fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Peter Gizzi

„Pieśni progowe", przeł. Kacper Bartczak, WBPiCAK, Poznań 2020, s. 106.

Jorgos Seferis

„Król Asine i inne wiersze", przeł. Michał Bzinkowski, Wydawnictwo Kolegium Europy Wschodniej, Wojnowice 2020, s. 175.

Gloria Gervitz

„Migracje", przeł. Anna Topczewska, Lokator, Kraków 2020, s. 280.

Serhij Żadan

„Antena", przeł. Bohdan Zadura, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2020, s. 70.

Forrest Gander

„Bądź blisko", przeł. Julia Fiedorczuk, Lokator, Kraków 2020, s. 100.

Hans Magnus Enzensberger

„Mauzoleum. Trzydzieści siedem ballad z historii postępu", przeł. Grzegorz Prokop, Wydawnictwo Prokop, Warszawa 2020, s. 126.

Miałem nie pisać w tym roku żadnego podsumowania, nawet najkrótszego: bo warunki nie sprzyjały dostępowi do książek, bo rok był jaki był (podobno najgorszy i nadający się tylko na memy #ZOZO), bo okres sprzed pandemii wydaje się dziś jak z innego uniwersum, bo pojawiło się wiele ważniejszych spraw, które na przełomie grudnia i stycznia zajmowały mnie w stopniu znacznym. Pomyślałem jednak, że jest to już pewna tradycja, a w tak dziwnym czasie, w zawieszeniu między poczuciem wyczerpywania się sił społecznych, aktami obywatelskiego nieposłuszeństwa i niecierpliwym oczekiwaniem na szczepionki, podtrzymywanie tradycji jest ważne.

Ze względu na różnorakie opóźnienia i tegoroczny układ „Małego Formatu” (notorycznie borykającego się z problemami finansowymi – zachęcam więc po raz kolejny do udziału w zbiórce) zostanie ono jednak podzielone na dwie części: tę bardziej ogólną, poświęconą podsumowaniu minionego roku od strony życia literackiego oraz przekładów, oraz tę bardziej szczegółową, z opowieściami o ukazujących się tomach, na którą przyjdzie poczekać do pierwszego tegorocznego numeru pisma. Jest to mój gest niezgody na kapitalistyczne przechwycenie logiki podsumowań, na pompowanie balonika magii przełomu roku, a jeszcze bardziej na dokonywanie tego na początku lub w połowie grudnia, jak w „Książkach. Magazynie do czytania” (co odbiło się zresztą szerokim echem). Od grudnia do mniej więcej połowy stycznia ukazało się przynajmniej 50 książek poetyckich, a w tym czasie przybywały też do mnie rzeczy, które wcześniej nie doszły, bo od początku grudnia poczta jest zwykle sparaliżowana, niektóre wydawnictwa zostawiają wysyłki recenzenckie na sam koniec roku, a i ja nie zwykłem tuż przed sylwestrem uganiać się za tomami z zamkniętych przecież księgarń. Do tego dochodzą oczywiście publikacje przedatowane, ukazujące się w styczniu lub lutym, ale rozliczane jeszcze za rok miniony. Co z tymi książkami zrobić? Uznać, że nie istnieją, bo nie załapały się na magiczne widełki wzmożonej podaży i popytu, empikowej logiki i marketingu dużych wydawców książkowych? Poezja rządziła się swoimi prawami i niech tak zostanie, niech dalej opiera się tej szalonej modzie na rozpoczynanie karnawału w listopadzie.

Ale ta sama poezja, z racji hobbystycznej pracy wielu aktorów literackiego pola, również wyjątkowo dobrze radzi sobie w sytuacjach kryzysowych – nikłe dotacje finansowe, które dla mainstreamowej prozy są zabójcze, dla poezji okazały się sporym wsparciem, a tam, gdzie ich nie było, wystarczył jeszcze przedpandemiczny rozpęd autorów i wydawców. Książek ukazało się zatem mniej więcej tyle samo, co w roku ubiegłym, nie odnotowano spektakularnych klęsk i przesunięć (poza kilkoma nagrodami) i nawet festiwale i spotkania autorskie, które zwykle były głównym źródłem dochodów poetów, udało się w lepszych bądź gorszych formach zrealizować zdalnie (był np. transmitowany przez FB Jakub Kornhauser, który ze studia Salonu Silesiusa rozmawiał z telewizorem, na którym wyświetlał się Bohdan Zadura…). Oszczędzono za to na galach i balach, może więc – nadzieja głupich – część tych oszczędności zasili kiedyś samych autorów.

