go nu­me­ru pisma. Jest to mój gest nie­zgo­dy na ka­pi­ta­li­stycz­ne prze­chwy­ce­nie lo­gi­ki pod­su­mo­wań, na pom­po­wa­nie ba­lo­ni­ka magii prze­ło­mu roku, a jesz­cze bar­dziej na do­ko­ny­wa­nie tego na po­cząt­ku lub w po­ło­wie grud­nia, jak w „Książ­kach. Ma­ga­zy­nie do czy­ta­nia” (co od­bi­ło się zresz­tą sze­ro­kim echem). Od grud­nia do mniej wię­cej po­ło­wy stycz­nia uka­za­ło się prz­yn­ajmniej 50 ksią­żek po­etyc­kich, a w tym cza­sie przy­by­wa­ły też do mnie rze­czy, które wcze­śniej nie do­szły, bo od po­cząt­ku grud­nia pocz­ta jest zwy­kle spa­ra­li­żo­wa­na, nie­któ­re wy­daw­nic­twa zo­sta­wia­ją wy­sył­ki re­cen­zenc­kie na sam ko­niec roku, a i ja nie zwy­kłem tuż przed syl­we­strem uga­niać się za to­ma­mi z za­mknię­tych prze­cież księ­garń. Do tego do­cho­dzą oczy­wi­ście pu­bli­ka­cje przeda­to­wa­ne, uka­zu­ją­ce się w stycz­niu lub lutym, ale roz­li­cza­ne jesz­cze za rok mi­nio­ny. Co z tymi książ­ka­mi zro­bić? Uznać, że nie ist­nie­ją, bo nie za­ła­pa­ły się na ma­gicz­ne wi­deł­ki wzmo­żo­nej po­da­ży i po­py­tu, em­pi­ko­wej lo­gi­ki i mar­ke­tin­gu du­żych wy­daw­ców książ­ko­wych? Po­ezja rzą­dzi­ła się swo­imi pra­wa­mi i niech tak zo­sta­nie, niech dalej opie­ra się tej sza­lo­nej mo­dzie na roz­po­czy­na­nie kar­na­wa­łu w li­sto­pa­dzie.

Ale ta sama po­ezja, z racji hob­by­stycz­nej pracy wielu ak­to­rów li­te­rac­kie­go pola, rów­nież wy­jąt­ko­wo do­brze radzi sobie w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych – nikłe do­ta­cje fi­nan­so­we, które dla ma­in­stre­amo­wej prozy są za­bój­cze, dla po­ezji oka­za­ły się spo­rym wspar­ciem, a tam, gdzie ich nie było, wy­star­czył jesz­cze przed­pan­de­micz­ny roz­pęd au­to­rów i wy­daw­ców. Ksią­żek uka­za­ło się zatem mniej wię­cej tyle samo, co w roku ubie­głym, nie od­no­to­wa­no spek­ta­ku­lar­nych klęsk i prze­su­nięć (poza kil­ko­ma na­gro­da­mi) i nawet fe­sti­wa­le i spo­tka­nia au­tor­skie, które zwy­kle były głów­nym źró­dłem do­cho­dów po­etów, udało się w lep­szych bądź gor­szych for­mach zre­ali­zo­wać zdal­nie (był np. trans­mi­to­wa­ny przez FB Jakub Korn­hau­ser, który ze stu­dia Sa­lo­nu Si­le­siu­sa roz­ma­wiał z te­le­wi­zo­rem, na któ­rym wy­świe­tlał się Boh­dan Za­du­ra…). Oszczę­dzo­no za to na ga­lach i ba­lach, może więc – na­dzie­ja głu­pich – część tych oszczęd­no­ści za­si­li kie­dyś sa­mych au­to­rów.

Te­ma­tem te­go­rocz­ne­go pod­su­mo­wa­nia bę­dzie oca­le­nie – to słyn­ne, z wier­sza Mi­ło­sza, i to na­iw­ne, któ­re­go wszy­scy po­trze­bu­je­my w sy­tu­acji, w któ­rej się zna­leź­li­śmy (epi­de­micz­nej, kli­ma­tycz­nej, eko­lo­gicz­nej, eko­no­micz­nej, po­li­tycz­nej), a która coraz bar­dziej prze­bi­ja się do głów­no­nur­to­wych me­diów. W grun­cie rze­czy udało się roz­dać więk­szość waż­nych na­gród, prze­pro­wa­dzić spóź­nio­ne fe­sti­wa­le, nawet jeśli zo­sta­ły sku­mu­lo­wa­ne, wydać do­sko­na­łe prze­kła­dy (nie­któ­re nawet w sys­te­mie crowd­fun­din­go­wym lub spo­łecz­nym, ale o tym dalej). Udało się też przy­po­mnieć nie­któ­rych po­etów i raz jesz­cze opo­wie­dzieć o tych do­brze już zna­nych, a po­nad­to – jak wska­zy­wa­ły ba­da­nia, te bar­dziej opty­mi­stycz­ne oczy­wi­ście – wzro­sła sprze­daż ksią­żek, bo przez pan­de­mię źli i le­ni­wi oby­wa­te­le mieli nagle wię­cej czasu na czy­ta­nie. Gdyby więc pa­trzeć na ostat­ni rok w po­ezji – poza wzmo­że­niem in­ter­ne­to­wych kon­tak­tów i form ak­ty­wi­za­cji, które i tak w ostat­nich la­tach stają się na­tu­ral­nym forum dla tego ro­dza­ju ni­szo­wej li­te­ra­tu­ry – trze­ba by stwier­dzić, że nic się ta­kie­go nie stało – pi­sze­my dalej, czy­ta­my i wy­da­je­my w naj­lep­sze, wciąż jesz­cze dzia­ła­ją wspa­nia­łe pro­jek­ty, warsz­ta­ty i wy­daw­cy, wciąż tli się na­dzie­ja, a swoje efek­ty przy­no­si de­spe­rac­ka praca u pod­staw.

Piszemy dalej, czytamy i wydajemy w najlepsze, wciąż jeszcze działają wspaniałe projekty, warsztaty i wydawcy, wciąż tli się nadzieja, a swoje efekty przynosi desperacka praca u podstaw

 

Czego więc nie było? (sceny z życia li­te­rac­kie­go w sieci)

Była oczy­wi­ście pan­de­micz­na mo­bi­li­za­cja, i bez niej żadna nar­ra­cja o mi­nio­nym roku nie ma sensu. Po­ja­wia­ły się gesty so­li­dar­no­ści, ale poza tym miały też miej­sce nasze kla­sycz­ne inby, drob­ne afer­ki i śro­do­wi­sko­we ab­sur­dy, bo tych się nie da unik­nąć, zwłasz­cza w takim cza­sie. Przez ogra­ni­cze­nie kon­tak­tów (prz­yn­ajmniej do czasu Straj­ku Ko­biet) wzmo­że­niu ule­gła dzia­łal­ność wir­tu­al­na i wir­tu­al­ne od­lo­ty izo­la­cyj­ne. Jakby za­po­wia­da­jąc ten strajk, ale też tro­chę paląc przy tym mosty, rok za­czę­ła „po­etyc­ka ta­bli­ca sek­si­stów” Mai Staś­ko, choć akcję za­ini­cjo­wa­ła Jo­an­na Lech (pod­rzu­cę ten link, bo do FB trud­no, a tutaj mamy np. ku­rio­zal­nie wci­na­ją­cy się w ar­ty­kuł klip z Blan­ką Li­piń­ską, która też wdała się w mi­nio­nym roku w kon­flikt). Byli na owej ta­bli­cy na rów­nych pra­wach: sek­si­ści i prze­mo­cow­cy, wuje i ob­le­chy, dzia­dy i cał­kiem mło­dzi poeci, był Ta­de­usz Dą­brow­ski, Mar­cin Świe­tlic­ki, Adam Po­pra­wa (za­pew­ne za „pa­ry­te­to­wą dzier­lat­kę”) i Artur Bursz­ta (cho­le­ra wie za co), a nawet pro­za­icy Krzysz­tof Varga i Ja­nusz Rud­nic­ki, chyba jesz­cze na fali roku 2019. W grun­cie rze­czy zna­leźć się tam mógł każdy, bez szans na obro­nę. Kilka osób prze­pro­si­ło i pu­blicz­nie obie­ca­ło po­pra­wę (Onak, Sa­dul­ski, choć po­dob­no zro­bił to na­zbyt ese­istycz­nie i się nie liczy), z kilku sek­sizm, w tym m.​in. lęk przed ko­bie­cym okre­sem, wy­szedł jak słoma z butów (ano­ni­mo­wo oczy­wi­ście); kilka z kolei po­gro­zi­ło po­zwa­mi (nie wiem, co z tego wy­ni­kło, mam na­dzie­ję, że nie­wie­le). Lista – i taki ro­dzaj ne­to­we­go sa­mo­są­du, mo­gą­ce­go przejść z ła­two­ścią w lincz – była moim zda­niem nie tylko ra­dy­kal­na, ale też dość nie­bez­piecz­na. Na­to­miast głosy o tym, że dzia­ła­nia Staś­ko to „bol­szew­zim” i „fe­mi­na­zizm”, a ona sama jest „botem ze skrzy­żo­wa­nia Dunin i Ka­pe­li”, były nie mniej ob­raź­li­we i idio­tycz­nie, nie­ja­ko po­twier­dza­jąc słusz­ność sa­me­go gestu. Czy akcja się udała? Chyba nie. Czy coś po niej zo­sta­ło? Na pewno wizja sma­ro­wa­nia sobie czę­ści in­tym­nych smal­cem i wy­pusz­cza­nia psów – oczy­wi­ście jako obe­lga (przy­po­mi­nam – za­czę­ło się od kłót­ni Lech-Sa­dul­ski o jakąś re­zy­den­cję li­te­rac­ką, a wła­ści­wie o dys­try­bu­cję pre­sti­żu).

Trwał też oczy­wi­ście ko­lej­ny rok ba­ta­lii o „Nowy Napis” i In­sty­tut Li­te­ra­tu­ry, a ba­ta­lia ta za­ostrzy­ła się jesz­cze, bo nie­ja­ki mi­ni­ster (albo sam na­czel­ny, kto wie) po­sta­no­wił wdro­żyć li­te­rac­ką „tar­czę an­ty­kry­zy­so­wą”. Wy­daw­cy i poeci tra­dy­cyj­nie po­dzie­li­li się więc na tych, któ­rzy nie wezmą w imię zasad, wezmą, ale będą cier­pieć i kajać się pu­blicz­nie, oraz wezmą, bo mają to gdzieś, bo nie wie­rzą w opo­zy­cyj­ny dys­kurs rodem z PRL-u, ale za to zbio­rą cięgi od in­nych wy­daw­ców lub po­etów. Można po­wie­dzieć, że prze­pro­wa­dza­nie mi­ni­tar­czy, z drob­ny­mi fi­nan­so­wa­nia­mi (bo były to kwoty sym­bo­licz­ne z per­spek­ty­wy du­żych wy­daw­ców, ale ra­tu­ją­ce bu­dże­ty tych mniej­szych), przez in­sty­tu­cję tak kon­tro­wer­syj­ną w śro­do­wi­sku, jest albo ko­lej­nym aktem sa­bo­ta­żu kul­tu­ry, albo po pro­stu głu­po­tą. Ob­sta­wiał­bym to dru­gie – bo za­wsze ła­twiej sce­do­wać fi­nan­se na mniej­szy organ, który bę­dzie tym za­rzą­dzał, a który po­dob­no zo­stał wła­śnie do tego po­wo­ła­ny. A że po­wo­łał go PiS? Obec­nie kon­tro­lu­je on wszyst­kie do­tu­ją­ce in­sty­tu­cje (z In­sty­tu­tem Książ­ki na czele), więc albo zmie­ni­my oby­cza­je i ogól­ny zwy­czaj w pol­skiej po­li­ty­ce w taki spo­sób, że lo­kal­na ad­mi­ni­stra­cja kul­tu­ral­na nie bę­dzie za­leż­na od chwi­lo­wej ko­niunk­tu­ry w War­sza­wie (ale wów­czas co nas obro­ni przed ka­sta­mi, które i tak opa­no­wa­ły urzę­dy kul­tu­ry po­szcze­gól­nych miast i wsi, two­rząc tam swo­iste, wie­lo­ka­den­cyj­ne oli­go­po­le?), albo zo­sta­nie nam neo­li­be­ral­na fan­fa­ro­na­da pod ha­sła­mi: „po­ezja to hobby”, „żad­nych do­ta­cji” i „niech jędzą pącz­ki”.

Afer wokół IL było kilka, naj­bar­dziej epic­ką zaś oka­zał się ko­niec koń­ców wiersz Jacka Po­dwój­ne Pod­sia­dło Wa­ha­dło z jego nowej książ­ki o tym wła­śnie ty­tu­le, w któ­rym to wier­szu ra­czej brzyd­ko po­słu­żył się poeta fi­gu­rą Tomka Pułki, żeby (jak ro­zu­miem) po­ci­snąć po tych złych z IL-u. Na wiersz od­po­wie­dział, jako jeden z we­zwa­nych do od­po­wie­dzi, rów­nie do­sad­nie Kon­rad Góra: „Ktoś nam umknął, wy­rwał się z ra­mion. / Uto­pił w rzece. / Do końca życia będą to prze­żu­wał / Jak ro­bot­nik upo­ko­rze­nie. […] / A ty, Pod­sia­dło, śmie­ciu, bez­u­ży­tecz­na / Trans­mi­sjo krzyw­dy, krzy­żo­wa­nie wsob­ne, / Przy­cho­dzisz do nas jak se­ple­nią­cy dziel­ni­co­wy / Do­ko­nu­ją­cy roz­py­ta­nia z dawno temu / Wy­pi­sa­nym dłu­go­pi­sem […] / Któ­rym mo­żesz je­dy­nie sy­mu­lo­wać pismo / Liter jak ro­ba­ki, które wresz­cie się tam za­lę­gły”. Resz­ta to re­tar­da­cje i wątki pe­do­fil­skie, więc po­mi­ną­łem. Nadal lubię po­etyc­kie beefy i – moim zda­niem – kunsz­tem prze­bi­ja­ją u nas te ra­po­we z ostat­nich dwóch lat.

JacPo był też bo­ha­te­rem in­ne­go, dość cie­ka­we­go zja­wi­ska: epi­fa­nii po­etyc­kiej z „Ga­ze­ty Wy­bor­czej”. W tymże dzien­ni­ku uka­zał się jego nie­pu­bli­ko­wa­ny wcze­śniej wiersz „Słup ze słów”, który rze­czy­wi­ście ma kon­struk­cję słow­ne­go słupa, na­wią­zu­je do lu­do­wych ry­mo­wa­nek lub pie­śni dzia­dow­skich, a do­ty­czy Ho­lo­kau­stu, a wła­ści­wie pol­skie­go w nim udzia­łu. No i nic w tym wy­jąt­ko­we­go, wiersz jak wiersz, przy­wo­dzi na myśl Ju­lia­na Korn­hau­se­ra, ale zo­stał oto­czo­ny taką es­ty­mą, że nie dało się go po­trak­to­wać po­waż­nie. Mie­li­śmy też tekst to­wa­rzy­szą­cy „Co Po­la­cy zro­bi­li Żydom? Wy­jąt­ko­wy wiersz Pod­sia­dły. Ten jeden, któ­re­go Mi­łosz nie na­pi­sał”, bo oczy­wi­ście JacPo zajął nie tak dawno miej­sce Mi­ło­sza, a może Her­ber­ta, wnio­sku­jąc z jego nie­na­gan­nej, ro­bot­ni­czej hi­sto­rii i etyki. Potem była de­ba­ta, którą pod­ję­li re­dak­to­rzy „Wizji”, żeby zro­bi­ło się jesz­cze dziw­niej. Jak widać kwe­stia Ho­lo­kau­sto­wa nadal roz­bu­dza, bo pod ko­niec roku obu­chem wró­cił ten sam temat, tym razem w wiel­kim (roz­pi­sa­nym na wiele gło­sów), a chyba jesz­cze bar­dziej ku­rio­zal­nym spo­rze o nową książ­kę Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go „Karl Heinz M.” (od BL), a wła­ści­wie o to, czy Kwiat­kow­ski ma prawo do wy­ko­rzy­sty­wa­nia tej to­pi­ki, czy nie ma (za­czę­ło się tak). Zda­niem an­tro­po­lo­gów i straż­ni­ków pa­mię­ci, któ­rych Kwiat­kow­ski po­dob­no sam za­pra­szał od udzia­łu w tej dziw­nej for­mie self-mar­ke­tin­gu, jak naj­bar­dziej ma, a zda­niem li­te­ra­tu­ro­znaw­ców robi to po pro­stu dość nie­po­rad­nie. I już.

Więk­sze, po­li­tycz­nie mo­ty­wo­wa­ne afery, do­ty­czy­ły głów­nie War­sza­wy. Tam to, w dziw­nej at­mos­fe­rze, z re­dak­cji „Twór­czo­ści” znik­nął (tzn. „od­szedł na eme­ry­tu­rę”) Boh­dan Za­du­ra, a pa­sti­szu­jąc jego tekst sprzed lat, pod­su­mo­wał to Adam Wie­de­mann świet­nym wier­szem „Dzień w któ­rym upa­dła Twór­czość” (można prze­czy­tać w ga­ze­cie fe­sti­wa­lo­wej 16. Fe­sti­wa­lu Opo­wia­da­nia, ale pew­nie też w kilku in­nych miej­scach, po­le­cam). Nie wiem do końca, co się w „Twór­czo­ści” wy­da­rzy­ło (któż wie?), ale z pew­no­ścią już się tu i ów­dzie nie od­sta­nie. Być może ta „eme­ry­tu­ra” służy jed­nak Za­du­rze, bo w 2020 roku uka­za­ło się tyle jego ksią­żek (prze­kła­dów i wy­bo­rów), że można by ob­dzie­lić nimi kilku gor­li­wych czy­tel­ni­ków po­ezji (a za chwi­lę nowy tom wier­szy).

Znacz­nie więk­sza afera do­ty­czy­ła Sta­ro­miej­skie­go Domu Kul­tu­ry i zwol­nie­nia jego wie­lo­let­niej dy­rek­tor­ki, a wła­ści­wie po­etyc­kiej ak­ty­wist­ki, Beaty Guli. Spra­wa była skom­pli­ko­wa­na, bo żeby „wy­czy­ścić” po­li­tycz­nie SDK i wy­mie­nić ekipę, która od 20 lat stała tam za sze­re­giem od­dol­nych ini­cja­tyw, w tym za pi­smem „Wakat”, a przy tym do­ko­nać zwol­nień w spo­sób le­gal­ny, wy­ko­rzy­sta­no bar­dzo po­waż­ne za­rzu­ty. W żad­nym razie nie roz­strzy­gam o ich za­sad­no­ści (choć mam swoje po­dej­rze­nia). Obrzy­dli­wa wy­da­je się po pro­stu kon­se­kwen­cja po­li­ty­ki kul­tu­ral­nej za­rów­no par­tii rzą­dzą­cej, jak i neo­li­be­ral­nej opo­zy­cji – w pew­nej chwi­li wy­mie­nia­ją się wło­da­rze, wraz z nimi dy­rek­to­rzy naj­wyż­sze­go szcze­bla, a ci za­wsze mają wizję (która nie­wie­le sobie robi z eko­lo­gii danej in­sty­tu­cji) oraz ludzi, któ­rych chcą pod­sta­wić na miej­sce in­nych ludzi, bez wzglę­du na to, jak duże by­ły­by za­słu­gi i sku­tecz­ność dzia­łań ich po­przed­ni­ków. Spra­wę od­su­nię­cia Guli widzę więc nie jako „ohyd­ną pi­sow­ską zbrod­nię na kul­tu­rze” (bo tym razem ini­cja­ty­wa była prze­cież po stro­nie PO i pre­zy­den­ta Trza­skow­skie­go), ale część ty­po­wo za­ścian­ko­wych, ple­mien­nych dzia­łań, na któ­rych po­le­ga cała nasza po­li­ty­ka i w któ­rych staje się ona coraz bar­dziej bez­czel­na. Bo „po­li­ty­ka kul­tu­ral­na” to w na­szym kraju oksy­mo­ron, po­dob­nie jak „kul­tu­ra po­li­tycz­na”.

Na­to­miast z do­brych rze­czy: coś się koń­czy, a coś się za­czy­na. Maria Cze­kań­ska prze­ję­ła z na­dzie­ja­mi „Ślą­ską Stre­fę Gen­der”, otwie­ra­jąc ją po­now­nie na wier­sze i kry­ty­kę i pró­bu­jąc prze­ro­bić w kwar­tal­nik. Na razie ro­ku­je to cał­kiem nie­źle – i od stro­ny gra­ficz­nej, i w kwe­stii ja­ko­ści tek­stów. Mniej wię­cej na po­cząt­ku roku 2020 wy­star­to­wał też ko­lej­ny mło­do­li­te­rac­ki kwar­tal­nik, tym razem rodem z Trój­mia­sta – „Stro­na Czyn­na”.  I – uwaga – rze­czy­wi­ście udało się zro­bić te czte­ry nu­me­ry, a już trwa (albo koń­czy się) nabór do ko­lej­ne­go. Jak każ­dej ta­kiej ini­cja­ty­wie, która ko­rzy­sta na razie głów­nie z ener­gii mło­dej re­dak­cji i prę­dzej czy póź­niej bę­dzie się mu­sia­ła zmie­rzyć z jej wy­ga­sa­niem, go­rą­co ki­bi­cu­ję, zwłasz­cza, że coraz mniej sił u twór­ców „Kon­ten­tu”, któ­re­go ekipa otwar­cie de­kla­ru­je zwol­nie­nie tempa lub nawet przej­ście w tryb pół­rocz­ny (choć jest jesz­cze wiele in­nych pla­nów i dzia­łań, któ­rych kra­kow­ska za­ło­ga się po­dej­mu­je). Ko­lej­ną dobrą wia­do­mo­ścią było po­wsta­nie nie­spo­dzie­wa­ne­go, choć za­po­wia­da­ne­go prze­cież, lot­ne­go, wro­cław­sko-lon­dyń­skie­go wy­daw­nic­twa „Pa­pier w dole”, któ­rym opie­ku­ją się Kon­rad Góra i Jacek Że­brow­ski. Wy­daw­nic­two jest ni­szo­we, anar­chi­stycz­ne oczy­wi­ście, ale już za­zna­czy­ło się cie­ka­wym de­biu­tem Mar­ci­na Czer­wiń­skie­go, przy­po­mnie­niem od­je­cha­nej po­ety­ki Ra­fa­ła Kwiat­kow­skie­go, a w naj­bliż­szych pla­nach jest też nowy tom Ilony Wit­kow­skiej.

Nie można po­mi­nąć mar­ke­tin­go­wej ofen­syw­ny, jaką po­sta­no­wił prze­pro­wa­dzić Łu­kasz Gam­rot, żeby przed­sta­wić sze­ro­kie­mu gronu czy­tel­ni­ków swoją de­biu­tanc­ką „Żółć” – tom po­ezji, który jest przy oka­zji no­we­lą gra­ficz­ną, więc ma szan­sę na od­biór poza po­etyc­ką bańką. Czy rze­czy­wi­ście ma? Nie mam po­ję­cia, ale w mo­de­lu prze­pro­wa­dza­ne­go przez Gam­ro­ta spo­tka­nia pro­mo­cyj­no-au­tor­skie­go oraz w jego in­ten­syw­nej, trol­lin­go­wej wręcz obec­no­ści in­ter­ne­to­wej, chyba zo­sta­ło to za­ło­żo­ne. Tro­chę to dziw­ne, bo nie przy­wy­kli­śmy, żeby po­ezja (może poza in­sta­po­etyc­ki­mi pro­duk­ta­mi ni­sko­ka­lo­rycz­ny­mi) re­kla­mo­wa­ła się w taki spo­sób, tak in­ten­syw­nie szu­ka­ła czy­tel­ni­ka, i jesz­cze ro­bi­ła to tak pro­fe­sjo­nal­nie, ko­rzy­sta­jąc z wie­dzy spe­cja­li­stów od me­diów spo­łecz­no­ścio­wych i mar­ke­tin­gow­ców. Nieco to że­nu­ją­ce, bo prze­cież dobry wiersz broni się sam, praw­da? A może nie, może to „me­to­da Gam­ro­ta” jest przy­szło­ścią pol­skie­go wier­sza, spo­so­bem na od­cza­ro­wa­nie jego eli­tar­no­ści, a przy tym ro­bie­niem tego w spo­sób li­te­rac­ko na­praw­dę przy­zwo­ity. W kon­tek­ście ostat­nich ty­go­dni mogę wnio­sko­wać, że „me­to­da Gam­ro­ta” dzia­ła, a „Żółć” tra­fi­ła w miej­sca, o któ­rych kla­sycz­nie dys­try­bu­owa­ny tom po­etyc­ki, zwłasz­cza de­biu­tan­ta, może co naj­wy­żej opo­wie­dzieć  w ja­kimś gorz­kim li­ry­ku.

Z rze­czy dziw­nych i za­sta­na­wia­ją­cych, nie będę tym razem pisał o: ne­gli­żu Ra­fa­ła Ga­wi­na, zba­no­wa­nym przez FB; an­tysz­cze­pion­ko­wych fan­ta­zjach i neo­li­be­ral­nej nie­wie­rze w pan­de­mię nie­któ­rych au­to­rów z pew­nej staj­ni po­etyc­kiej; o po­et­kach-wio­lon­cze­list­kach; o ku­rio­zal­nym kli­pie In­sty­tu­tu Książ­ki, zro­bio­nym za grube pie­nią­dze i „pro­mu­ją­cym” pol­ską li­te­ra­tu­rę za gra­ni­cą; o ku­li­sach przej­ścia Adama Ka­cza­now­skie­go z WBPi­CAK do BL; o tym, jak Jacek Deh­nel włą­czył się po­zy­tyw­nie w akcję tłu­ma­cze­nia słowa „dzia­ders”; o nowym, to­po­wym związ­ku po­etyc­kim rodem ze sto­li­cy; o innej parze, która wzię­ła po­etyc­ki ślub na fe­sti­wa­lu li­te­rac­kim; o Mar­ci­nie Świe­tlic­kim; o ku­rio­zal­nej an­to­lo­gii kry­tycz­nej „Pro­gno­za nie­po­go­dy”, która miała pod­su­mo­wać 15-le­cie Na­gro­dy Li­te­rac­kiej Gdy­nia; o tym, jak Woj­ciech We­ncel od­krył, że w pod­ręcz­ni­ku „Ob­li­cza epok” od WSiP au­to­rzy zro­bi­li sobie żart z jego wier­sza smo­leń­skie­go, w za­gad­nie­nia dla uczniów wrzu­ca­jąc hasło „teo­rie spi­sko­we”; o tym, jak Woj­tek Szot zo­stał me­dial­nym spe­cja­li­stą od pol­skiej po­ezji, w tym na­czel­nym ko­men­ta­to­rem Gdyni, bo tego już się nie da cof­nąć.

Na­pi­szę za to o zmar­łych, bo takie adieu, koń­czą­ce rok, przy­po­mi­na mi tro­chę galę Osca­rów, a wszy­scy prze­cież lubią Osca­ry. Spo­śród naj­bar­dziej wie­ko­wych po­etów zmarł An­drzej Stru­mił­ło (ur. 1927), rów­nież ma­larz i gra­fik. Po­śmiert­nie zo­stał od­zna­czo­ny ho­no­ro­wym Or­fe­uszem i wła­śnie uka­zał się wybór jego wier­szy (o któ­rym w ko­lej­nej czę­ści). Zmarł rów­nież poeta, ese­ista, ale przede wszyst­kim pro­za­ik, w ostat­nich la­tach zwią­za­ny z FORMĄ – An­drzej Tur­czyń­ski (ur. 1938). Opu­ścił nas le­gen­dar­ny sa­no­cza­nin Ja­nusz Szu­ber (ur. 1947), za­słu­żo­ny poeta, w 2019 roku lau­re­at Na­gro­dy Mi­ni­stra Kul­tu­ry w dzie­dzi­nie li­te­ra­tu­ry (też do­cze­kał się wła­śnie wy­bo­ru wier­szy), oraz wro­cła­wia­nin Mi­ro­sław Gon­tar­ski (ur. 1960), któ­re­go śmierć stała się przy oka­zji ele­men­tem pan­de­micz­ne­go spek­ta­klu me­diów. Zmarł też Mie­czy­sław Mącz­ka (ur. 1947), poeta i dy­rek­tor tyleż le­gen­dar­ne­go, co ku­rio­zal­ne­go kra­kow­skie­go wy­daw­nic­twa „Mi­nia­tu­ra” (i Sto­wa­rzy­sze­nia Si­wo­bro­dych Po­etów), które w płó­cien­nych opra­wach wy­da­wa­ło książ­ki skła­da­ne w Wor­dzie, w tym m.​in. białe kruki prze­kła­do­we, np. Whit­ma­na, oraz mnó­stwo przy­pad­ko­we­go, li­rycz­ne­go szro­tu. Tak czy siak – bę­dzie bra­ko­wać nie­dzi­siej­szej, nie­pa­su­ją­cej do ni­cze­go „Mi­nia­tu­ry” na ko­lej­nych tar­gach ksią­żek, na któ­rych wy­daw­ca za­wsze go­ścił. Tra­gicz­nie, w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, zgi­nął mi­ko­łow­ski poeta Ar­ka­diusz Krem­za (ur. 1975), któ­re­mu po­śmiert­nie wy­da­no wła­śnie dwie książ­ki – wybór wier­szy uło­żo­ny przez Ma­cie­ja Me­lec­kie­go (WBPi­CAK) oraz tom sur­re­ali­stycz­nych próz „Czło­wiek O” (In­sty­tut Mi­ko­łow­ski), na­praw­dę dobry. Zmarł też, i od­bi­ło się to szer­szym echem, Mi­chał Ko­by­liń­ski, le­gen­dar­ny Gil Gil­ling, sla­mer i poeta, ale przede wszyst­kim fo­to­graf, który na swo­ich zdję­ciach uwiecz­nił całą de­ka­dę 2000-2010, ro­biąc dla śro­do­wi­ska po­etyc­kie­go wię­cej, niż ja­ki­kol­wiek fe­sti­wal i ja­ka­kol­wiek książ­ka. Tyle na razie.

 

A kto był? Po­czet ho­no­ro­wy wy­stąp (na­gro­dy i buble z po­przed­niej epoki)

Za­cznij­my od naj­waż­niej­szych (fi­nan­so­wo) roz­dań mi­nio­ne­go roku, czyli od Si­le­siu­sa, Szym­bor­skiej i Gdyni. Do Gdyni no­mi­no­wa­no książ­ki dobre, cie­ka­we, bar­dzo wy­ra­zi­ście po­zy­cjo­nu­ją­ce się w polu po­etyc­kim, eks­pe­ry­men­tal­ne, a przy oka­zji wcho­dzą­ce w pro­ble­ma­tycz­ne re­la­cje z do­świad­cze­niem hi­sto­rycz­nym (tym eg­zy­sten­cjal­nym, tym do­ty­czą­cym trans­for­ma­cji ustro­jo­wej, tym rodem z cy­ber­pun­ka, oraz tym z mi­to­lo­gicz­nych opo­wie­ści o róż­ni­cy an­tro­po­lo­gicz­nej). No­mi­no­wa­no Jo­an­nę Opa­rek, Mo­ni­kę Lu­biń­ską (de­biut), Kon­ra­da Górę, Tomka BąkaMar­ci­na Mo­kre­go. Po bar­dzo dziw­nej lau­da­cji Elizy Kąc­kiej i Je­rze­go Jar­nie­wi­cza o „po­etach nie­przy­zwo­itych”, mie­sza­ją­cej ze sobą wszyst­kie no­mi­no­wa­ne książ­ki, po­ety­ki i wątki, na­gro­dzić po­sta­no­wio­no „Ba­ilo­ut” Bąka, czyli po­emat dy­gre­syj­ny o neo­li­be­ral­nej szko­le eko­no­mii, którą przy­swa­jał Bąk na stu­diach, a która – jak do­brze wiemy – jest zlep­kiem do­gma­tów i wa­ria­cji wokół teo­rii ska­py­wa­nia. To cie­ka­we, że aku­rat „Ba­ilo­ut” zo­stał do­ce­nio­ny przez jury, któ­re­mu prze­wo­dzi nie­stru­dze­nie Agata Bie­lik-Rob­son, jedna z naj­bar­dziej za­go­rza­łych u nas obroń­czyń ame­ry­kań­skiej wer­sji li­be­ra­li­zmu eko­no­micz­ne­go. Może to pro­wa­dzić do trzech wnio­sków: albo jury wznio­sło się ponad oso­bi­ste pre­fe­ren­cje (sam wo­lał­bym w tym miej­scu oczy­wi­ście Mo­kre­go lub Górę), albo po­etyc­ka siła trak­ta­tu Bąka prze­ko­na­ła nie­do­wiar­ków, jak gru­by­mi li­te­rac­ki­mi nićmi szyta jest ka­pi­ta­li­stycz­na płasz­czy­zna re­pre­zen­ta­cji, albo też w grun­cie rze­czy „Ba­ilo­ut” nie jest tak groź­ny i tak pro­wo­ka­cyj­ny, jak mógł­by być, skoro tak do­brze wy­pa­da na tle fe­sti­wa­lo­wych ba­ne­rów. Bez­dy­sku­syj­nym lau­re­atem na­gro­dy prze­kła­do­wej, co było zresz­tą oczy­wi­ste od sa­me­go po­cząt­ku, zo­stał Piotr Som­mer za wybór wier­szy Re­zni­kof­fa „Co ro­bisz na na­szej ulicy”. Trud­no z tą na­gro­dą po­le­mi­zo­wać – tak, wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że tak być musi, pi­sa­łem zresz­tą o tym już w po­przed­nim pod­su­mo­wa­niu. Przy oka­zji uka­za­ła się też pro­mo­wa­na me­dial­nie i długo wy­cze­ki­wa­na an­to­lo­gia kry­tycz­na, oma­wia­ją­ca ostat­nie 15 lat ist­nie­nia na­gro­dy i prze­mian li­te­rac­kich, które jej to­wa­rzy­szy­ły – „Pro­gno­za nie­po­go­dy”. Była to oka­zja do pod­su­mo­wa­nia i kry­tycz­ne­go opo­wie­dze­nia o czymś waż­nym, ale wy­szedł klops, nie tylko sty­li­stycz­ny zresz­tą. Tek­sty o ni­czym prze­pla­ta­ją się z tek­sta­mi pi­sa­ny­mi na pod­sta­wie sta­ty­styk, z wy­nu­rze­nia­mi „krót­kiej pa­mię­ci” (a więc się­ga­ją­cy­mi mak­sy­mal­nie dwa se­zo­ny wstecz), a kry­ty­ka po­ezji na tle resz­ty dzia­łów cier­pi oczy­wi­ście na aka­de­mic­ką spe­cja­li­stycz­ność ję­zy­ków. O li­te­ra­tu­rze pi­sa­li kry­ty­cy i ba­da­cze z sa­me­go cen­trum wi­dzial­no­ści spo­łecz­nej, i po raz ko­lej­ny do­wie­dli, że ta wi­dzial­ność nie robi zbyt do­brze ich zdol­no­ściom li­te­rac­kim i ana­li­tycz­nym, bo ca­łość wy­glą­da jak gor­sze, bar­dziej swo­bod­ne i po­zba­wio­ne pa­zu­ra Ra­fa­ła Waw­rzyń­czy­ka wy­da­nie „Dwu­ty­go­dni­ka”.

No­mi­na­cje do Si­le­siu­sa oka­za­ły się nieco bar­dziej kon­tro­wer­syj­ne niż te z Gdyni, ale roz­strzy­gnię­cia już nie. W de­biu­tach mie­li­śmy całą re­pre­zen­ta­cję ślą­ską: Jakub Pszo­niak, Jo­an­na Le­wan­dow­ska, Ka­sper Pfe­ifer. Zwy­cię­żył ten pierw­szy z „Chyba na pewno”, tomem wy­da­nym przez BL, re­cen­zo­wa­nym prze­ze mnie dawno temu, a do­ty­czą­cym tyleż pro­ble­mów ko­gni­ta­ria­tu, ile toż­sa­mo­ści współ­cze­sne­go Ślą­ska, roz­dar­tej mię­dzy kul­tem i prze­kleń­stwem ko­pal­nia­nej prze­szło­ści. Mło­dzież cze­ka­ła oczy­wi­ście na no­mi­na­cję dla Pa­try­ka Ko­sen­dy (a prze­cież świet­ne książ­ki wy­da­li też Su­cha­nec­ki i Manel), ale nic z tego – „Ro­bo­dra­my w zie­le­nia­kach” oka­za­ły się dla cen­tral­ne­go sys­te­mu na­gród zbyt wy­zy­wa­ją­ce i za­pew­ne zbyt dzi­wacz­ne, żeby tra­fić do serc pro­fe­so­rów. Po­ja­wia­ły się też głosy, że w sumie wszyst­kie trzy no­mi­na­cje są dość za­cho­waw­cze, że roz­mi­ja­ją się z gu­sta­mi czy­tel­ni­ków i ope­ru­ją w do­brze roz­po­zna­nych re­je­strach, które można hi­sto­rycz­no­li­te­rac­ko łatwo „spo­zy­cjo­no­wać”. Nie wiem, pew­nie tak jest, ale i tak cie­szę się z tego roz­strzy­gnię­cia, bo mogło być znacz­nie go­rzej. Spo­śród pię­ciu no­mi­na­cji do tomu roku (Mu­el­ler i Łań­cuc­ka, Góra, Flor­czyk, Bar­giel­skaBąk) wy­róż­nio­no osta­tecz­nie wro­cław­skie­go bun­tow­ni­ka, a dziś już kla­sy­ka, coraz le­piej od­naj­du­ją­ce­go się w tej roli – Kon­ra­da Górę za „Ka­len­darz majów” (znowu BL), który też już re­cen­zo­wa­łem, choć wcale nie uwa­żam go za naj­więk­sze osią­gnie­cie Góry. Po­wie­dział­bym ra­czej, że to ła­twość wchło­nię­cia tego nar­ra­cyj­nie prze­or­ga­ni­zo­wa­ne­go i zbu­do­wa­ne­go z aneg­dot trybu pi­sa­nia „po Nich” po­zwo­li­ła więk­szo­ści ju­ro­rów w końcu na­gro­dzić tę po­ezję. Przy oka­zji no­mi­no­wa­ni za­fun­do­wa­li nam jedno z bar­dziej że­nu­ją­cych spo­tkań po­etyc­kich, jakie mie­li­śmy oka­zję w tym roku oglą­dać (ze sfo­cho­wa­ną, a być może tylko gra­ją­cą focha Bar­giel­ską, Górą opo­wia­da­ją­cym aneg­do­ty bez pu­en­ty i wci­na­ją­cym się Bą­ko­wi w pół zda­nia, oraz nie mo­gą­cą za­cho­wać po­wa­gi w tej gro­te­sko­wej at­mos­fe­rze Jo­an­ną Mu­el­ler; tro­chę współ­czu­ję pro­wa­dzą­ce­mu). Na mar­gi­ne­sie była też drob­na afer­ka z uwzględ­nie­niem w no­mi­na­cji, że książ­ka Mu­el­ler i Łań­cuc­kiej „Waruj” jest książ­ką dwóch au­to­rek, po­et­ki i ry­sow­nicz­ki, więc obu na­le­ży się po­ten­cjal­na na­gro­da. Bio­rąc pod uwagę, że w tym roku mamy po­dob­nie ro­bio­ną „Żółć” Gam­ro­ta (wier­sze) i Ar­tu­ra De­ny­sa (gra­fi­ka), do­brze się stało, że au­tor­ki nie od­pu­ści­ły i prze­tar­ły te kon­ser­wa­tyw­ne szla­ki. Ale to mar­gi­na­lia i ku­li­sy. Trze­ba też od­no­to­wać, że po wol­cie, jaka do­ko­na­ła się w po­przed­niej edy­cji dzię­ki wy­stą­pie­niu de­biu­tan­tów, tym razem gra­ty­fi­ka­cje fi­nan­so­we otrzy­ma­li wszy­scy no­mi­no­wa­ni, więc w pew­nym sen­sie jest to wy­raź­ne wspar­cie, zwłasz­cza dla mło­dej po­ezji – może nie dla Bar­giel­skiej, ale na pewno dla Pfe­ife­ra czy Pszo­nia­ka. Za ca­ło­kształt twór­czo­ści na­gro­dę ode­brał w tym roku Eu­ge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, o któ­rym mia­łem szan­sę na­pi­sać tekst ra­czej oso­bi­sty, i cóż – trze­ba się cie­szyć, bo skoro mógł Świe­tlic­ki, to czemu nie może Dycio?