Tematem tegorocznego podsumowania będzie ocalenie – to słynne, z wiersza Miłosza, i to naiwne, którego wszyscy potrzebujemy w sytuacji, w której się znaleźliśmy (epidemicznej, klimatycznej, ekologicznej, ekonomicznej, politycznej), a która coraz bardziej przebija się do głównonurtowych mediów. W gruncie rzeczy udało się rozdać większość ważnych nagród, przeprowadzić spóźnione festiwale, nawet jeśli zostały skumulowane, wydać doskonałe przekłady (niektóre nawet w systemie crowdfundingowym lub społecznym, ale o tym dalej). Udało się też przypomnieć niektórych poetów i raz jeszcze opowiedzieć o tych dobrze już znanych, a ponadto – jak wskazywały badania, te bardziej optymistyczne oczywiście – wzrosła sprzedaż książek, bo przez pandemię źli i leniwi obywatele mieli nagle więcej czasu na czytanie. Gdyby więc patrzeć na ostatni rok w poezji – poza wzmożeniem internetowych kontaktów i form aktywizacji, które i tak w ostatnich latach stają się naturalnym forum dla tego rodzaju niszowej literatury – trzeba by stwierdzić, że nic się takiego nie stało – piszemy dalej, czytamy i wydajemy w najlepsze, wciąż jeszcze działają wspaniałe projekty, warsztaty i wydawcy, wciąż tli się nadzieja, a swoje efekty przynosi desperacka praca u podstaw.

Piszemy dalej, czytamy i wydajemy w najlepsze, wciąż jeszcze działają wspaniałe projekty, warsztaty i wydawcy, wciąż tli się nadzieja, a swoje efekty przynosi desperacka praca u podstaw

 

Czego więc nie było? (sceny z życia literackiego w sieci)

Była oczywiście pandemiczna mobilizacja, i bez niej żadna narracja o minionym roku nie ma sensu. Pojawiały się gesty solidarności, ale poza tym miały też miejsce nasze klasyczne inby, drobne aferki i środowiskowe absurdy, bo tych się nie da uniknąć, zwłaszcza w takim czasie. Przez ograniczenie kontaktów (przynajmniej do czasu Strajku Kobiet) wzmożeniu uległa działalność wirtualna i wirtualne odloty izolacyjne. Jakby zapowiadając ten strajk, ale też trochę paląc przy tym mosty, rok zaczęła „poetycka tablica seksistów” Mai Staśko, choć akcję zainicjowała Joanna Lech (podrzucę ten link, bo do FB trudno, a tutaj mamy np. kuriozalnie wcinający się w artykuł klip z Blanką Lipińską, która też wdała się w minionym roku w konflikt). Byli na owej tablicy na równych prawach: seksiści i przemocowcy, wuje i oblechy, dziady i całkiem młodzi poeci, był Tadeusz Dąbrowski, Marcin Świetlicki, Adam Poprawa (zapewne za „parytetową dzierlatkę”) i Artur Burszta (cholera wie za co), a nawet prozaicy Krzysztof Varga i Janusz Rudnicki, chyba jeszcze na fali roku 2019. W gruncie rzeczy znaleźć się tam mógł każdy, bez szans na obronę. Kilka osób przeprosiło i publicznie obiecało poprawę (Onak, Sadulski, choć podobno zrobił to nazbyt eseistycznie i się nie liczy), z kilku seksizm, w tym m.in. lęk przed kobiecym okresem, wyszedł jak słoma z butów (anonimowo oczywiście); kilka z kolei pogroziło pozwami (nie wiem, co z tego wynikło, mam nadzieję, że niewiele). Lista – i taki rodzaj netowego samosądu, mogącego przejść z łatwością w lincz – była moim zdaniem nie tylko radykalna, ale też dość niebezpieczna. Natomiast głosy o tym, że działania Staśko to „bolszewzim” i „feminazizm”, a ona sama jest „botem ze skrzyżowania Dunin i Kapeli”, były nie mniej obraźliwe i idiotycznie, niejako potwierdzając słuszność samego gestu. Czy akcja się udała? Chyba nie. Czy coś po niej zostało? Na pewno wizja smarowania sobie części intymnych smalcem i wypuszczania psów – oczywiście jako obelga (przypominam – zaczęło się od kłótni Lech-Sadulski o jakąś rezydencję literacką, a właściwie o dystrybucję prestiżu).