Na­gro­da im. Szym­bor­skiej zo­sta­ła od­wo­ła­na, więc po­cze­ka­my na ko­lej­ny rok. W za­mian Fun­da­cja po­sta­no­wi­ła prze­zna­czyć całą kwotę na „li­te­rac­kie za­po­mo­gi” dla au­to­rów w trud­nych wa­run­kach fi­nan­so­wych. Wy­róż­nio­no 41 osób, ale – jak na złość – nie można ni­g­dzie zna­leźć listy be­ne­fi­cjen­tów (sy­tu­acja jest de­li­kat­na, bo nie było to sty­pen­dium, ale jed­nak fun­da­cja jest in­sty­tu­cją pu­blicz­ną i takie listy po­win­na pu­bli­ko­wać). Na­gro­da Ko­ściel­skich też prze­su­nę­ła się na rok 2021 i pla­nu­je się wrę­cze­nie dwóch na raz. Na­gro­da Li­te­rac­ka im. Ju­lia­na Tu­wi­ma za ca­ło­kształt twór­czo­ści po­wę­dro­wa­ła do Woj­cie­cha No­wic­kie­go, który z po­ezją ma wspól­ne­go nie­wie­le, więc o nim nie bę­dzie słowa. Mię­dzy­na­ro­do­wą Na­gro­dę im. Zbi­gnie­wa Her­ber­ta otrzy­mał tym­cza­sem – i jest to wspa­nia­ła wia­do­mość, bo może do­cze­ka­my się ko­lej­nych prze­kła­dów po „Mi­zan­tro­pie na Capri” – nie­miec­ki poeta Durs Grünbein, któ­re­go twór­czo­ści nie wy­pa­da dziś nie znać.

Dwie bar­dziej kon­ser­wa­tyw­ne na­gro­dy też za­wsze ukła­da­ją mi się do pary: Na­gro­da Li­te­rac­ka m.​st. War­sza­wy oraz „Or­fe­usz”. W tej pierw­szej, w ka­te­go­rii po­ezji (jury prze­wod­ni­czył Ja­nusz Drze­wuc­ki), uho­no­ro­wa­no Ewę Lip­ską za „Mi­łość w try­bie awa­ryj­nym” (2019) i chyba ni­ko­go to spe­cjal­nie nie dziwi, cho­ciaż współ­no­mi­no­wa­ny­mi byli Bo­gu­sław Kierc za „Osę” i Krzysz­tof Li­sow­ski za „Za­gi­nio­ną we śnie”, więc kon­ku­ren­cja dep­ta­ła Lip­skiej po pię­tach i pod­gry­za­ła za­dzior­nie kap­cie. Na szczę­ście kap­cie były zno­szo­ne, a i kły już nie te, więc skoń­czy­ło się na prze­cią­ga­niu pan­to­fla. Do „Or­fe­usza” zgło­szo­no aż 236 po­zy­cji (nie wiem skąd takie par­cie na pod­trzy­my­wa­nie tej na­gro­dy) i jak zwy­kle Or­fe­usz (w jury Marek Ław­ski, Anna Le­ge­żyń­ska, Bro­ni­sław Maj, An­to­ni Li­be­ra i Marek Za­gań­czyk) nie za­wiódł. Było śmiesz­nie, we­so­ło, ab­sur­dal­nie – śred­nia wieku pię­cior­ga fi­na­li­stów prze­kra­cza­ła chyba 60 lat, jakby wier­sze pi­sa­li w Pol­sce tylko byli opo­zy­cjo­ni­ści. Lau­re­atem zo­stał Piotr Mit­zner za „Sio­strę” (Wy­daw­nic­two tCHu), no­mi­no­wa­ny zresz­tą do Or­fe­usza wła­ści­wie za każdą z ostat­nich ksią­żek, przy oka­zji re­dak­tor świet­nej serii „Bi­blio­te­ka za­po­mnia­nych po­etów” przy lu­bel­skim Te­atrze NN (w tym roku uka­za­ły się dwa ko­lej­ne tomy – Zyg­mun­ta Radka w wy­bo­rze Pio­tra Ma­ty­wiec­kie­go i Ireny Tuwim w opra­co­wa­niu Ka­ta­rzy­ny Ku­czyń­skiej-Ko­scha­ny). Te wy­bo­ry i cała seria tra­fia­ją do mnie jakoś bar­dziej niż wier­sze Mit­zne­ra. Ale, ale – jeśli ktoś nie czy­tał – to wciąż cie­ka­wa forma lin­gwi­zmu, opar­ta na nie­zwy­kle skon­den­so­wa­nych wer­sach, zbu­do­wa­nych z jed­ne­go lub mak­sy­mal­nie kilku wy­ra­zów, z dużym stop­niem me­ta­fo­ry­za­cji; taki bar­dziej kom­pul­syw­ny i in­ten­syw­ny, wy­da­rza­ją­cy się w trak­cie lek­tu­ry, wiersz ró­że­wi­czow­ski.

A teraz de­biu­ty, bo to tro­chę osob­ny świat. W kut­now­skim „Zło­tym Środ­ku Po­ezji” za naj­lep­szy de­biut 2019 (przy­po­mi­nam – jury nie­zmien­nie w prze­kor­nym skła­dzie: Jakub Korn­hau­ser, Piotr Śli­wiń­ski i Adam Wie­de­mann) uzna­no wier­sze Pawła Gaw­li­ka „Utwo­ry ze­bra­ne. Tom I” (Sto­wa­rzy­sze­nie Ini­cja­tyw Twór­czych „Trze­cia Fala”), któ­rych nie czy­tał chyba nikt poza ju­ro­ra­mi. Jak pisał Korn­hau­ser: „Paweł Gaw­lik za­słu­żył na pierw­szą na­gro­dę swo­bo­dą, z jaką łączy ry­mo­wa­ne przy­go­dy nu­trio­ucha z sen­ty­men­tal­ny­mi po­ema­ta­mi o utra­co­nych mi­ło­ściach, dow­ci­py o ener­dow­skich pił­ka­rzach i Ży­dach z uty­ski­wa­niem na ekipy wy­kań­cza­ją­ce, prze­śmiew­cze dwu­wer­sy z tra­gi­far­so­wy­mi po­ema­ta­mi prozą”. Cóż, nie brzmi to prze­ko­nu­ją­co, ale ju­ro­rów prze­ko­na­ło. Ko­lej­ne miej­sca przy­pa­dły au­to­rom Fun­da­cji Duży For­mat: Adzie Rącz­ceMa­cie­jo­wi Ku­li­so­wi. Bio­rąc pod uwagę, że w Kut­nie nie wy­grał jesz­cze nigdy poeta, który wy­pra­co­wał potem jakąś wy­jąt­ko­wą, za­ska­ku­ją­cą i au­tor­ską sty­li­sty­kę, trze­ba ra­czej do­ce­nić, kogo no­mi­no­wa­no lub wy­róż­nio­no (Pie­li­chow­ski, Ślą­zak, Pfe­ifer, Ważny – w sumie był­bym w sta­nie wy­ty­po­wać w ciem­no).

Po­znań­ska Na­gro­da im. Ił­ła­ko­wi­czów­ny, przy­zna­na pod­czas 43. Mię­dzy­na­ro­do­we­go Li­sto­pa­da Po­etyc­kie­go, po­wę­dro­wa­ła do Pio­tra Je­mio­ły i jego „Ne­kro­tri­pu”, co można uznać za wiel­ki suk­ces „Kon­ten­tu”, być może nawet więk­szy, niż sa­me­go Je­mio­ły (choć­by dla­te­go, że pa­mię­ta­li, by go zgło­sić). Zgło­szeń było nie­wie­le, ale to i tak jedna z mniej spo­dzie­wa­nych, a na pewno od­waż­niej­szych de­cy­zji ju­ror­skich, cho­ciaż nie wąt­pię, że to, co w de­biu­cie tym zo­sta­ło do­ce­nio­ne, do­ty­czy­ło ra­czej trans­gre­syj­ne­go po­ten­cja­łu pi­sa­nia au­to­ra i dość kla­sycz­nych figur nar­cy­stycz­nej pod­mio­to­wo­ści, po­je­dyn­ku­ją­cej się z róż­no­ra­ki­mi li­te­rac­ki­mi au­to­ry­te­ta­mi i wpły­wa­mi (ach, ten blo­omow­ski agon), niż fil­mo­wo-ma­ka­brycz­no-pro­wo­ka­cyj­ne­go po­szu­ki­wa­nia ory­gi­nal­no­ści.

„Bro­war za de­biut” nie odbył się w mi­nio­nym roku bez ty­po­wych inb i pro­ble­mów. Nagle oka­za­ło się, że za­ba­wa śro­do­wi­ska po­etyc­kie­go nie jest już za­ba­wą, że trze­ba wpro­wa­dzić re­gu­la­mi­ny, dys­kwa­li­fi­ko­wać, pro­sić o re­zy­gna­cje i nie­na­ma­wia­nie lo­so­wych ludzi do wy­sy­ła­nia lo­so­wych gło­sów z tymi sa­my­mi, lo­so­wy­mi błę­da­mi, in­ny­mi słowy – że się ba­wi­my, ale nie wszy­scy w ten sam spo­sób. De­cy­zje or­ga­ni­za­to­rów wy­wo­ła­ły oczy­wi­ście z jed­nej stro­ny śmiech, z dru­giej ty­po­wo pol­skie hur-dur, że jak to, a na sku­tek braku kon­se­kwen­cji i dys­kwa­li­fi­ka­cji czę­ści gło­sów nie­któ­rzy po­sta­no­wi­li się na Bro­war ob­ra­zić (m.​in. Radek Wi­śniew­ski, który ogło­sił na FB ofi­cjal­ny ma­ni­fest i tym samym dra­ma­tycz­nie po­że­gnał się z na­gro­dą; Radek zresz­tą w ma­ni­fe­stach jest cał­kiem nie­zły, więc miało to swoją siłę prze­ko­ny­wa­nia). Za­ufa­nie do in­ter­ne­to­wej po­ebań­ki oka­za­ło się jesz­cze mniej­sze niż do­tych­czas, a i tak było nie­wiel­kie. Zwy­cię­ży­ła Nina Manel za „Trans­par­ty” (ktoś się dziwi?), wy­prze­dza­jąc w gło­so­wa­niu Pa­try­ka Ko­sen­dę i Ja­ku­ba Pszo­nia­ka. Siła tomów Manel i Ko­sen­dy rosła w śro­do­wi­sku, nie­spe­cjal­nie znaj­du­jąc uzna­nie w oczach gre­miów ju­ror­skich, co do­pro­wa­dzi­ło do po­wsta­nia teo­rii o ist­nie­niu ko­lej­nych obie­gów po­ezji – ksią­żek waż­nych, zmie­nia­ją­cych coś w ję­zy­ku, chęt­nie czy­ta­nych i sta­ją­cych się in­spi­ra­cją dla in­nych pi­szą­cych, i ksią­żek do­brze wi­dzia­nych na kon­kur­sach i ga­lach, zwłasz­cza tych naj­więk­szych. Cho­ciaż za­pew­ne jest to tylko teo­ria, bo prze­cież Manel, Su­cha­nec­ki i Pie­li­chow­ski byli no­mi­no­wa­ni do mło­dej co praw­da, ale bar­dzo cie­ka­wej bia­ło­stoc­kiej Na­gro­dy im. Wie­sła­wa Ka­za­nec­kie­go, a Manel zo­sta­ła nawet jej lau­re­at­ką (tutaj też na­gro­da prze­bran­żo­wi­ła się z tomu roku na de­biut roku).

Z li­czą­cych się przed­się­wzięć jest jesz­cze łódz­ki kon­kurs na de­biut im. Jacka Bie­re­zi­na. Na­gro­dę głów­ną otrzy­mał Ma­ciej Ko­nar­ski za pro­jekt „Nauki przy­rod­ni­cze”, a spe­cjal­ną Jakub Sę­czyk za „Świę­ta pracy”. Obaj au­to­rzy prze­wi­nę­li się przez różne pra­cow­nie i warsz­ta­ty BL, cze­ka­jąc na wy­da­nie swo­ich ksią­żek (Ko­nar­ski znacz­nie dłu­żej, Sę­czyk nieco kró­cej, ale za to szli­fu­jąc warsz­tat u Góry), więc bar­dzo do­brze się stało, że w końcu ktoś gdzieś na­gro­dził tę wy­trwa­łość. Spo­dzie­wam się w obu przy­pad­kach do­brych tomów. Poza tym: brawo Wro­cław! Na­gro­da pu­blicz­no­ści po­wę­dro­wa­ła zaś do Mał­go­rza­ty Za­ga­jew­skiej, po­et­ki, która też prze­wi­nę­ła się przez biu­ro­wy połów, nieco daw­niej, ale o któ­rej do­rob­ku wiem nie­ste­ty za­cznie mniej (tu kilka wier­szy, dla po­rów­na­nia).

Sto­wa­rzy­sze­nie im. K. K. Ba­czyń­skie­go nadal żyje, znowu ogło­si­ło kon­kurs, a więc znowu na­gro­dzi ja­kie­goś au­to­ra. W ubie­głym roku pierw­sze miej­sce przy­pa­dło Aga­cie Pu­wal­skiej, która lada chwi­la za­de­biu­tu­je w BL. Nie od­by­ła się za to strze­liń­ska „Gra­ni­to­wa Strza­ła”. Przy oka­zji za­pew­ne warto też wspo­mnieć, bo zda­rza się to od wiel­kie­go dzwo­nu – za de­biu­tanc­ki tom „In­struk­cja dla ludzi nie stąd” (WBPi­CAK) do Pasz­por­tów Po­li­ty­ki zo­sta­ła no­mi­no­wa­na Pa­try­cja Si­ko­ra. W „Po­li­ty­ce” naj­wy­raź­niej zro­zu­mie­li prze­kaz.

No tak, za­po­mniał­bym znowu: Nobel po­wę­dro­wał do ame­ry­kań­skiej po­et­ki Lo­uise Glück, o któ­rej mało kto u nas wcze­śniej sły­szał, może poza ame­ry­ka­ni­sta­mi i stu­den­ta­mi ame­ry­ka­ni­sty­ki, i któ­rej za­le­d­wie trze­ma wier­sza­mi dys­po­no­wa­li­śmy w prze­kła­dach Julii Har­twig z „Dzi­kich brzo­skwiń”. W śro­do­wi­sku za­pa­no­wa­ła kon­ster­na­cja, bo jed­nak trze­ba się było wy­po­wia­dać w me­diach, a eks­per­tów jak na le­kar­stwo. Na szczę­ście szyb­ko się zna­leź­li (Fie­dor­czuk, Malek, Kącka, Ru­si­nek, So­bo­lew­ska), coś tam po­ga­da­no, wy­pły­nę­ły tłu­ma­czo­ne już, ale jesz­cze nie opu­bli­ko­wa­ne wier­sze i tym samym Glück stała się po­et­ką na ję­zy­kach (oprócz Nobla, pi­sar­ka otrzy­ma­ła też na­gro­dę im. To­ma­sa Tranströmera, nie­dłu­go więc po­win­ny się uka­zać jej wier­sze w serii wy­da­wa­nej przez In­sty­tut Mi­ko­łow­ski, po­dob­nie jak w tym roku Evy Ru­ne­felt, lau­re­at­ki z 2018). Do­pro­wa­dzi­ło to przy oka­zji do kilku cie­ka­wych wy­mian opi­nii, bo spo­śród gło­sów za­chwy­co­nych (w więk­szo­ści) ko­men­ta­to­rek, za­do­wo­lo­nych z tego, że na­gro­dę do­sta­ła po­et­ka (choć wszy­scy, ale to wszy­scy, ze mną i buk­ma­che­ra­mi włącz­nie, li­czy­li ra­czej na Anne Car­son), do me­diów przy­pad­kiem prze­bił się rów­nież głos znie­sma­czo­ne­go kon­ser­wa­ty­zmem tego wy­bo­ru Kac­pra Bart­cza­ka i chyba nie ma się co dzi­wić jego opo­ro­wi. Ale pa­mię­taj­my: to jest na­gro­da Nobla, a więc na­gro­da, którą po­przed­nio do­sta­ła Olga To­kar­czuk – pi­sar­ka dla ste­reo­ty­po­wej klasy śred­niej (o Pe­te­rze Hand­ke nawet nie wspo­mnę), i do któ­rej nie­ustan­nie ty­po­wa­ny jest Ha­ru­ki Mu­ra­ka­mi. Glück nie za­po­wia­da no­we­go ję­zy­ka, nie od­kry­wa ni­cze­go, nie szuka od­po­wie­dzi na pro­ble­my XXI wieku; prze­ciw­nie, czego by o niej nie po­wie­dzieć, do­sko­na­le wpi­su­je się ona w kon­fe­syj­ne mo­de­le li­ry­ki wieku XX, bar­dziej ar­cha­icz­nie, niż nasza ro­dzi­ma Marta Pod­gór­nik, która z tymi mo­de­la­mi gra aż skwier­czy. Czy Nobla po­win­na do­stać zatem Pod­gór­nik? O, to by do­pie­ro było.

 

I skąd Li­twi­ni? (ten Obcy, czyli prze­kła­dy)

Li­twi­nów nie było, ale za to przy­po­mnę jesz­cze raz: nie po­dej­mu­ję się tu kry­ty­ki prze­kła­du, jaką z rzad­ka jesz­cze upra­wia się na ła­mach „Li­te­ra­tu­ry na Świe­cie” lub w cza­so­pi­smach spe­cja­li­stycz­nych. Nie ma na to miej­sca ani czasu w takim tek­ście, a jest to praca wy­ma­ga­ją­ca po­nad­to (prz­yn­ajmniej pod­sta­wo­we­go) ro­ze­zna­nia w ję­zy­kach ory­gi­na­łów. In­te­re­su­je mnie je­dy­nie miej­sce danej książ­ki w pol­sz­czyź­nie, jej po­ten­cjal­ne łą­cze­nie się z naszą pro­ble­ma­ty­ką, z na­szym ję­zy­kiem i atrak­cyj­ność dla współ­cze­snej li­ry­ki (lub nie­kwe­stio­no­wa­na war­tość hi­sto­rycz­no­li­te­rac­ka w przy­pad­ku po­ezji daw­nej). Ale skoro już o „Li­te­ra­tu­rze na Świe­cie”, to wspo­mnij­my, że za jakże bo­ga­ty do­ro­bek i au­tor­ską per­spek­ty­wę do­bo­ru, za licz­ne prze­kła­dy, ale przede wszyst­kim za „Wszyst­kie moż­li­we rze­czy” Ju­li­ji Sta­chiw­skiej (WBPi­CAK), przez re­dak­cję na­gro­dzo­na zo­sta­ła Aneta Ka­miń­ska. Nie wiem, dla­cze­go aku­rat za ten tom, ale bar­dzo się cie­szę, bo bez niej nie mie­li­by­śmy za­pew­ne w ogóle ob­ra­zu ukra­iń­skiej po­ezji ko­biet z rocz­ni­ków 80. i 90. Teraz chyba pora po­dob­nie do­ce­nić w naj­bliż­szych la­tach Zofię Bał­dy­gę.

W wy­daw­nic­twach prze­kła­do­wych nie ma w mi­nio­nym roku fa­wo­ry­tów do na­gród na skalę Re­zni­kof­fa Som­me­ra z roku 2019, ale jest kilka ksią­żek, o któ­rych z pew­no­ścią warto pa­mię­tać i na które chciał­bym zwró­cić uwagę tro­chę na wszel­ki wy­pa­dek, gdyby się miały za­po­mnieć w pan­de­micz­nym kli­ma­cie, a za­pew­ne tak wła­śnie bę­dzie. Może naj­ła­twiej jed­nak za­cząć od wy­daw­nictw i serii, które mają jakąś tra­dy­cję, albo też po­zwa­la­ją się wpi­sać w kon­kret­ny, trans­la­tor­ski pro­gram wy­daw­ni­czy.

Wśród przekładów nie ma w minionym roku faworytów do nagród na skalę Reznikoffa Sommera z roku 2019, ale jest kilka książek, o których z pewnością warto pamiętać

Z tej per­spek­ty­wy nie­ła­twe otwar­cie miała, po­dob­no „świet­nie przy­ję­ta”, seria „Kla­sy­ka po­ezji eu­ro­pej­skiej” od Biura Li­te­rac­kie­go, którą roz­po­czę­ły czte­ry tomy: Wil­lia­ma Blake’a (przeł. Ta­de­usz Sła­wek), Otona Župančiča (Ka­ta­ri­na Šala­mun-Bie­drzyc­ka), Mi­rol­ju­ba To­do­ro­vi­cia (Jakub Korn­hau­ser i Kinga Sie­wior) oraz Sa­lva­do­ra Espriu (Filip Ło­bo­dziń­ski). O Župan­ciču pi­sa­łem osob­ny tekst, tro­chę się gim­na­sty­ku­jąc, więc ode­ślę tylko do pod­sta­wo­wych wnio­sków: jest to od­po­wied­nik na­szych Prze­rwy-Tet­ma­je­ra i Staf­fa, poeta mło­do­pol­ski (a w tym wy­pad­ku mło­do­sło­weń­ski), afir­mu­ją­cy świat. Przed­sta­wio­ny zo­stał w bar­dzo au­tor­skim wy­bo­rze tłu­macz­ki, a więc m.​in. bez wier­szy po­li­tycz­nych czy spo­łecz­nych, za to z ak­cen­ta­mi na tę wła­śnie afir­ma­cyj­ność. Czy jest nam rze­czy­wi­ście w pol­sz­czyź­nie do cze­goś po­trzeb­ny? Może do innej próby „mó­wie­nia Whit­ma­nem”? Poza tym wy­star­czy jed­nak Staff. Wybór Blake’a oka­zał się nie­oczy­wi­sty, bo obok „Pie­śni nie­win­no­ści” i „Pie­śni do­świad­cze­nia” do­sta­li­śmy też coś na wzór oświe­ce­nio­wej, in­te­lek­tu­al­nej sa­ty­ry prozą, da­ją­cej tytuł ca­łe­mu to­mo­wi  – „Wyspa na księ­ży­cu”. Dla Sław­ka sa­ty­ra ta nosi już zna­mio­na póź­niej­sze­go, mon­ty­py­tho­now­skie­go hu­mo­ru z Wysp i rze­czy­wi­ście, można w niej do­strzec ty­po­wo an­giel­ski ko­mizm, nie tylko Py­tho­nów, ale też Pur­cel­la, Milne’a, Elio­ta, a póź­niej Lar­ki­na. Blake się za­wsze przy­da, zwłasz­cza pełne tłu­ma­cze­nie jego naj­waż­niej­sze­go dzie­ła po­etyc­kie­go, ale nad ja­ko­ścią prze­kła­dów nie będę się roz­wo­dził. Tłu­ma­czyć Blake’a to rów­no­cze­śnie tłu­ma­czyć cały jego me­ta­fi­zycz­ny sys­tem, a Sła­wek jak mało kto wczy­tał się w niego i opi­sał (cho­ciaż z ty­gry­sów w nocy nadal naj­bar­dziej lubię prze­kład Ma­cie­ja Froń­skie­go).

Je­dy­nym w tym gro­nie ak­cen­tem awan­gar­do­wym jest Mi­rol­jub To­do­ro­vić, XX-wiecz­ny poeta serb­ski, neo­awan­gar­dy­sta, pró­bu­ją­cy od­no­wić za po­mo­cą po­ezji kon­cep­tu­al­nej i ge­stu­al­nej (!) sur­re­ali­stycz­ne tra­dy­cje wy­zwa­la­nia obiek­tów. Tłu­ma­cze wy­bra­li do książ­ki „Świ­nia jest naj­lep­szym pły­wa­kiem” z bar­dzo sze­ro­kiej gamy es­te­tyk głów­nie wier­sze, które ba­zu­ją na na­uko­wym ję­zy­ku i in­struk­cjach ob­słu­gi lub in­nych re­cep­tach, kar­mią się tech­nicz­ną (i tech­no­kra­tycz­ną) no­wo­mo­wą cza­sów przy­spie­szo­nej, for­dow­skiej in­du­stria­li­za­cji i ośmie­sza­ją jej sen­sow­ność, a przy oka­zji sur­re­ali­stycz­nie fan­ta­zju­ją o dez­au­to­no­mi­za­cji pod­mio­tu („pół kilo mi­rol­ju­ba to­do­ro­vi­cia / za­gnieść z wodą / po­dzie­lić na cien­kie ko­tle­ty / pod­piec na roz­grza­nej pa­tel­ni / w głę­bo­kiej misie wy­ro­bić / około dzie­się­ciu świe­żych mi­rol­ju­bów to­do­ro­vi­ciów” z wier­sza „dam wam prze­pis na pa­nie­ro­wa­ne­go mi­rol­ju­ba to­do­ro­vi­cia”). Czasy te jed­nak trącą dziś, w epoce ko­gni­tyw­ne­go ka­pi­ta­li­zmu, du­cho­lo­gicz­ną mysz­ką, i tro­chę tak wy­pa­da sam To­do­ro­vić – dziw­nie usztyw­nio­ny, w jakiś spo­sób ar­cha­icz­ny w swoim awan­gar­do­wym ge­ście, nie tylko w sto­sun­ku do na­szej neo­awan­gar­dy kon­cep­tu­al­nej (Par­tum, Czycz, Dróżdż), ale nawet prze­kła­da­nych u nas ob­fi­cie Ame­ry­ka­nów i Cze­chów. Jest z pew­no­ścią hu­mo­ry­stycz­nie (na Sta­cji Li­te­ra­tu­ra Korn­hau­ser dodał ze sceny tym utwo­rom swo­jej wy­jąt­ko­wej cha­ry­zmy), ale To­do­ro­vić po­słu­gu­je się stra­te­gia­mi, które dawno się zu­ży­ły i stra­ci­ły moc eman­cy­pa­cyj­ną. Naj­dziw­niej­szym i naj­śmiesz­niej­szym zja­wi­skiem był jed­nak ka­ta­loń­ski mo­der­ni­sta – Sa­lva­dor Espriu i przy­go­to­wa­na przez Ło­bo­dziń­skie­go „Skóra byka” – wybór, za­wie­ra­ją­cy ob­szer­ny, ty­tu­ło­wy po­emat oraz kil­ka­na­ście uzu­peł­nia­ją­cych go wier­szy z róż­nych okre­sów. Nie wiem, czy pro­blem do­ty­czy nie­prze­tłu­ma­czal­no­ści pew­nych mo­de­li wier­szo­wych lub rdze­ni śpiew­no­ści da­ne­go ję­zy­ka na pol­ski (jak np. u Lorki czy Whit­ma­na), nie­po­rad­no­ści sa­me­go poety, czy ra­czej nie­po­rad­no­ści tłu­ma­cza. Coś w „Skó­rze byka”, opo­wie­ści o li­te­ra­tu­rze mniej­szej, o pro­ble­ma­tycz­nej toż­sa­mo­ści se­far­dyj­skich Żydów i wie­lo­wie­ko­wej tu­łacz­ce, opo­wie­ści nie­wąt­pli­wie fa­scy­nu­ją­cej i ba­zu­ją­cej na ar­che­ty­pach, spra­wia, że wy­pa­da ona jak nie­za­mie­rzo­na pa­ro­dia elio­tow­skie­go, wy­so­kie­go mo­der­ni­zmu. Kunsz­tu i rze­tel­no­ści tłu­ma­cza broni w po­sło­wiu-mi­ste­rium inna znaw­czy­ni li­te­ra­tu­ry ka­ta­loń­skiej, Anna Sa­wic­ka, a rola Espriu jako poety na­ro­do­we­go dla Ka­ta­loń­czy­ków nie pod­le­ga dys­ku­sji. Być może zatem jest w samej tej po­ety­ce coś, co nie po­zwa­la się już dziś czy­tać po­waż­nie, taki „ka­pią­cy kran nocy”, od któ­re­go nie mogę się uwol­nić do dziś, bo cho­ciaż ma on łą­czyć ży­wioł akwa­tycz­ny z są­cze­niem się zmierz­chu, na­su­wa na myśl ra­czej nie­szczel­ną, ła­zien­ko­wą ar­ma­tu­rę. Mimo tego trud­ne­go star­tu do serii nie warto się jed­nak znie­chę­cać, bo plany na 2021 są in­te­re­su­ją­ce.

Jesz­cze trzy pu­bli­ka­cje prze­kła­do­we uka­za­ły się w BL, ale już poza serią eu­ro­pej­skiej kla­sy­ki – ko­lej­ne trans­la­to­lo­gicz­ne od­kry­cie Boh­da­na Za­du­ry (jedno z wielu w mi­nio­nym roku), czyli Sie­mion Cha­nin z tomem „Ale nie to”, drugi etap pre­zen­to­wa­nia nam przez Kac­pra Bart­cza­ka innej niż no­wo­jor­ska tra­dy­cji ame­ry­kań­skie­go eks­pe­ry­men­tu, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla grupy Lan­gu­age – „Świat w ogniu” Char­le­sa Bern­ste­ina (do któ­re­go wrócę za chwi­lę) oraz „Ame­ry­kań­ska Szko­ła Pi­sa­nia” Eli­za­beth Bi­shop w prze­kła­dach So­snow­skie­go i Pie­li­chow­skie­go. O Bi­shop się nie wy­po­wiem, bo to eseje/za­pi­ski/krót­kie prozy, więc po­trak­tuj­my to jako do­po­wie­dze­nie do nie­wąt­pli­we­go hitu wy­daw­ni­cze­go, jakim był „San­tarém”. W przy­pad­ku Cha­ni­na, XXI-wiecz­ne­go poety i per­for­me­ra, uro­dzo­ne­go w Rydze, ale pi­szą­ce­go po ro­syj­sku, współ­twór­cy grupy „Or­bi­ta”, mamy do czy­nie­nia z ko­lej­ną od­sło­ną ty­ta­nicz­nej pracy prze­kła­do­wej Za­du­ry. W krót­kim, dość swo­bod­nym (choć i nieco re­sen­ty­men­tal­nym) po­sło­wiu, autor „Kopca kreta” przed­sta­wia syl­wet­kę tego około pięć­dzie­się­cio­let­nie­go eks­pe­ry­men­ta­to­ra z Łotwy od za­ska­ku­ją­cej stro­ny: teo­rii wie­lo­ści rze­czy­wi­sto­ści Chwist­ka i, za­pew­ne tro­chę iro­nicz­nie, pod­su­wa nam es­te­ty­kę fu­tu­ry­stycz­ną. Ale chyba ro­zu­miem Za­du­rę – po pro­stu bar­dzo trud­no po­wie­dzieć o Cha­ni­nie coś kon­kret­ne­go, za­dzwo­nić ja­ki­miś klu­cza­mi do jego li­ry­ki, bo jest ona zmien­na, raz za­baw­na, innym razem no­stal­gicz­na, raz bar­dzo przy­ziem­na, innym razem wręcz eg­zy­sten­cjal­nie dra­ma­tycz­na. Gdyby nie to, że w każ­dej z tych od­słon autor wy­pa­da cie­ka­wie, trze­ba by za­ło­żyć, że nie wy­pra­co­wał jesz­cze wła­sne­go stylu. Ale czyta się te wier­sze na­praw­dę do­brze, za­ska­ku­ją­co, a Za­du­ra nadal świet­nie czuje pol­sz­czy­znę. Cha­nin, nawet kiedy jest kon­fe­syj­ny i pisze w pierw­szej oso­bie (co nie jest czę­ste), wy­da­je się aran­żo­wać sy­tu­acje – mniej lub bar­dziej moż­li­we, na­gi­na­ją­ce nasze po­czu­cie re­al­no­ści. Ale naj­le­piej wy­pa­da chyba w dru­go­oso­bo­wych, alie­na­cyj­nych mi­nia­tu­rach, jakby skon­den­so­wa­nych me­dy­ta­cjach, np.:

kiedy w ska­fan­drze z bar­dzo wraż­li­wej skóry
w sta­nie cał­ko­wi­tej nie­waż­ko­ści
le­żysz nie­ru­cho­mo na ka­na­pie
a we­wnątrz wszyst­ko za­pa­ro­wu­je od two­je­go od­de­chu
za­my­kasz oczy i sły­szysz, jak śpie­wa­ją
po dru­giej stro­nie rze­czy, za wą­wo­zem, za lasem
jakby za­rdze­wia­łe sprę­ży­ny ka­na­py
i ocze­ku­jesz tylko jed­ne­go: żeby wraz
z krót­kim głę­bo­kim wde­chem do płuc
we­szła pra­wie za­po­mnia­na siła cią­że­nia

(„***”, s. 60)

 

Z in­nych te­go­rocz­nych „dzia­łań eme­ry­tal­nych” Za­du­ry wy­mień­my jesz­cze „Braci krwi” Pe­te­ra Milčáka, sło­wac­kie­go poety współ­cze­sne­go (ur. 1966), tłu­ma­cza i wy­daw­cy. Za książ­ką sta­nę­ło po­znań­skie Wolno, dba­jąc o świet­ne opra­co­wa­nie i zi­lu­stro­wa­nie, oczy­wi­ście przez Ali­cję Białą. Przez to „Bra­cia krwi” po­zy­cjo­nu­ją się gdzieś mię­dzy ksią­żecz­ką dla dzie­ci a cy­klem sur­re­al­nych, peł­nych czar­ne­go hu­mo­ru próz po­etyc­kich, zde­cy­do­wa­nie dla do­ro­słych, w duchu Ne­zva­la albo Mi­chaux. Za­ko­cha­łem się w tej pu­bli­ka­cji, w tym, jak ab­sur­dal­nie odzie­ra ona świat z jego wie­lo­per­spek­ty­wicz­no­ści i roz­pi­su­je go na cykl dzie­cię­cych wnio­sko­wań albo przy­gód Ka­ro­la i Wik­to­ra, za każ­dym razem po­zo­sta­wia­jąc ja­kieś fi­lo­zo­ficz­nie lub me­ta­fi­zycz­ne (tak, chyba wła­śnie takie) nie­do­mknię­cie, roz­czu­la­ją­ce, przy­gnę­bia­ją­ce i bo­le­śnie praw­dzi­we. Ot, jeden przy­kład – „Karol, Wik­tor i pra­lin­ka”:

 

Pra­lin­ka nie jest ta­blicz­ką cze­ko­la­dy. Ta­blicz­kę cze­ko­la­dy można prze­ła­mać na pół, potem znów na pół, a potem jesz­cze raz i jesz­cze na pół.
Ale pra­lin­ka ma ciem­ny po­łysk i wy­sta­je nad po­wierzch­nię stołu. Tam, na górze, przy­po­mi­na nie­ru­cho­my wir.
Pra­lin­kę można roz­gryźć i do­pie­ro potem zo­ba­czyć, jak to, co w niej jest, po­wo­li spły­wa po kra­wę­dzi.
Lub można ją całą po­ło­żyć na ję­zy­ku i za­mknąć oczy. Albo tak, jak to Karol i Wik­tor zro­bi­li teraz, zo­sta­wić, niech nie­tknię­ta leży na stole.
I zro­bi­li do­brze.
Po­nie­waż to, co było w pra­lin­ce, było bar­dzo słod­kie i tak po­chła­nia­ją­ce, że już nic potem nie by­ło­by takie jak przed­tem.
Po­nie­waż jest świat bez pra­lin­ki.
I jest świat z pra­lin­ką.

Trud­no z tym po­le­mi­zo­wać, praw­da?

Z dal­szych dzia­łań Za­du­ry wy­mień­my jesz­cze „An­te­nę” Ser­hi­ja Ża­da­na (z ukra­iń­skie­go) oraz dwu­ję­zycz­ny „Pa­trio­tyzm dla opor­nych” Kim Chun Ho/Siar­hie­ja Pry­łuc­kie­go (z bia­ło­ru­skie­go). Grube to­misz­cza, oba warte kilku słów. „An­te­na” jest wy­bo­rem au­tor­skim, który w pew­nym za­kre­sie po­wta­rza dra­ma­tycz­ny tom z 2018 roku, ale do­da­je do niego wiele no­wych tek­stów (z 2020), przez co otrzy­mu­je­my pra­wie 150 stron wier­szy Ukra­iń­ca, uwiel­bia­ne­go u nas przede wszyst­kim za po­wie­ści (świet­ne „Anar­chy in the UKR” i „De­pe­che Mode”, a ostat­nio na­gro­dzo­ny An­ge­lu­sem „In­ter­nat”). Na plan pierw­szy wy­su­wa się pewna re­por­ta­żo­wość i za­ra­zem mi­ste­ryj­ność tej książ­ki, próba zda­nia re­la­cji z dy­na­micz­nych zmian po­li­tycz­nych ostat­nich lat i kry­zy­su wo­jen­ne­go, po­łą­czo­na z od­pra­wia­niem swo­istej ce­re­mo­nii ża­łob­nej (po śmier­ci po­ezji? ojca?) i ry­tu­ału od­ra­dza­ją­ce­go się życia. To z pew­no­ścią li­te­ra­tu­ra za­an­ga­żo­wa­na (do­sko­na­ły, pro­ble­mo­wy tekst „***” [Za dużo po­li­ty­ki…] i cała trze­cia część „An­te­ny”), pi­sa­na w licz­bie mno­giej, w ty­po­wym „my” roz­chwia­nej, afek­tyw­nej wspól­no­ty („Oto my – wy­krzy­cza­ni w tę noc, / wy­pa­le­ni na słoń­cu jak ce­ra­mi­ka”, s. 17), ale też wal­czą­ca o na­dzie­ję, trzy­ma­ją­ca się rze­czy­wi­sto­ści i życia, jakby była post-be­at­ni­kow­skim „Sko­wy­tem” do zbio­ro­we­go ode­gra­nia: „Wszy­scy, któ­rzy okażą się dość silni, by prze­ciw­sta­wić się ciem­no­ści, / wszy­scy, któ­rzy sta­nę­li pod sztan­da­rem śpie­wu o pół­no­cy – / tak wdy­cha­my naszą wol­ność, / ty­to­nio­wym dymem w prze­zro­czy­ste skle­pie­nie po­ran­ka” (s. 16).