Trwał też oczywiście kolejny rok batalii o „Nowy Napis” i Instytut Literatury, a batalia ta zaostrzyła się jeszcze, bo niejaki minister (albo sam naczelny, kto wie) postanowił wdrożyć literacką „tarczę antykryzysową”. Wydawcy i poeci tradycyjnie podzielili się więc na tych, którzy nie wezmą w imię zasad, wezmą, ale będą cierpieć i kajać się publicznie, oraz wezmą, bo mają to gdzieś, bo nie wierzą w opozycyjny dyskurs rodem z PRL-u, ale za to zbiorą cięgi od innych wydawców lub poetów. Można powiedzieć, że przeprowadzanie minitarczy, z drobnymi finansowaniami (bo były to kwoty symboliczne z perspektywy dużych wydawców, ale ratujące budżety tych mniejszych), przez instytucję tak kontrowersyjną w środowisku, jest albo kolejnym aktem sabotażu kultury, albo po prostu głupotą. Obstawiałbym to drugie – bo zawsze łatwiej scedować finanse na mniejszy organ, który będzie tym zarządzał, a który podobno został właśnie do tego powołany. A że powołał go PiS? Obecnie kontroluje on wszystkie dotujące instytucje (z Instytutem Książki na czele), więc albo zmienimy obyczaje i ogólny zwyczaj w polskiej polityce w taki sposób, że lokalna administracja kulturalna nie będzie zależna od chwilowej koniunktury w Warszawie (ale wówczas co nas obroni przed kastami, które i tak opanowały urzędy kultury poszczególnych miast i wsi, tworząc tam swoiste, wielokadencyjne oligopole?), albo zostanie nam neoliberalna fanfaronada pod hasłami: „poezja to hobby”, „żadnych dotacji” i „niech jędzą pączki”.

Afer wokół IL było kilka, najbardziej epicką zaś okazał się koniec końców wiersz Jacka Podwójne Podsiadło Wahadło z jego nowej książki o tym właśnie tytule, w którym to wierszu raczej brzydko posłużył się poeta figurą Tomka Pułki, żeby (jak rozumiem) pocisnąć po tych złych z IL-u. Na wiersz odpowiedział, jako jeden z wezwanych do odpowiedzi, równie dosadnie Konrad Góra: „Ktoś nam umknął, wyrwał się z ramion. / Utopił w rzece. / Do końca życia będą to przeżuwał / Jak robotnik upokorzenie. […] / A ty, Podsiadło, śmieciu, bezużyteczna / Transmisjo krzywdy, krzyżowanie wsobne, / Przychodzisz do nas jak sepleniący dzielnicowy / Dokonujący rozpytania z dawno temu / Wypisanym długopisem […] / Którym możesz jedynie symulować pismo / Liter jak robaki, które wreszcie się tam zalęgły”. Reszta to retardacje i wątki pedofilskie, więc pominąłem. Nadal lubię poetyckie beefy i – moim zdaniem – kunsztem przebijają u nas te rapowe z ostatnich dwóch lat.