Część pierw­sza, „Lista stat­ków”, to wręcz msza ża­łob­na, jakby od­pra­wia­na po śmier­ci ojca poety, z za­ma­szy­sto­ścią i po­wa­gą Elio­ta, z gor­li­wo­ścią Do­ma­ga­ły-Ja­ku­cia. „Oto, o czym opo­wiem – / o du­cho­wych in­stru­men­tach trwo­gi, / o we­sel­nej pro­ce­sji, która wcho­dzi do pa­mię­ci / jak do Je­ru­za­lem” (s. 26). To jest pre­lu­dium, wrota do świa­ta ogar­nię­te­go wo­jen­ną po­żo­gą, „Wschod­nia Ukra­ina, ko­niec dru­gie­go ty­siąc­le­cia”, a my stą­pa­my po ar­cha­icz­nych stop­niach wta­jem­ni­cze­nia w śpiew, wie­rząc w siłę chóru i ma­gicz­ne in­kan­ta­cje. Żadan za­cza­ro­wał XXI wiek, za­cza­ro­wał i prze­mo­dlił Don­bas. Po­wie­dział­bym nawet, że cała pierw­sza część to takie ora­to­rium, po­dob­ne do „Nich” Góry, oczy­wi­ście z in­ny­mi tech­nicz­ny­mi za­ło­że­nia­mi, bo tam gdzie Góra szyje i pruje skład­nią, Ukra­iniec  „za­le­d­wie” te­ma­ty­zu­je: „Cięż­ko ciem­nie­je chi­rur­gicz­ny szew prze­pi­sa­ne­go na czy­sto wier­sza” (s. 32).

Część druga, „An­te­na”, to po­emat, roz­pi­sa­ny na roz­cho­dzą­ce się losy męż­czy­zny i ko­bie­ty, więc nie po­win­na dzi­wić jego epic­kość i nar­ra­cyj­ność. Można po­wie­dzieć, że opo­wieść ta roz­krę­ca się po­wo­li, ale zmie­rza w stro­nę do­brze nam znaną: „Trzy lata roz­ma­wia­li­śmy o woj­nie. / Na­uczy­li­śmy się mówić o wła­snej prze­szło­ści, wli­cza­jąc wojnę. / Na­uczy­li­śmy się bu­do­wać swoje plany, ze wzglę­du na wojnę” (s. 111). Nie­by­wa­le wy­brzmie­wa jed­nak za­koń­cze­nie, jakąś mo­nu­men­tal­ną kodą i próbą wzię­cia głęb­sze­go od­de­chu:

Tyle tylko mamy ra­do­ści na tym świe­cie –
śpiew zdra­dzo­nych ope­ro­wych te­no­rów
z ser­ca­mi zra­nio­ny­mi
jak zgni­łe po­ma­rań­cze.
Mamy tylko jeden obo­wią­zek –
dzie­lić się naj­waż­niej­szym:
na­szym gło­sem,
naszą wraż­li­wo­ścią.

Dla­te­go niech bę­dzie jesz­cze jedna wio­sna.
Niech nam bę­dzie nie­zręcz­nie z na­szym opty­mi­zmem.
Niech źdźbła ocze­re­tu
jak an­te­ny
wy­ła­pu­ją z po­wie­trza naj­waż­niej­sze –
rytm i prze­ba­cze­nie,
niech rosną,
niech chwy­ta­ją
sym­fo­nicz­ną mu­zy­kę
marca.

Bar­dziej ko­ja­rzy mi się to z groź­ną frazą „pra­cu­ją wszyst­kie ra­dio­sta­cje związ­ku ra­dziec­kie­go” Agniesz­ki Mi­ra­hi­ny, albo z ka­ta­stro­fi­stycz­ną „ra­dio­wo­ścią” Ma­te­usza i Ro­jew­skie­go, niż np. „An­te­na­mi” Za­ga­jew­skie­go. A mimo to jest to wła­śnie ma­ni­fest życia, a „An­te­na” opo­wia­da o prze­pra­co­wy­wa­niu wo­jen­nej trau­my, o pró­bie życia dalej. Widzę w tej li­te­ra­tu­rze tro­chę nie­bez­pie­czeń­stwa – au­ra­tycz­ne­go pra­gnie­nia obec­no­ści, mó­wie­nia wprost ję­zy­kiem, który na­ra­ża się na na­tych­mia­sto­wą ko­tur­no­wość, je­że­li nie zo­sta­nie czymś pod­ży­ro­wa­ny; ja­kieś echa Kar­po­wi­czow­skie­go pa­to­su i ce­re­bral­no­ści, próby uab­strak­cyj­nie­nia każ­de­go spo­strze­że­nia, a za­ra­zem bo­le­sną świa­do­mość, że „Po­ezja więc nie ura­to­wa­ła / Poeci mil­cze­li. / Nikt nie do­brał do­kład­ne­go rymu / do imie­nia ro­ze­rwa­nej uczen­ni­cy, / która przy­bie­gła rano / oddać prze­czy­ta­ne książ­ki” (s. 119). Jeśli cze­ka­li­śmy na do­sko­na­łe li­te­rac­ko świa­dec­two od na­szych są­sia­dów, to „An­te­na” god­nie do­łą­cza do „Mo­re­li Don­ba­su” Lubow Ja­kym­czuk. Moim zda­niem – lek­tu­ra obo­wiąz­ko­wa, a do tego prze­pięk­nie wy­da­na, wręcz nie­etycz­nie ład­nie…

Bia­ło­ru­sin Siar­hiej Pry­łuc­ki w „Pa­trio­ty­zmie dla opor­nych” (lu­bel­skie Warsz­ta­ty Kul­tu­ry) two­rzy z kolei w imie­niu pół­noc­no­ko­re­ań­skie­go poety Kim Chun Ho, rze­ko­mo za­mor­do­wa­ne­go przez wła­dze, sam zaś po­zy­cjo­nu­je się jako jego tłu­macz (na­zy­wa­jąc go w przed­mo­wie „pół­noc­no­ko­re­ań­skim Rim­bau­dem”). Po co te gry w maski i bo­ha­te­rów li­rycz­nych dru­gie­go stop­nia? Żeby za­po­cząt­ko­wać po­li­tycz­nie nie­po­kor­ną le­gen­dę albo osło­nić sa­me­go sie­bie? Ra­czej żeby po­ka­zać, że w tych bor­ge­sow­skich la­bi­ryn­tach zmy­ślo­nych ście­żek zgubi się nawet naj­bar­dziej opre­syj­ny apa­rat cen­zu­ry (tym samym po­wsta­je ana­lo­gia mię­dzy bia­ło­ru­skim re­żi­mem i tym z Phe­nia­nu). Albo też po to, żeby za­grać z nami na dzien­ni­ko­wych stra­te­giach szcze­ro­ści? To są – chyba ce­lo­wo – dość to­por­ne wier­sze, ko­rzy­sta­ją­ce z tan­det­nej ska­to­lo­gii i „wu­jow­skich” (ewen­tu­al­nie „na Bu­kow­skie­go”) ero­tycz­nych żar­ci­ków, pi­sa­ne w spo­sób aż za­nad­to zro­zu­mia­ły („czuję / że je­steś gdzieś obok // i twój jeb­nię­ty pies / który szcze­ka za drzwia­mi / tak samo sły­szy // jak mówię do cie­bie w my­ślach / pi­ja­ny / te dwa prze­klę­te słowa” – to wiersz „Bli­skość”). Ale to wszyst­ko nie jest na serio – ten in­sta­gra­mo­wy me­sydż, który potem prze­cho­dzi w zi­de­olo­gi­zo­wa­ną po­ezję po­li­tycz­ną w jej ten­den­cyj­nym duchu, jest prze­cież maską. Nad­iden­ty­fi­ka­cja z sys­te­mem ma go ośmie­szyć, a za­kre­śle­nie drogi roz­wo­ju ko­re­ań­skie­go poety w ko­lej­nych to­mach – po­ka­zać uni­wer­sal­ność pa­cy­fi­ku­ją­cych me­cha­ni­zmów wła­dzy i spo­so­by sta­wa­nia w kontrze, w in­te­lek­tu­al­nej lub ak­ty­wi­stycz­nej opo­zy­cji. Tak czy tak – tego aku­rat tomu jako gestu ar­ty­stycz­ne­go zu­peł­nie nie ro­zu­miem, a nie­ste­ty po­zba­wio­ny jest ja­kie­go­kol­wiek ko­men­ta­rza od tłu­ma­cza.

W mi­nio­nym roku do­pi­sa­ły prze­kła­dy z ję­zy­ków sło­wiań­skich, czy to wschod­nich, czy po­łu­dnio­wych, czy też po pro­stu ko­ja­rzo­ne z na­szy­mi naj­bliż­szy­mi są­sia­da­mi. Po­zo­sta­jąc jesz­cze przy ję­zy­ku ukra­iń­skim: od Sto­wa­rzy­sze­nia Ży­wych Po­etów w Brze­gu przy­by­wa Olaf Cle­men­sen i „Lato ATO”, a od Fun­da­cji Du­że­go For­ma­tu ob­szer­ny wybór wier­szy kla­sy­ka Wa­sy­la Ho­ło­bo­rod­ko (ur. 1945) „Tęcza na murze”, oba w tłu­ma­cze­niach Anety Ka­miń­skiej. Chcia­ła­bym zwró­cić też uwagę na cha­ry­ta­tyw­ną ini­cja­ty­wę, a więc „Piędź” Ołek­si­ja Czupy (ur. 1986), prze­ło­żo­ną przez Ja­nu­sza Ra­dwań­skie­go i wy­da­ną przez war­szaw­skie Co­nvi­vo jako część akcji wspar­cia Sto­wa­rzy­sze­nia Dom Otwar­ty. Jeśli Żadan jest Rey­mon­tem wojny na Ukra­inie, roz­pi­su­ją­cym na ar­che­ty­picz­ne pory roku hi­sto­rię tego kon­flik­tu, to Czupa jest jej Że­rom­skim – uchodź­cą z Don­ba­su, dla któ­re­go rów­nie ważna jest utra­co­na mała oj­czy­zna, jak samo świa­dec­two jej utra­ty. Ale wio­sna po­zo­sta­je wio­sną, a zima zimą, którą trze­ba prze­trwać. Czupa, w prze­ci­wień­stwie do Ża­da­na, jest na ogół przy­ziem­ny, em­pa­tycz­ny, re­por­ta­żo­wy wła­śnie. Stara się re­la­cjo­no­wać, a nie cza­ro­wać. Jak pisze Ra­dwań­ski: „Ta książ­ka jest ze­szy­tem ćwi­czeń z em­pa­tii”, „hi­sto­rie o uciecz­ce, o stra­chu, o utra­cie swo­je­go miej­sca na świe­cie, które sły­sze­li­śmy prze­cież tyle razy od pra­ba­bek, babek i matek, dzie­ją się w tych wier­szach w sce­ne­rii nie­po­ko­ją­co współ­cze­snej i zna­nej”. To w więk­szo­ści wier­sze wo­jen­ne, ale kogoś, kto od wojny ucie­ka jak naj­da­lej, kto zo­stał przez nią ska­za­ny na wiecz­ne wy­dzie­dzi­cze­nie. Nie wiem, czy z ta­kich ksią­żek zo­sta­nie coś wię­cej niż świa­dec­two, ale ile­kroć je czy­tam, umac­niam się w po­czu­ciu, że Hi­sto­ria jest tuż za na­szy­mi drzwia­mi: „No i masz, ciche mia­sta, klat­ki, do któ­rych cię prze­no­szą / razem z pa­mię­cią i dłu­ga­mi, / wy­rwaw­szy z tłumu przy­ja­ciół i sto­sów ksią­żek, / i kar­miąc sło­wa­mi / tak ba­nal­ny­mi, że zaraz zwy­mio­tu­jesz. / Mówią, prze­zi­mu­jesz i coś się wy­kla­ru­je. / Może i prze­wio­snu­jesz, może i lato jakoś prze­ży­jesz, / a może i je­sień, / sam nie bę­dziesz chciał ni­g­dzie je­chać, / zo­sta­niesz tu, z nami, / przy­mie­rzysz ulice i place / do swo­je­go roz­la­złe­go chodu / jak świą­tecz­ne ubra­nie, / pój­dziesz do pracy, nie­wy­spa­ny i roz­cheł­sta­ny,  / oglą­da­jąc się pło­chli­wie / na każdy głos i ruch nie­tu­tej­szy. / Tak się sta­nie. Nie ma opcji, mu­so­wo” („L. #47”, s. 36).

Z rze­czy bar­dziej hi­sto­rycz­nych przy­po­mnia­no Annę Ach­ma­to­wą i wy­da­no „Ra­do­sny cmen­tarz” Wa­sy­la Stusa (KEW, przeł. M. Gacz­kow­ski). „Ca­ry­cy ro­syj­skiej po­ezji” jest u nas na­praw­dę dużo, można zresz­tą po­wie­dzieć, że i jej wier­sze, i ak­me­izm, który współ­two­rzy­ła, cie­szy­ły się u nas dużym za­in­te­re­so­wa­niem już w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym. Prze­szło 300-stro­ni­co­wy wybór Ach­ma­to­wej „Mil­cze­nie było moim domem” w prze­kła­dach Zbi­gnie­wa Dmi­tro­cy (Czuły Bar­ba­rzyń­ca Press) jest jed­nak tyleż ob­szer­ny, co mało za­ska­ku­ją­cy, bo sta­no­wi wzno­wie­nie książ­ki z 2006 roku wy­da­nej w Świe­cie Li­te­rac­kim. Ani to dzi­siaj naj­bar­dziej ob­szer­na pre­zen­ta­cja po­et­ki (po­ja­wił się wszak póź­niej, już w 2007, tom „Drogą wszyst­kiej ziemi”, sy­gno­wa­ny przez Adama Po­mor­skie­go), ani też jakoś kry­tycz­nie usto­sun­ko­wa­na do po­zo­sta­łych. Ot, Dmi­tro­ca wiele lat spę­dził na tłu­ma­cze­niu Ach­ma­to­wej i nie jest to jego je­dy­ne po­dej­ście, ale po­dej­ście naj­bar­dziej ca­ło­ścio­we (przy­po­mnę wybór „Mo­dli­twa” z 1998 roku). Poza dość nie­czy­tel­nym spi­sem tre­ści, który prze­cięt­nie po­ra­dził sobie z dwu­ję­zycz­no­ścią wy­da­nia, mamy też krót­ką notę bio­gra­ficz­ną od tłu­ma­cza, przed­sta­wia­ją­cą tra­gicz­ne losy Ach­ma­to­wej na tle po­li­tycz­nej hi­sto­rii Rosji, losy, które sama sobie prze­po­wie­dzia­ła w 1917:  „Teraz już nikt nie ze­chce słu­chać pie­śni. / Na­sta­ły dni prze­po­wia­da­ne nie­raz. / Moja ostat­nia, świat inny jest niż wcze­śniej. / Więc nie dzwoń stru­ną i serca mi nie rań. // Jesz­cze nie­daw­no jak ja­skół­ka śmia­ło / Wy­la­ty­wa­łaś o po­ran­nej zorzy, / A dziś że­bracz­ką sta­niesz się zgłod­nia­łą, / Choć­byś pu­ka­ła – drzwi nikt nie otwo­rzy” („***”, s. 115). Nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że tę hi­sto­rię znamy już na wylot i że ko­lej­ne gesty od­kry­wa­nia twór­czo­ści au­tor­ki „Po­ema­tu bez bo­ha­te­ra” mo­gły­by jed­nak sku­pić się na czymś wię­cej, niż jej życiu po­mię­dzy dwie­ma woj­na­mi, dwie­ma re­wo­lu­cja­mi i ko­lej­ny­mi mę­ża­mi, a potem na sta­li­now­skiej re­pre­sji, która na wiele lat unie­moż­li­wi­ła jej dzia­ła­nia (fi­gu­ra bycia wiecz­ną oskar­żo­ną i wiecz­ną winną jest w póź­nych wier­szach bar­dzo dra­ma­tycz­na). A jest w ak­me­izmie coś spe­cy­ficz­ne­go, jakby przej­ście mię­dzy nie­by­wa­le kon­wen­cjo­nal­ną, wy­dmusz­ko­wą li­ry­ką mo­der­ny i jej ko­tur­no­wym ero­ty­zmem a dra­ma­tycz­nym dą­że­niem do ory­gi­nal­no­ści i lę­kiem przed nie­au­ten­tycz­no­ścią, ty­po­wym już dla wieku XX. Chęt­nie prze­czy­tał­bym więc po­sło­wie na miarę Lesz­ka En­gel­kin­ga i jego Se­ifer­ta z Of­fi­cy­ny, która, o czym nie spo­sób nie wspo­mnieć, wy­da­ła w mi­nio­nym roku w tej samej serii „Pa­ry­ski splin” Bau­de­la­ire’a, tym razem w prze­kła­dzie Ry­szar­da En­gel­kin­ga, opa­trzo­ny ko­men­ta­rza­mi i na­praw­dę wcią­ga­ją­cą, krót­ką przed­mo­wą. Mamy co praw­da ob­szer­ne to­misz­cza pism Fran­cu­za od słowo obraz/te­ry­to­ria, w tym wła­śnie osob­no „Pa­ry­ski splin”, a ostat­nio – na­gro­dzo­ne przez LnŚ – nie­do­stęp­ne wy­da­nie „Kwia­tów zła” od Mar­ci­na Ciury, ale jed­nak ten nowy jest bar­dziej kom­pak­to­wy, jakby mniej eli­tar­ny. En­gel­king prze­dru­ko­wał w nowym wy­bo­rze rów­nież swoje po­przed­nie po­sło­wie „Okna Bau­de­la­ire’a” oraz kilka wier­szy z „Kwia­tów zła”, więc jawi nam się ten Bau­de­la­ire jesz­cze bar­dziej uzu­peł­nio­ny.

W ra­mach serii do­brych, choć może mniej spek­ta­ku­lar­nych, warto wspo­mnieć o „bia­łej” serii PIW, w któ­rej w mi­nio­nym roku do tomów Ża­da­na, Ko­mel­ja i Ło­ziń­skie­go do­łą­czy­ła serb­ska po­et­ka Ana Ri­sto­vić książ­ką „Śmie­ci z ko­smo­su” (w prze­kła­dach Mi­ło­sza Wa­li­gór­skie­go; ory­gi­nal­nie tom uka­zał się w 2013 roku). Ri­sto­vić, na­gra­dza­na jak mało kto, wy­ko­rzy­stu­je ele­men­ty tur­pi­stycz­ne i so­ma­tycz­ne, żeby po­ka­zać ciało ludz­kie jako ciało ko­smicz­ne, a ka­pi­ta­li­stycz­ną nad­pro­duk­cję od­pa­dów jako pe­wien escha­to­lo­gicz­ny stan, w któ­rym za­cza­iło się zia­ren­ko Ko­smos. Ale jest to przede wszyst­kim po­et­ka eg­zy­sten­cjal­na, ra­czej dla czy­tel­ni­ków przy­zwy­cza­jo­nych do for­mal­nej za­cho­waw­czo­ści, po­słu­gu­ją­ca się czę­sto drugą osobą licz­by po­je­dyn­czej, żeby opis ja­kiejś sy­tu­acji li­rycz­nej skie­ro­wać bez­po­śred­nio do czy­tel­ni­ka w cha­rak­te­rze re­flek­sji lub za­du­my. Nieco draż­nią nie­któ­re me­ta­fo­ry do­peł­nia­czo­we czy na­chal­nie po­wra­ca­ją­cy motyw aniel­skich skrzy­deł (nic go u nas dzi­siaj nie broni), ale w tym dość kon­fe­syj­nym mo­no­lo­gu, przy­po­mi­na­ją­cym ma­riaż po­ezji fi­lo­zo­ficz­nej z eg­zy­sten­cjal­ną, są cie­ka­we prze­bit­ki, cza­sem nagłe, za­ska­ku­ją­ce zwro­ty w wier­szu, ot np. po dłu­gim i mo­zol­nym opi­sy­wa­niu w dość kla­sycz­nych stro­fach bo­ha­ter­ki jako no­wo­cze­snej, wy­alie­no­wa­nej ko­bie­ty – prze­skok:

A tak nie­wie­le, na­praw­dę nie­wie­le
bra­ko­wa­ło, by uro­dzi­ła się jako
olej,
cu­kier,
mąka,
masło,
jo­gurt,
mleko,
chleb,
ług żrący,
ża­rów­ka

albo zwy­kła
sól.

(„Kod kre­sko­wy: dziew­czy­na”)

Jest u Ri­sto­vić jakaś tę­sk­no­ta za okru­chem, która w całej tej „ka­ta­lo­go­wo­ści” (bo po­et­ka ma wy­raź­ne in­kli­na­cje do enu­me­ra­cji) wy­da­je się istot­niej­sza niż two­rzo­ne w wier­szach wra­że­nie wszech­ogar­nia­ją­cej nas przy­pad­ko­wo­ści. Ale jest też pewna czu­łost­ko­wość i wyż­szość, która w pol­sz­czyź­nie brzmi tro­chę tak, jak­by­śmy czy­ta­li au­tor­kę uro­dzo­ną w oko­li­cach roku ’50 lub ‘60, a nie ’72 (nic dziw­ne­go, skoro wzor­ca­mi są dla niej mo­der­ni­ści pol­scy, i to jesz­cze w naj­bar­dziej prze­este­ty­zo­wa­nym wa­rian­cie Za­ga­jew­skie­go). Przy oka­zji pre­mie­ry tego tomu chciał­bym jed­nak zwró­cić uwagę na nie­by­wa­ły „pro­jekt” Roz­sta­je, czyli ko­ope­ra­ty­wę tłu­ma­czy li­te­ra­tur Eu­ro­py środ­ko­wo-wschod­niej, bo Wa­li­gór­ski był jed­nym z człon­ków warsz­ta­tów, a „Śmie­ci z ko­smo­su” to tro­chę efekt ca­łe­go przed­się­wzię­cia, jak sądzę nie je­dy­ny i jesz­cze wiele cie­ka­wych rze­czy zo­sta­nie nim za­in­spi­ro­wa­nych.

W ofen­syw­nie prze­kła­do­wej spró­bo­wa­ły się wro­cław­skie War­stwy. Jedna pro­po­zy­cja to oma­wia­na już prze­ze mnie „An­te­na” Ża­da­na, a druga to an­to­lo­gia „Są­siad­ki. 10 po­etek cze­skich”, prze­kła­da­na przez Zofię Bał­dy­gę, a re­da­go­wa­na przez Annę Wanik i Agniesz­kę Wol­ny-Ham­ka­ło. Eliza Kącka, zma­ga­jąc się z próbą po­łą­cze­nia w kilku zda­niach z po­sło­wia tylu cał­kiem od­mien­nych dyk­cji, za­uwa­ży­ła, że po­et­ki te łączy sa­mot­ność (coś na wzór na­szej an­to­lo­gii „So­list­ki”) oraz brak spo­łecz­nej kon­fron­ta­cyj­no­ści, ty­po­wej dla na­szej li­ry­ki pi­sa­nej przez ko­bie­ty. Za­miast więc pytać, „o co i z kim muszę wal­czyć?”, cze­skie pi­sar­ki py­ta­ją ra­czej „kim je­stem?”. Z tego mia­ła­by wy­ni­kać ka­me­ral­ność ich dyk­cji i „nie­wy­mu­szo­na zwy­czaj­ność”, ale trud­no stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście tak wy­glą­da obraz mło­dej cze­skiej li­ry­ki, czy to tylko bar­dzo su­biek­tyw­ny wybór Bał­dy­gi (trze­ba by pew­nie za­py­tać wła­śnie tłu­macz­kę, która ma w tej li­te­ra­tu­rze świet­ne ro­ze­zna­nie i po­dob­no chcia­ła stwo­rzyć prze­kro­jo­we spoj­rze­nie).  W prze­wa­dze mamy tu rocz­ni­ki 70. i 80., wszyst­kie de­biu­tu­ją­ce w ostat­niej de­ka­dzie, na ogół u nas dotąd nie­tłu­ma­czo­ne, chyba że spo­ra­dycz­nie, i to ra­czej w pi­smach in­ter­ne­to­wych i mło­do­li­te­rac­kich, przez samą Bał­dy­gę. Istot­ny jest jed­nak – co pod­kre­śla tłu­macz­ka – sam fakt po­ja­wie­nia się tylu po­etek, a więc od­rzu­ce­nia mo­de­lu, w któ­rym po­ezja jest ra­czej „męską spra­wą”. „Są­siad­ki” po­win­ni­śmy więc chyba czy­tać rów­nież jak nasz ro­dzi­my gest sprze­ci­wu, stwo­rze­nie wa­run­ków, żeby to wła­śnie po­et­ki, a nie poeci, zy­ska­ły więk­szą wi­dzial­ność. Z żadną z tych dyk­cji nie było mi jakoś bar­dzo po dro­dze wła­śnie przez ich spe­cy­ficz­ną wsob­ność, ale za­pew­ne rów­nież u nas, w więk­szych wy­bo­rach, spo­tka­ły­by się z do­brym przy­ję­ciem, i to nie tylko w pra­sie mło­do­li­te­rac­kiej. Myślę ra­czej o obie­gu cen­tral­nym: „Prze­kro­ju”, „Pi­śmie” czy nawet „Znaku”.

W po­znań­skiej WBPi­CAK uka­za­ła się tylko jedna książ­ka prze­kła­do­wa, ale za to jaka: przy­go­to­wa­na przez Bart­cza­ka druga pol­ska od­sło­na wier­szy Pe­te­ra Giz­zie­go „Pie­śni pro­go­we”, poety przy­dat­ne­go do lek­tu­ry sa­me­go au­to­ra „Na­wo­ra­dio­wej” i jego kon­cep­cji „po­ety­ki wie­lo­ścio­wej”, ale też po pro­stu twór­cy nie­by­wa­le fa­scy­nu­ją­ce­go, niby kon­struk­ty­wi­stycz­ne­go eks­pe­ry­men­ta­to­ra, ale za­cho­wu­ją­ce­go eks­plo­zyw­ność i eks­ta­tycz­ność frazy. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że jest to wy­da­rze­nie znacz­nie więk­szej rangi, niż wy­da­na kilka lat temu „Imi­ta­cja życia i inne wier­sze”. De­cy­du­je o tym nie tylko ob­ję­tość tomu, ale też prze­kro­jo­wość i nowy spo­sób usta­wie­nia li­ry­ki au­to­ra „Ar­che­opho­nics”.

Jak by to ująć… oba wy­bo­ry Bart­cza­ka (bo wra­cam tu rów­nież do tego z BL) są cie­ka­we, a po­sło­wia do nich uzna­ję wręcz za tek­sty obo­wiąz­ko­we dla na­szej re­flek­sji po­etyc­kiej dzi­siaj – nie jako syl­wet­ki au­to­rów, ale jako hi­sto­rycz­no­li­te­rac­kie i za­ra­zem fi­lo­zo­ficz­ne próby otwar­cia na­sze­go ję­zy­ka na coś z ze­wnątrz, co ma da­le­ko idące kon­se­kwen­cje i rze­czy­wi­ście jest „inną tra­dy­cją” o dużej sile od­dzia­ły­wa­nia. Ale z tych dwóch wy­bo­rów Char­les Bern­ste­in, iro­nicz­ny eks­pe­ry­men­ta­tor, naj­le­piej wy­pa­da we wła­snej oso­bie – gdy zo­ba­czy­my go i usły­szy­my, jak wy­ko­nu­je swoje tek­sty, wier­sze, wy­kła­dy i wszyst­ko wokół (po­le­cam ten, dość stary, i dla po­rów­na­nia w miarę nowy wy­stęp Ame­ry­ka­ni­na). To nie tak, że u Bart­cza­ka coś się za­tra­ci­ło, ale z pew­no­ścią prze­kład ten usztyw­ni­ły nasze eu­ro­pej­skie spo­so­by my­śle­nia o po­ezji i jej po­li­tycz­no­ści/ide­olo­gicz­no­ści. Tym­cza­sem u Bern­ste­ina urze­ka spe­cy­ficz­ny wła­śnie dla Lan­gu­age Po­etry ma­riaż ame­ry­kań­skie­go luzu, jaz­zo­wych syn­kop i dzie­cię­cej afir­ma­cji ze zbyt póź­nym, przez nie­któ­rych uwa­ża­nym wręcz za na­iw­ne, od­kry­ciem ra­dziec­kie­go for­ma­li­zmu i ese­istycz­ną aka­de­mic­ko­ścią. To, co u nas bar­dzo szyb­ko prze­ro­dzi­ło się w struk­tu­ra­lizm i za­owo­co­wa­ło kon­se­kwent­ny­mi ana­li­za­mi kon­struk­ty­wi­stycz­nej awan­gar­dy, tam do głosu do­szło do­pie­ro w la­tach 60. i 70., łą­cząc się z zu­peł­nie in­ny­mi tra­dy­cja­mi (choć­by prze­wa­gą prag­ma­ty­zmu i trans­cen­den­ta­li­zmu nad fe­no­me­no­lo­gią), inną aka­de­mią i ru­cha­mi po­li­tycz­ny­mi epoki kontr­kul­tu­ry. Łatwo to w Bern­ste­inie prze­ga­pić, jeśli chce­my go prze­czy­tać na po­waż­nie, z całym in­te­lek­tu­al­nym i ese­istycz­nym za­ple­czem, któ­rym obu­do­wa­li się poeci Lan­gau­ge.

Tym­cza­sem Peter Gizzi, mimo oczy­wi­ste­go kon­struk­ty­wi­stycz­ne­go po­dej­ścia i bycia na­stęp­cą tam­tej for­ma­cji, nie musi już iro­ni­zo­wać. Jego wiersz wła­ści­wie ani na chwi­lę nie scho­dzi z wy­so­kie­go C, nie traci po­wa­gi, a mimo wszyst­ko nie na­ra­ża się na śmiesz­ność. To jest wła­śnie przy­kład po­ezji, która pró­bu­je coś oca­lić, która prze­cho­dzi ewo­lu­cję od myśli kry­tycz­nej, od­sła­nia­ją­cej pęk­nię­cia i szcze­li­ny w ma­szy­nach bio­wła­dzy, do po­stu­la­tu ra­to­wa­nia życia: or­ga­nicz­ne­go, psy­chicz­ne­go, po­li­tycz­ne­go. Trze­ba więc pra­co­wać nad wier­szem jako prze­strze­nią innej wspól­no­ty, a wów­czas ten wiersz bę­dzie pra­co­wać nad nami jako cząst­ka­mi ciała po­li­tycz­ne­go. Bo Gizzi, zwłasz­cza ten póź­niej­szy, jest poetą na wskroś po­li­tycz­nym w Ranciére’owskim sen­sie: po­li­ty­ka do­ty­czy u niego miej­sca i ruchu ciał w prze­strze­ni, ich prawa do zaj­mo­wa­nia pola na ago­rze, do fi­zycz­ne­go sta­wa­nia się czę­ścią polis. Bart­czak w bar­dzo cie­ka­wy spo­sób przed­sta­wia to w świe­tle ame­ry­kań­skiej tra­dy­cji, for­su­jąc nawet ry­zy­kow­ną (ale efek­tow­nie bro­nio­ną) tezę o tym, że „Gizzi to Whit­man końca de­mo­kra­cji”. Pa­tro­na­ty Whit­ma­na i Tho­re­au, jako piew­ców or­ga­nicz­nej de­mo­kra­cji, twór­ców otwar­tej, in­klu­zyj­nej po­ety­ki współ-od­czu­wa­nia ze świa­tem, a więc ist­nie­nia na za­sa­dzie cią­głej wy­mia­ny, rów­no­ścio­we­go kon­trak­tu, wspie­ra też bar­dziej me­ta­fi­zycz­ny, ale jakże cie­ka­wy ruch w stro­nę Emily Dic­kin­son. W ten spo­sób u Giz­zie­go spo­ty­ka się nagle cała ame­ry­kań­ska opo­wieść o de­mo­kra­cji osa­dzo­nej w ruchu ma­te­rii, a obok tego rów­nież o po­rzu­ca­niu kon­fe­syj­no­ści, o obro­nie życia we­wnętrz­ne­go, o ry­go­rze formy i eks­ta­tycz­nym po­szu­ki­wa­niu otwar­cia.

„Wiersz wy­cho­dzi z na­szych ma­łych domów – pisze Bart­czak – by po­szu­ki­wać zu­peł­nie no­wych kon­ste­la­cji po­jem­no­ści, in­nych ku­ba­tur. Pi­sa­nie wier­sza to akt two­rze­nia świa­ta przez »przy­łą­cza­nie się« do niego lub przy­łą­cza­nie świa­ta do wier­sza, wy­ka­zy­wa­nia ich wspól­no­ty.”, „Wiersz staje się sy­mu­la­cją prze­strze­ni, w któ­rej może za­ist­nieć świa­do­mość współ-by­cia ze świa­tem”, „li­ry­ka to ewo­lu­ują­ca prze­strzeń star­cia z ci­śnie­niem świa­ta ze­wnętrz­ne­go, w któ­rej cho­dzi o zbu­do­wa­nie sku­tecz­ne­go sys­te­mu fil­trów i zapór, o ochro­nę ży­wot­no­ści psy­chicz­nej. A jed­no­cze­śnie wpi­sa­na w po­ję­cie pro­go­wo­ści moż­li­wość prze­kra­cza­nia gra­nic, po­ku­sa, a za­ra­zem groź­ba otwar­cia, nie prze­sta­ją nam przy­po­mi­nać o ko­niecz­no­ści pie­lę­gno­wa­nia tej we­wnętrz­nej sfery przez te­sto­wa­nie róż­nych for­muł in­klu­zyw­no­ści”. Taki jest Gizzi Bart­cza­ka – fun­da­men­tal­nie po­li­tycz­ny, bio­po­li­tycz­ny wręcz, ma­te­ria­li­stycz­nie ana­li­zu­ją­cy wspól­no­tę jako sys­tem im­mu­no­lo­gicz­ny, który coraz bar­dziej za­wo­dzi. Są w „Pie­śniach pro­go­wych” wier­sze i frazy tak dobre, że trud­no za­cy­to­wać jedną, żeby nie „spa­lić” ca­ło­ści. Ale żeby jesz­cze moc­niej za­grać tą kartą w pol­skiej grze po­etyc­kiej, na­pi­szę tylko tyle – niech Gizzi sta­nie się lek­cją obo­wiąz­ko­wą, może nawet mi­strzem, dla na­szych mło­dych po­etów, któ­rzy zbyt do­słow­nie po­trak­to­wa­li ideę zwro­tu po­li­tycz­ne­go. „Ulot­ne świa­tło re­wo­lu­cji” z tomu „Outer­na­tio­na­le” z 2007 roku na po­twier­dze­nie:

Sta­jesz z dala od tłumu, przy­le­gły do wła­dzy.
Zwa­żasz za­rów­no na brzeg, jak i kadr.
Zwa­żasz na pięk­no, głę­bo­kość pola, świa­tło,
żeby zro­zu­mieć pole, tłum.
Pod ko­niec dnia kli­mat wy­bu­cha,
a re­wo­lu­cja, cóż, re­wo­lu­cja jest wszyst­kim.
Po raz pierw­szy za­czy­nasz wi­dzieć,
że wszyst­ko wy­glą­da jak rzecz ostat­nia,
tyle że od­wrot­nie i tylko przez chwi­lę.
Kiedy jakaś re­wo­lu­cja do­my­ka swój obrót,
przed­mio­ty wra­ca­ją, cho­ciaż są już inne
przez to, że cały czas były takie same.
Trwać to coś in­ne­go niż sobie wy­obra­ża­łeś.
Ale wy­obra­ża­łeś sobie zmia­nę
i zmia­na cię do­tknę­ła, cie­bie i tłum.

Niech Gizzi stanie się lekcją obowiązkową, może nawet mistrzem, dla naszych młodych poetów, którzy zbyt dosłownie potraktowali ideę zwrotu politycznego

Trzy tomy udało mi się w tym roku prze­czy­tać od Lo­ka­to­ra, trzy cie­ka­we pro­po­zy­cje, ale wy­da­rze­niem, które tro­chę prze­pa­dło w mro­kach pan­de­mii, była pu­bli­ka­cja „Mi­gra­cji” Glo­rii Ge­rvitz i to rów­nież jest moim zda­niem jedna z prze­kła­do­wych ksią­żek roku. Ale za­cznij­my skrom­niej ob­ję­to­ścio­wo: „Bądź bli­sko” For­re­sta Gan­de­ra (przeł. Julia Fie­dor­czuk) i „Śród­ziem­no­mo­rze” João Luís Bar­re­to Gu­imarãesa (przeł. Ga­briel Bo­row­ski). Gan­de­ra, na­gro­dzo­ne­go za ten tom (org. „Be With”) Pu­lit­ze­rem, in­te­re­su­je utra­ta i obec­ność. Tom po­wstał po na­głej śmier­ci żony poety i te dwie ka­te­go­rie fi­lo­zo­ficz­ne stara się autor roz­pi­sać na nowo gdzieś mię­dzy tre­nem i eko­po­ety­ką, a więc sztu­ką no­we­go za­miesz­ki­wa­nia w świe­cie po­przez język. Już motto jest pro­wo­ka­cyj­ne – „po­li­tycz­ne za­czy­na się w in­tym­no­ści”, a dalej mamy la­ment or­fi­zmu w czy­stej po­sta­ci: Or­fe­usza-geo­lo­ga scho­dzą­ce­go do pie­kieł za po­mo­cą pie­śni, żeby z czą­ste­czek ma­te­rii zre­kon­stru­ować obraz uko­cha­nej (naj­bliż­szy temu do­świad­cze­niu byłby chyba u nas późny Wat, ten z „Wier­szy”). To bar­dzo trud­ny tom, mo­men­ta­mi eg­zal­to­wa­ny, mo­men­ta­mi nie­zno­śnie mi­stycz­ny, ale pró­bu­ją­cy uchwy­cić cią­gle sta­wa­nie się świa­ta i w związ­ku z nim po­sta­wić py­ta­nie o gra­ni­ce „ja”. Gan­der prze­cho­dzi od ele­gii i tre­nów do pro­za­tor­skich wręcz eks­pe­ry­men­tów geo­lo­gicz­no-fo­to­gra­ficz­nych (w ostat­niej czę­ści „Stre­fa przy­brzeż­na”), od ję­zy­ka na­uko­we­go do la­men­tu re­li­gij­ne­go. Do­sko­na­le cha­otycz­na jest ta droga ku roz­pro­sze­niu, ja­kie­go do­świad­cza się w trak­cie kon­tem­pla­cji śmier­ci, tej na­głej, śmier­ci naj­bliż­szej osoby, i tej ist­nie­ją­cej wszę­dzie, bę­dą­cej ne­ga­cją życia. Na mar­gi­ne­sie wspo­mnę tylko, że cała seria, w któ­rej Gan­der się uka­zał, jest tak es­te­tycz­nie do­pra­co­wa­na (po­przed­nio Unga­re­tii w 2019), że aż ża­łu­ję, że po­ezję obcą dzie­lę na pół­kach na kraje i tym samym nie mogę usta­wić tych ksią­żek obok sie­bie. Nie warto cy­to­wać „Bądź bli­sko”, bo żaden cytat nie odda róż­no­rod­no­ści tych ję­zy­ków i drogi, jaką musi prze­być czy­tel­nik wraz z nimi.

Gu­imarães (ur. 1967) to – żeby to jakoś de­li­kat­nie ująć – mniej­szy ka­li­ber, co widać nawet po opra­wie tomu, po­zba­wio­nej zło­ceń i po­ły­sków. Nie ma też z pew­no­ścią w pol­sz­czyź­nie ta­kich am­ba­sa­do­rów, jak Gan­der w oso­bie Fie­dor­czuk. Być może o jego prze­kła­dzie za­de­cy­do­wa­ła skłon­ność do ale­ga­cji i moż­li­wość wska­za­nia in­spi­ra­cji Her­ber­tem, który po­ja­wia się w jed­nym mot­cie, a także Mi­ło­szem, Za­ga­jew­skim, czyli wszyst­kim, co naj­gor­sze i naj­bar­dziej dzi­siaj w na­szej po­ezji szko­dli­we. Tom w ory­gi­na­le uka­zał się w 2016 roku i ze­brał sporo na­gród, w tym głów­ną por­tu­gal­ską na­gro­dę im. An­to­nio Ramos Rosy, a przy tym zo­stał prze­ło­żo­ny na wiele ję­zy­ków. O czym to świad­czy? Wy­łącz­nie o tym, jak do­brze usy­tu­owa­ny jest Gu­imarães w eu­ro­pej­skim obie­gu in­sty­tu­cji kul­tu­ry, me­ce­na­tów i pro­gra­mów sty­pen­dial­nych. Jest to taki ro­dzaj li­te­ra­tu­ry, którą można by na­zwać po­ezją klas wyż­szych – tak bar­dzo po­zba­wio­ną re­flek­sji nad wła­snym uprzy­wi­le­jo­wa­niem, że aż po­wo­łu­ją­cą się na Her­ber­ta jako pa­tro­na uni­wer­sa­li­za­cji, do­świad­cze­nia ogól­no­ludz­kie­go. To pra­gnie­nie uni­wer­sa­li­za­cji, wspar­te po­dró­ża­mi po róż­nych kra­inach ba­se­nu Morza Śro­dziem­ne­go, po mu­ze­ach, za­byt­kach i hi­sto­riach spra­wia, że tom staje się jesz­cze bar­dziej na­dmu­cha­ny pa­to­sem i do­brze wy­glą­da­ją­cym ba­na­łem. Re­cep­ta: dobre motto, ale­ga­cja, jakiś topos i sy­tu­acja li­rycz­na, która udaje złote myśli. Dajmy na to: „Ar­go­nau­ci w Oi”, motto z Ka­wa­fi­sa, „pięk­na po­dróż” i wiersz: „Dla jed­nych / kra­niec ziemi to na pewno / ko­niec świa­ta. Dla dru­gich / ko­niec świa­ta to / po­czą­tek po­dró­ży. Daj­cie / im byle sta­tek żaden wam nie powie / czy do­brze zro­bił ten / co po­ko­nał nie­zna­ne Morze Egej­skie czy / szem­rzą­ca nie­pew­ność tego kto zo­sta­je – / to wła­śnie po­dróż”. No nie, nie, po tych wszyst­kich tra­gicz­nych mor­skich uciecz­kach z Afry­ki, po lek­tu­rze wier­szy o woj­nie na Ukra­inie, po rocz­nym do­świad­cze­niu pan­de­mii – taki sno­bizm a’la Co­el­ho skrę­ca kisz­ki. Le­piej prze­czy­tać wzno­wio­ne wła­śnie „Morze Śród­ziem­ne i świat śród­ziem­no­mor­ski” Brau­de­la.

Ge­rvitz uka­za­ła się w serii więk­szo­for­ma­to­wej, tzw. „ana­chro­nicz­nej”, z pół-ob­wo­lu­tą (która za­wsze się nisz­czy w użyt­ko­wa­niu), gdzie wcze­śniej do­sta­wa­li­śmy głów­nie Pes­soę w jego licz­nych he­te­ro­ni­mach. „Mi­gra­cje” (przeł. Anna To­pa­czew­ska) to taki po­emat in-pro­gress, pi­sa­ny od 1976 roku do dziś, sta­ją­cy się czymś w ro­dza­ju ży­cio­pi­su, który Ge­rvitz nie­ustan­nie po­pra­wia, prze­ra­bia i uzu­peł­nia (pod­sta­wą na­sze­go wy­da­nia jest ostat­nia re­dak­cja z 2017 roku). Ta uzna­na mek­sy­kań­ska au­tor­ka o pol­skich ko­rze­niach do roku 1990 wy­da­wa­ła po pro­stu tomy wier­szy, cie­szą­ce się sławą i uwagę, ale po nich, nie­ja­ko w od­po­wie­dzi na po­trze­bę „wier­szy ze­bra­nych” stwo­rzy­ła z nich „Mi­gra­cje”. Jak pięk­nie pisze To­pa­czew­ska w po­sło­wiu: „Ge­rvitz żyje dla po­ema­tu, nie­ustan­nie go­to­wa go przy­jąć, on zaś, ka­pry­śny, przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie i gwał­tow­nie do­ma­ga się utrwa­le­nia, kiedy ona jest go­to­wa nadać mu wła­ści­wą formę”. Ten ro­dzaj sym­bio­zy to po­ezja to­tal­na, nie­do­koń­czo­na, wszech­wład­na w spo­sób, jaki li­te­ra­tu­ra wła­da­ła wiel­ki­mi mo­der­ni­sta­mi. Mamy tu do czy­nie­nia z czymś, co ostat­nio oma­wiał wni­kli­wie w pol­skiej li­te­ra­tu­rze Piotr Bo­ga­lec­ki (po­le­cam jego nową knigę) – tek­stem-par­ty­tu­rą, a po­nad­to – jak słusz­nie za­uwa­ża tłu­macz­ka – nie jest to li­te­ra­tu­ra kon­fe­syj­na. ‘Mi­gra­cje’ oka­zu­ją się po­ję­ciem-klu­czem do ca­ło­ści, sy­gnu­ją źró­dło­we wy­ko­rze­nie­nie, ale też zmien­ność, mo­bil­ność, ruch, który ma tak cha­rak­ter in­te­lek­tu­al­ny, ję­zy­ko­wy, jak i eko­no­micz­no-po­li­tycz­ny. Ten po­emat to spo­tka­nie kul­tur i tra­dy­cji, róż­nych ko­rze­ni i splo­tów, pa­mię­ci i pędu w przy­szłość, z któ­ry­mi mu­si­my się nie­uchron­nie zmie­rzyć w glo­ba­li­zu­ją­cym się, wie­lo­kul­tu­ro­wym świe­cie. Nie da się w jed­nym aka­pi­cie o tej książ­ce opo­wie­dzieć. Trze­ba z nią zo­stać na dłu­żej i zmie­rzyć się z jej pod­sta­wo­wy­mi pro­ble­ma­mi: upły­wem czasu, kon­stru­owa­niem ko­bie­cej toż­sa­mo­ści, szu­ka­niem swo­je­go miej­sca w świe­cie, że­gna­niem bli­skich, roz­mo­wą z mil­czą­cym bo­giem. Mogę co naj­wy­żej po­ka­zać po­czą­tek i coś z końca, żeby po­ka­zać zmia­nę, pro­ces wy­cie­ra­nia się ję­zy­ka i po­stę­pu­ją­ce­go milk­nię­cia:

w mi­gra­cjach czer­wo­nych goź­dzi­ków gdzie z pta­sich dzio­bów wy­bu­cha­ją pie­śni
i jabł­ka gniją przed na­dej­ściem klę­ski
tam gdzie ko­bie­ty ugnia­ta­ją sobie pier­si i piesz­czą się mię­dzy no­ga­mi
w pocie pudru ry­żo­we­go w porze pod­wie­czor­ku
prąd pną­czy pły­ną­cy na prze­kór bez­ru­chu
mia­sta prze­bie­ga­ne myślą
środa po­piel­co­wa
stara nia­nia ob­ser­wu­je nas ze snopu świa­tła

(s. 7)

i:

po­czuj

ow­szem mo­żesz

po­czuj

czu­jesz?

za­gar­nij

prze­szyj

niech boli

tam

w tym pięk­nie

niech boli

w tobie

mówi:

weź mnie

roz­chyl mnie

roz­chyl się we mnie

(s. 266)

Z nieco mniej od­le­głych te­re­nów, ale prze­cież też w duchu „dwa bra­tan­ki”, przy­by­ła i wpa­da­ła w moje ręce „An­to­lo­gia po­ezji wę­gier­skiej” w prze­kła­dach Pétera Erössa (z wy­daw­nic­twa War­szaw­ska Firma Wy­daw­ni­cza). I tu mam tro­chę pro­blem, a wła­ści­wie same pro­ble­my. Po pierw­sze: bo WFW dru­ku­je na ży­cze­nie, bez ładu i skła­du, po dru­gie – bo przed­mo­wę na­pi­sa­ła Alek­san­dra Dacyl (ra­czej nie tłu­macz­ka i na pewno nie ba­dacz­ka li­te­ra­tu­ry wę­gier­skiej), po trze­cie – bo wy­glą­da to dość to­por­nie, a an­to­lo­gia „ad­re­so­wa­na jest nie tylko do Czy­tel­ni­ków, któ­rzy fa­scy­nu­ją się po­ezją w ogóle, lecz rów­nież i do tych, dla któ­rych sta­no­wi li­te­ra­tu­rę abs­trak­cyj­ną” (to cytat z cze­goś na kształt noty od sa­me­go tłu­ma­cza). Po­nad­to „[t]rzeba przy­znać, że bo­ga­ta, ob­ra­zo­wa pol­sz­czy­zna Au­to­ra an­to­lo­gii w pełni od­da­je fa­lo­wa­nie i mu­zycz­ność po­ezji wę­gier­skiej [od­waż­ne słowa – J.S.], jej me­lan­cho­licz­ność, cza­sem dra­ma­tycz­ne na­pię­cia, myśli i prze­sła­nia »ja li­tycz­ne­go«” [tak, wła­śnie tego oto „ja” – J.S.]. Jako zwo­len­nik „li­te­ra­tu­ry abs­trak­cyj­nej” i „abs­trak­cji li­te­rac­kiej” czuję się wy­zwa­ny na po­je­dy­nek z po­praw­ną pol­sz­czy­zną. Jakie kom­pe­ten­cje prze­kła­do­we ma Eröss, z wy­ksztal­ce­nia in­ży­nier le­śnic­twa, nie­ste­ty nie udało mi się usta­lić, ale oba na­zwi­ska do­pro­wa­dzi­ły mnie gdzieś w oko­li­ce Jasła. Hmm… An­to­lo­gii po­ezji wę­gier­skiej mamy u nas sporo, od tej kla­sycz­nej, z PIW-u z 1975, przez „Wę­gier­skie lato” Za­du­ry, po „Dojść do sło­necz­nej stro­ny” Je­rze­go Snop­ka. U Erössa do­mi­nu­je li­te­ra­tu­ra XIX-wiecz­na i – wbrew temu, co czy­ta­my w przed­mo­wie – nie są to poeci nie­zna­ni, choć­by z racji bli­sko­ści na­szych ro­man­ty­zmów (Endre Ady i Gyula Juhász byli ob­fi­cie re­pre­zen­to­wa­ni u Za­du­ry, po­dob­nie jak Lőrinc Szabó). Za­du­ra mi się nie­ste­ty zgu­bił, ale mam an­to­lo­gię PIW-u i nawet po­rów­na­nie kilku wier­szy, bez zna­jo­mo­ści wę­gier­skie­go, wy­star­czy, żeby stwier­dzić, że nie­ste­ty żadne, ani li­te­rac­kie, ani trans­la­tor­skie, ani edy­tor­skie dy­rek­ty­wy nie imają się pu­bli­ka­cji z WFW. Nie­ste­ty chęć „prze­nie­sie­nia na pol­ski grunt wier­szy mało zna­nych” (co nie jest praw­dą, chyba że uzna­my w ogóle po­ezję za rzecz mało znaną) nie wy­star­czy. Po­trzeb­ny jest jesz­cze warsz­tat, z ist­nie­nia któ­re­go praw­do­po­dob­nie Eröss nawet nie zda­wał sobie spra­wy, bo ina­czej nie po­ry­wał­by się na cał­kiem już nie­źle prze­ło­żo­ne tek­sty tylko po to, żeby zo­sta­wić ich ka­ry­ka­tu­ry.

Na szczę­ście od­trut­ką na Wę­grów jest zro­bio­na dla wy­daw­nic­twa Warsz­ta­tów Kul­tu­ry i serii „Wschod­ni Express”, więc ini­cja­ty­wy z Lu­bli­na, an­to­lo­gia ło­tew­ska „Wszyst­kie ptaki, co we mnie…”. (wybór i prze­kład Olga Anna Wie­wió­ra). Na po­ezji Łotwy nie znam się zu­peł­nie, ale wy­daw­nic­two zro­bi­ło dobrą ro­bo­tę w tej an­to­lo­gii, pre­zen­tu­jąc syl­wet­ki, opa­tru­jąc je zdję­cia­mi, dając dwu­ję­zycz­ne ze­sta­wy wier­szy w sam raz, żeby móc się ro­ze­znać w sty­li­sty­kach au­to­rów. Pre­zen­ta­cja 11 au­to­rów XX wieku (cza­sem z to­ma­mi zu­peł­nie no­wy­mi) po­prze­dzo­na jest sło­wem wstę­pu, które do­brze wpro­wa­dza nas w kul­tu­ro­we róż­ni­ce i w terra in­co­gni­ta ło­tew­skiej po­ezji, która prze­cho­dzi­ła nieco po­dob­ne prze­mia­ny do na­szej (choć z per­spek­ty­wy pol­skiej, nie­któ­re na­zwi­ska na­szych po­etów są­sia­du­ją ze sobą w przed­mo­wie zu­peł­nie bez sensu). To pierw­szy od 50 lat wybór po­ezji ło­tew­skiej w pol­sz­czyź­nie (nie­by­wa­łe). Jeśli nasze li­te­ra­tu­ry mają w ogóle pod­jąć ze sobą jakiś dia­log (bo trud­no na­zwać jego po­cząt­kiem po­je­dyn­czy zbiór Kārlisa Vērdiņša „Nio­słem ci ka­na­pecz­kę” z 2009 roku), to obec­ność tej an­to­lo­gii na rynku wy­da­je mi się nie­zbęd­na.

W FOR­MIE, w serii „szes­na­ście i pół”, mie­li­śmy dwa tomy, oba w prze­kła­dach Ka­zi­mie­rza Bra­ko­niec­kie­go: fran­cu­sko-ame­ry­kań­skie­go poetę Paola Ke­ine­ga z „Po­wro­tem do Bre­ta­nii” oraz „Tu i tam” Yvona le Men, tom wy­raź­nie fu­ne­ral­ny, pró­bu­ją­cy prze­kro­czyć gra­ni­cę życie/śmierć i ko­rzy­sta­ją­cy (aż za bar­dzo) z fi­gu­ry „brze­go­wej” („bycia na dru­gim brze­gu”, po tam­tej stro­nie okna, po tej stro­nie ob­ra­zu). Po­nad­to z a5, wy­jąt­ko­wo skrom­ne­go w tym roku, przy­by­ły wier­sze zna­nej izra­el­skiej po­et­ki, zdo­byw­czy­ni Na­gro­dy Her­ber­ta, Agi Mi­shol „Je­stem stąd” (przeł. A. Adam­czyk, J. Rad­czyń­ska, B. Tar­now­ska). Szot na­pi­sał, że jest to po­ezja „bru­tal­nie li­rycz­na”, pod czym kryje się jakaś ta­jem­ni­ca, z którą Pań­stwa zo­sta­wię. Nie mój gust, ale z pew­no­ścią trafi w miesz­czań­skie sa­lo­ni­ki.

Osiem po­zy­cji uka­za­ło się w wy­daw­nic­twie In­sty­tu­tu Kul­tu­ry Miej­skiej, czyli przy oka­zji na­gro­dy Eu­ro­pej­skie­go Poety Wol­no­ści 2020 i zwią­za­nych z nią prze­kła­dów. Co praw­da wszyst­kie są da­to­wa­ne na rok 2019, nie­któ­rych ist­nie­nie już sy­gna­li­zo­wa­łem, ale w więk­szo­ści nie były do­stęp­ne na po­cząt­ku roku 2020, a z tego co wiem, rów­nież z po­wo­du pan­de­micz­nej prze­rwy – do­pie­ro teraz do­cie­ra­ją po­wo­li do czy­tel­ni­ków. Była wśród nich rów­nież ocze­ki­wa­na prze­ze mnie i anon­so­wa­na w ubie­gło­rocz­nym pod­su­mo­wa­niu Sinéad Mor­ris­sey z tomem „O rów­no­wa­dze” [„On Ba­lan­ce”] w prze­kła­dzie Magdy Hey­del. Jako że wła­śnie na ten tom cze­ka­łem naj­bar­dziej, o nim też kilka słów. Przede wszyst­kim – dwu­ję­zycz­ność wy­da­nia po­zwa­la łatwo po­rów­nać wier­sze z ory­gi­na­ła­mi. Słowo od tłu­macz­ki to ra­czej krót­ka nota, krót­sza niż bio­gra­my obu au­to­rek. Hey­del pisze, że „ar­chi­tek­tu­ra tej po­ezji jest eks­tra­wa­ganc­ka i kru­cha, ba­lan­su­je na gra­ni­cy nie­moż­li­we­go, a jed­nak oka­zu­je się moż­li­wa, choć­by na pięk­ną chwi­lę. Wier­sze Mor­ris­sey mówią o nie­oczy­wi­stej rów­no­wa­dze bycia ko­bie­tą, mówią li­rycz­nie i dys­kur­syw­nie za­ra­zem”. Coś jest na rze­czy, cho­ciaż od tych kwe­stii toż­sa­mo­ścio­wych, pro­ble­mu bycia ko­bie­tą (ty­tu­ło­wy wiersz, za­dzior­nie po­le­micz­ny wobec Lar­ki­na), wolę u Ir­land­ki wła­śnie ty­tu­ło­we „on ba­lan­ce”, o kru­chej rów­no­wa­dze wszech­świa­ta, która staje się u po­et­ki zja­wi­skiem es­te­tycz­nym. Jak czy­ta­my w jakże prze­wrot­nym przy­pi­sie au­tor­skim do pierw­sze­go wier­sza: „Mi­li­he­le­na to zmy­ślo­na jed­nost­ka miary, ozna­cza­ją­ca ilość fi­zycz­ne­go pięk­na nie­zbęd­ne­go, by zwo­do­wać jeden sta­tek. Ten wiersz jest opi­sem za­koń­czo­ne­go suk­ce­sem zwo­do­wa­nia „Ti­ta­ni­ca” w ba­se­nie Bel­fast Lough w 1911 roku”. Mi­li­he­le­na jest więc jed­nost­ką zu­peł­nie sur­re­ali­stycz­ną, ale w polu jej es­te­tycz­ne­go ra­że­nia jest też pe­wien ho­ry­zont hi­sto­rycz­ne­go tra­gi­zmu – jakby za­chwia­nie ty­tu­ło­wej rów­no­wa­gi. Świat z wier­szy Mor­ris­sey jest tro­chę jak ten Ti­ta­nic w trak­cie wo­do­wa­nia – roz­ko­ły­sa­ny okręt, który – o czym prze­cież wiemy – pój­dzie w końcu na dno, po­cią­ga­jąc za sobą całą, jakże pięk­ną za­ło­gę. Ale na razie gra or­kie­stra. Naj­bar­dziej po­do­ba mi się w tych wier­szach pewna lu­do­wa (fol­ko­wa nawet), ga­wę­do­wa nar­ra­cyj­ność, zmie­nia­nie sy­tu­acji li­rycz­nych w opo­wie­ści, coś, z czym spo­ty­ka­my się ostat­nio np. u Tosi To­siek. Ale nawet dla li­ry­ki toż­sa­mo­ścio­wej – jest to coś po­mię­dzy, po­mię­dzy de­kla­ra­cją i cią­głym po­szu­ki­wa­niem, po­mię­dzy eks­pe­ry­men­tem i kon­fe­sją.

Naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­ce wy­da­rze­nie przy­szło jed­nak ską­d­inąd – z in­ter­ne­to­wej zbiór­ki i od wy­daw­nic­twa KEW im. Jana No­wa­ka-Je­zio­rań­skie­go, któ­re­mu udało się w końcu sfi­na­li­zo­wać wy­da­nie „Króla Asine i in­nych wier­szy” Jor­go­sa Se­fe­ri­sa, XX-wiecz­ne­go, grec­kie­go mo­der­ni­sty, nieco po­krew­ne­go w es­te­ty­ce Ka­wa­fi­so­wi. Dzię­ki po­ły­skli­wej ob­wo­lu­cie i po­dob­nym for­ma­cie książ­ka ta ide­al­nie dzia­ła w parze z ese­ja­mi Elio­ta We­in­ber­ge­ra, inną pe­reł­ką, tym razem od Ka­rak­te­ru. Se­fe­ris był poetą jako tako u nas zna­nym (zresz­tą pierw­szym grec­kim lau­re­atem li­te­rac­kie­go Nobla, więc już PRL mu­siał go tro­chę przy­swo­ić) i pre­zen­to­wa­nym w an­to­lo­giach po­ezji no­wo­grec­kiej. W prze­kła­dach Mi­ko­ła­ja Bzin­kow­skie­go (nie mam po­ję­cia, na ile wier­nych, a na ile „pod­krę­ca­nych”) wy­pa­da po pro­stu nie­sa­mo­wi­cie, dy­stan­su­jąc pa­ro­dy­stycz­ne­go Espriu w pół drogi. W pew­nym sen­sie obaj ci poeci piszą o tym samym: pro­ble­ma­ty­zu­ją geo­gra­ficz­ny sta­tus swo­jej małej oj­czy­zny na tle dużej oj­czy­zny, która i tak jest pe­ry­fe­ryj­nym kra­jem na mar­gi­ne­sie im­pe­rial­ne­go po­rząd­ku, ży­ją­cym co naj­wy­żej wspo­mnie­nia­mi o wiel­ko­ści; roz­pi­su­ją na ele­men­ty pierw­sze do­świad­cze­nie exo­du­su i no­wo­cze­sny no­ma­dyzm; in­te­lek­tu­al­nie i za­ra­zem me­lan­cho­lij­nie od­da­ją się tka­niu i pru­ciu ca­łu­nu zbio­ro­wej pa­mię­ci, któ­re­go wzory przy­po­mi­na­ją do złu­dze­nia jun­gow­skie ar­che­ty­py; obaj ko­rzy­sta­ją z akwa­tycz­nej me­ta­fo­ry­ki że­glu­gi i ka­mien­nej me­ta­fo­ry­ki świa­ta-gro­bow­ca. Rytm, mrok i me­lan­cho­lia wier­szy Se­fe­ri­sa spra­wia­ją, że wręcz sły­chać w nich ruch wio­seł, że pod­da­je­my się tej stra­ceń­czej ody­sei, która nigdy nie za­pro­wa­dzi nas do domu:

A jed­nak ko­cha­łem nie­gdyś aleję Sin­grou
po­dwój­ne ko­ły­sa­nie wiel­kiej drogi
która cu­dow­nie nas zo­sta­wia­ła nad mo­rzem
wiecz­nym, by nas ob­my­ło z grze­chów;
ko­cha­łem kilku ludzi nie­zna­jo­mych
spo­tka­nych nagle u kresu dnia,
mó­wią­cych do sie­bie jak ka­pi­ta­no­wie za­to­pio­nej floty,
znaki, że świat jest wiel­ki.
A jed­nak ko­cha­łem te ulice, te ko­lum­ny,
choć uro­dzi­łem się na innym wy­brze­żu bli­sko
si­to­wia i trzcin, na wy­spach
które miały wodę w pia­sku, by uga­sił pra­gnie­nie
wio­ślarz, i choć uro­dzi­łem się bli­sko
morza, które od­wi­jam i zwi­jam mię­dzy pal­ca­mi
gdy je­stem zmę­czo­ny – nie wiem już, gdzie się uro­dzi­łem.

(frag­ment „Słowa o lecie”)

 

Niby je­ste­śmy tu w prze­strze­ni „Ze­szy­tów Li­te­rac­kich”, w ja­kimś oko­ło­her­ber­tow­skim ima­gi­na­rium, ale to nie nor­ma­tyw­na etyka po­li­tycz­na nas w nie pro­wa­dzi, tylko jakaś mi­ste­ryj­na ka­ta­ba­za, która każe wra­cać po 10 razy do każ­de­go wier­sza, jakby wy­cho­dzi­ło się na spo­tka­nie umar­łych. Tym, czym dla Her­ber­ta był Pan Co­gi­to, tym dla Se­fe­ri­sa staje się Stra­tis Że­glarz: fi­gu­rą ar­cy­no­wo­cze­sną i ar­che­ty­picz­ną za­ra­zem, nieco au­to­bio­gra­ficz­ną, kwe­stio­nu­ją­cą pew­ni­ki i re­ali­zu­ją­cą tra­gicz­ny wzo­rzec wiecz­ne­go tu­ła­cza. Ta książ­ka po­win­na być na półce każ­de­go czy­tel­ni­ka no­wo­cze­snej po­ezji, na za­szczyt­nym miej­scu obok „Wier­szy wszyst­kich. Apan­ta Po­ie­ti­ka” Ka­wa­fi­sa z 2019 roku. Warto jesz­cze dodać, że w 2019 roku w słowo/obraz te­ry­to­ria wy­szedł, rów­nież w prze­kła­dzie Bzin­kow­skie­go, ob­szer­ny wybór z dzien­ni­ków Se­fe­ri­sa „Dni 1941-1956”, który do­po­wia­da in­te­re­su­ją­co kwe­stie bio­gra­fii in­te­lek­tu­al­nej Se­fe­ri­sa.

Rytm, mrok i melancholia wierszy Seferisa sprawiają, że wręcz słychać w nich ruch wioseł, że poddajemy się tej straceńczej odysei, która nigdy nie zaprowadzi nas do domu

Jeśli cho­dzi o język nie­miec­ki, mogę wspo­mnieć o dwóch po­zy­cjach, które łączy wspa­nia­ła, dawna seria „Hu­ma­num Est” Wy­daw­nic­twa Li­te­rac­kie­go. Au­ste­ria za­pro­po­no­wa­ła na po­cząt­ku grud­nia dwu­ję­zycz­ne wy­da­nie tomu „Trzy py­ta­nia na raz” Eri­cha Frie­da (jesz­cze do mnie nie do­tarł), XX-wiecz­ne­go poety nie­miec­ko­ję­zycz­ne­go, uro­dzo­ne­go w Au­strii, któ­re­go zna­li­śmy wła­śnie z Hu­ma­num Est, z wy­da­ne­go w 1984 roku tomu „We­zwa­nie do nie­po­ko­ju”. Tym­cza­sem w miej­scu dość za­ska­ku­ją­cym, ko­ja­rzo­nym ra­czej z pseu­do­re­li­gij­ny­mi teo­ria­mi spi­sko­wy­mi, czyli w Wy­daw­nic­twie Pro­kop, uka­za­ło się „Mau­zo­leum” Hansa Ma­gnu­sa En­zens­ber­ge­ra, w prze­kła­dzie Grze­go­rza Pro­ko­pa, który od­po­wie­dzial­ny był też za le­gen­dar­ny już „Pro­ces hi­sto­rycz­ny” z 1982 w tej samej serii od WL. I „Mau­zo­leum”, wy­da­ne po raz pierw­szy w 1975 roku, jak każdy En­zens­ber­ger, jest wy­zwa­niem. Jest to chyba książ­ka du­chem naj­bliż­sza „Pro­ce­so­wi hi­sto­rycz­ne­mu”, choć for­mal­nie oczy­wi­ście nie. Za­miast spisu tre­ści mamy tu in­deks na­zwisk róż­nych my­śli­cie­li, na­ukow­ców i po­sta­ci hi­sto­rycz­nych, które prze­wi­ja­ją się przez 37 wier­szy-ży­cio­ry­sów, uło­żo­nych chro­no­lo­gicz­nie, od Gio­van­nie­go da Dondi, pa­dew­skie­go le­ka­rza i astro­no­ma z XIV wieku, po Alana Tu­rin­ga i Che Gu­eva­rę (po­sta­ci ukry­te są zresz­tą za ty­tu­ła­mi, które je pseu­do­ni­mu­ją, więc jeśli nie je­ste­śmy wy­star­cza­ją­co do­myśl­ni, do­pie­ro in­deks od­kry­je przed nami hi­sto­rycz­ną toż­sa­mość bo­ha­te­rów). Czym wła­ści­wie jest „Mau­zo­leum”? Spi­sem ży­wo­tów? Ty­tu­ło­wym gro­bow­cem? Pa­limp­se­stem utka­nym z chłod­ne­go tonu nar­ra­to­ra i cy­ta­tów z róż­no­ra­kich dzieł? Próbą iro­nicz­ne­go usto­sun­ko­wa­nia się do idei po­stę­pu, jak głosi pod­ty­tuł: „Trzy­dzie­ści sie­dem bal­lad z hi­sto­rii po­stę­pu”? An­to­lo­gią po­sta­ci waż­nych dla kul­tu­ry, nauki i tech­ni­ki? Zbio­rem próz i wier­szy, które wpro­wa­dza­ją nas w at­mos­fe­rę bez­pow­rot­nej utra­ty i bez­sen­su jed­nost­ko­wych losów, czy też prze­ciw­nie: ga­le­rią por­tre­tów jed­no­stek wy­bit­nych, które zmie­ni­ły bieg hi­sto­rii? Trak­ta­tem o Hi­sto­rii jako ilu­zji lub zbio­ro­wej fan­ta­zji? Chyba do tego ostat­nie­go jest mu naj­bli­żej. „Mau­zo­leum” to tom nie­by­wa­le okrut­ny, tym okru­cień­stwem, które sama sobie wy­rzą­dza­ła eu­ro­pej­ska fi­lo­zo­fia, nim po­sta­no­wi­ła prze­rzu­cić się na na­iw­ną afir­ma­cję świa­ta: jest kry­tycz­ny wobec wszyst­kie­go, na­uko­wo scep­tycz­ny, a nawet tro­chę ni­hi­li­stycz­ny. Z ide­ałów zo­sta­ją w nim wy­dmusz­ki, z wiel­kich, hu­ma­ni­stycz­nych de­kla­ra­cji – ich pro­za­icz­ne brzmie­nie po la­tach. Nie spo­tka­łem się chyba z żadną re­cep­cją tego tomu, z żad­nym omó­wie­niem, tak jakby ni­szo­we wy­daw­nic­two spra­wi­ło, że nie za­słu­gu­je on na po­dob­ną uwagę jak „Spo­tka­nie in­ne­go ro­dza­ju” od a5. Jasne, można by „Mau­zo­leum” wydać ład­niej, bo w tej chwi­li nie pre­zen­tu­je się jak słyn­ny tom po­ezji, któ­rym nie­wąt­pli­wie jest, a ra­czej jak li­te­ra­tu­ra bru­ko­wa (choć czer­wień okład­ki zieje jakąś grozą. W prze­kła­dzie Sławy Li­siec­kiej „Mau­zo­leum” uka­za­ło się już w „Li­te­ra­tu­rze na Świe­cie” z roku 1981 (nr 3), ale nie było mnie wtedy na świe­cie i nie mam tego nu­me­ru, więc nawet trud­no teraz zwe­ry­fi­ko­wać, kto zro­bił to le­piej. Ten tom po­win­no się czy­tać wiele razy, na raty, bo każdy wiersz-ży­cio­rys to istna ła­mi­głów­ka, roz­pi­sa­na w cza­sie znacz­nie prze­kra­cza­ją­cym na­ro­dzi­ny i śmierć po­sta­ci. Ja zo­sta­ję przy koń­ców­ce Wil­hel­ma Re­icha, pa­te­tycz­nej, ale jakże traf­nej:

Jego mowa obroń­cza jest mętna, za­ci­na się, w końcu milk­nie.
O, dr. Ma­bu­se! O, ma­nia­ku zba­wie­nia! O, ró­żo­krzy­żow­cu dy­ma­nia!
O, jar­marcz­ny han­dla­rzu nauki! O, brzu­cho­mów­co uda­ją­cy Chry­stu­sa!

O, bez­rad­ny po­moc­ni­ku ludz­ko­ści! O, mi­stycz­ny tech­no­kra­to!
O, ka­ba­li­sto z filmu grozy! O, wy­koń­czo­ny wy­zwo­li­cie­lu!
Nad wię­zie­niem krążą bom­bow­ce, fał­szy­wie, okrop­nie
fał­szy­wie grają klar­ne­ty nad gro­bem, wszyst­ko było na próż­no.

Nie był­bym sobą, gdy­bym na ko­niec nie wspo­mniał o nowym to­mi­ku „Dom ciało. Home body” (wyd. Otwar­te), w któ­rym to „Rupi Kaur za­bie­ra czy­tel­nicz­ki w in­tym­ną i re­flek­syj­ną po­dróż: do prze­szło­ści, w te­raź­niej­szość oraz ku po­ten­cja­ło­wi »ja«”; do­daj­my, że za­bie­ra na pra­wie 400 stro­nach „szcze­rych roz­mów z samą sobą”. Nie po­wi­nie­nem się na­śmie­wać z in­sta­po­ezji i jej eks­pan­sji na rynek księ­gar­ski, bo ude­rzam w ja­kieś toż­sa­mo­ścio­we tabu i ega­li­ta­ry­stycz­ne fan­ta­zje le­wi­cy? Bo to nowe i ważne zja­wi­sko, któ­re­go nie na­le­ży jesz­cze war­to­ścio­wać, a na pewno nie za po­mo­cą ka­te­go­rii es­te­ty­ki li­te­rac­kiej? Bo wpły­wa ono do­bro­czyn­nie i kształ­tu­je wraż­li­wość mło­dzie­ży albo osób wy­klu­czo­nych z cen­tral­ne­go obie­gu war­to­ści es­te­tycz­nych? Bo ni­ko­mu ani ni­cze­mu takie Kaur nie szko­dzą? Cóż, będę się na­śmie­wał ile wle­zie, bo tylko śmiech broni nas jesz­cze w tej sy­tu­acji; bo i tak sto­imy na prze­gra­nej po­zy­cji; bo 28-let­nia au­tor­ka po­tra­fi trza­skać 300-stro­ni­co­we książ­ki rok po roku; bo prze­my­ca­ne przez nią „stra­te­gie szcze­ro­ści” tra­fia­ją na po­dat­ny grunt ludzi o coraz mniej­szej zdol­no­ści do fi­gu­ra­tyw­ne­go, me­ta­fo­rycz­ne­go i iro­nicz­ne­go my­śle­nia. Bo w tym samym mniej wię­cej cza­sie Zysk i S-ka wydał „Lek­cje pły­wa­nia” Lili Re­in­hart – nie dla­te­go, że są to dobre tek­sty, ale dla­te­go, że jest ona gwiaz­dą mło­dzie­żo­we­go se­ria­lu „Ri­ver­da­le”. W tym samym cza­sie wy­da­ny przez Of­fi­cy­nę „Pa­ry­ski sple­en” fi­gu­ru­je w ka­ta­lo­gach pod na­zwi­skiem Bo­ude­la­ire. I to jest wła­śnie wiel­ka iro­nia, grand irony.

Oczy­wi­ście z tak licz­ne­go zbio­ru po­etyk nie da się wy­brać ksią­żek naj­lep­szych i naj­gor­szych, a nawet ta­kich, które naj­wię­cej wno­szą do współ­cze­snej pol­sz­czy­zny oraz do na­szej wie­dzy o po­ezji obcej. Wy­róż­nił­bym czte­ry tomy (dwa zaś szcze­gól­nie), a wy­róż­nie­nia te oczy­wi­ście do­ty­czą tak po­ezji, jej prze­kła­du, jak i sa­me­go pro­jek­tu wy­daw­ni­cze­go: Giz­zie­go (WBPi­CAK) – za po­ka­za­nie, jak mógł­by wy­glą­dać po­li­tycz­ny eks­pe­ry­ment w po­ezji XXI wieku; Se­fe­ri­sa (KEW) – za zwy­cię­ską wę­drów­kę po ka­mien­nych la­bi­ryn­tach wy­so­kie­go mo­der­ni­zmu; Ge­rvitz (Lo­ka­tor) – za stwo­rze­nie nie­kon­fe­syj­nej nar­ra­cji o współ­cze­snej, wie­lo­aspek­to­wa­nej toż­sa­mo­ści no­ma­dycz­nej; oraz Ża­da­na (War­stwy) – za dra­ma­tycz­ną, prze­nie­sio­ną w mi­tycz­ne re­alia opo­wieść o na­szych naj­bliż­szych są­sia­dach i zna­jo­mych oraz o ich hi­sto­rycz­nej trau­mie, o któ­rej muszą za­po­mnieć, żeby żyć dalej. Nieco dalej dwie inne, ważne lek­tu­ry: Gan­der (Lo­ka­tor) i En­zens­ber­ger (Wyd. Pro­kop).

Peter Gizzi

„Pieśni progowe", przeł. Kacper Bartczak, WBPiCAK, Poznań 2020, s. 106.

Jorgos Seferis

„Król Asine i inne wiersze", przeł. Michał Bzinkowski, Wydawnictwo Kolegium Europy Wschodniej, Wojnowice 2020, s. 175.

Gloria Gervitz

„Migracje", przeł. Anna Topczewska, Lokator, Kraków 2020, s. 280.

Serhij Żadan

„Antena", przeł. Bohdan Zadura, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2020, s. 70.

Forrest Gander

„Bądź blisko", przeł. Julia Fiedorczuk, Lokator, Kraków 2020, s. 100.

Hans Magnus Enzensberger

„Mauzoleum. Trzydzieści siedem ballad z historii postępu", przeł. Grzegorz Prokop, Wydawnictwo Prokop, Warszawa 2020, s. 126.

Jakub Skur­tys
ur. 1989, kry­tyk i hi­sto­ryk li­te­ra­tu­ry; pra­cu­je w In­sty­tu­cie Fi­lo­lo­gii Pol­skiej na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim; na­uko­wo zaj­mu­je się hi­sto­rią awan­gar­dy, stu­dia­mi nad co­dzien­no­ścią oraz związ­ka­mi li­te­ra­tu­ry i eko­no­mii; autor książ­ki kry­tycz­no­li­te­rac­kiej „Wspól­ny mia­now­nik. Szki­ce o po­ezji i kry­ty­ce po 2010 roku” oraz wy­bo­ru wier­szy Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło „Ze­rwa­ne roz­mo­wy. 105 wier­szy na inne oka­zje”. Współ­pra­cu­je z „Odrą”, „Małym For­ma­tem” i „Wi­zja­mi”.
korekta Jakub Nowacki
POPRZEDNI

varia proza  

Łyżka cukru

— Roman Sienczin

NASTĘPNY

varia poezja  

Apokryf

— Kevin Davies