JacPo był też bohaterem innego, dość ciekawego zjawiska: epifanii poetyckiej z „Gazety Wyborczej”. W tymże dzienniku ukazał się jego niepublikowany wcześniej wiersz „Słup ze słów”, który rzeczywiście ma konstrukcję słownego słupa, nawiązuje do ludowych rymowanek lub pieśni dziadowskich, a dotyczy Holokaustu, a właściwie polskiego w nim udziału. No i nic w tym wyjątkowego, wiersz jak wiersz, przywodzi na myśl Juliana Kornhausera, ale został otoczony taką estymą, że nie dało się go potraktować poważnie. Mieliśmy też tekst towarzyszący „Co Polacy zrobili Żydom? Wyjątkowy wiersz Podsiadły. Ten jeden, którego Miłosz nie napisał”, bo oczywiście JacPo zajął nie tak dawno miejsce Miłosza, a może Herberta, wnioskując z jego nienagannej, robotniczej historii i etyki. Potem była debata, którą podjęli redaktorzy „Wizji”, żeby zrobiło się jeszcze dziwniej. Jak widać kwestia Holokaustowa nadal rozbudza, bo pod koniec roku obuchem wrócił ten sam temat, tym razem w wielkim (rozpisanym na wiele głosów), a chyba jeszcze bardziej kuriozalnym sporze o nową książkę Grzegorza Kwiatkowskiego „Karl Heinz M.” (od BL), a właściwie o to, czy Kwiatkowski ma prawo do wykorzystywania tej topiki, czy nie ma (zaczęło się tak). Zdaniem antropologów i strażników pamięci, których Kwiatkowski podobno sam zapraszał od udziału w tej dziwnej formie self-marketingu, jak najbardziej ma, a zdaniem literaturoznawców robi to po prostu dość nieporadnie. I już.

Większe, politycznie motywowane afery, dotyczyły głównie Warszawy. Tam to, w dziwnej atmosferze, z redakcji „Twórczości” zniknął (tzn. „odszedł na emeryturę”) Bohdan Zadura, a pastiszując jego tekst sprzed lat, podsumował to Adam Wiedemann świetnym wierszem „Dzień w którym upadła Twórczość” (można przeczytać w gazecie festiwalowej 16. Festiwalu Opowiadania, ale pewnie też w kilku innych miejscach, polecam). Nie wiem do końca, co się w „Twórczości” wydarzyło (któż wie?), ale z pewnością już się tu i ówdzie nie odstanie. Być może ta „emerytura” służy jednak Zadurze, bo w 2020 roku ukazało się tyle jego książek (przekładów i wyborów), że można by obdzielić nimi kilku gorliwych czytelników poezji (a za chwilę nowy tom wierszy).

Znacznie większa afera dotyczyła Staromiejskiego Domu Kultury i zwolnienia jego wieloletniej dyrektorki, a właściwie poetyckiej aktywistki, Beaty Guli. Sprawa była skomplikowana, bo żeby „wyczyścić” politycznie SDK i wymienić ekipę, która od 20 lat stała tam za szeregiem oddolnych inicjatyw, w tym za pismem „Wakat”, a przy tym dokonać zwolnień w sposób legalny, wykorzystano bardzo poważne zarzuty. W żadnym razie nie rozstrzygam o ich zasadności (choć mam swoje podejrzenia). Obrzydliwa wydaje się po prostu konsekwencja polityki kulturalnej zarówno partii rządzącej, jak i neoliberalnej opozycji – w pewnej chwili wymieniają się włodarze, wraz z nimi dyrektorzy najwyższego szczebla, a ci zawsze mają wizję (która niewiele sobie robi z ekologii danej instytucji) oraz ludzi, których chcą podstawić na miejsce innych ludzi, bez względu na to, jak duże byłyby zasługi i skuteczność działań ich poprzedników. Sprawę odsunięcia Guli widzę więc nie jako „ohydną pisowską zbrodnię na kulturze” (bo tym razem inicjatywa była przecież po stronie PO i prezydenta Trzaskowskiego), ale część typowo zaściankowych, plemiennych działań, na których polega cała nasza polityka i w których staje się ona coraz bardziej bezczelna. Bo „polityka kulturalna” to w naszym kraju oksymoron, podobnie jak „kultura polityczna”.

Natomiast z dobrych rzeczy: coś się kończy, a coś się zaczyna. Maria Czekańska przejęła z nadziejami „Śląską Strefę Gender”, otwierając ją ponownie na wiersze i krytykę i próbując przerobić w kwartalnik. Na razie rokuje to całkiem nieźle – i od strony graficznej, i w kwestii jakości tekstów. Mniej więcej na początku roku 2020 wystartował też kolejny młodoliteracki kwartalnik, tym razem rodem z Trójmiasta – „Strona Czynna”.  I – uwaga – rzeczywiście udało się zrobić te cztery numery, a już trwa (albo kończy się) nabór do kolejnego. Jak każdej takiej inicjatywie, która korzysta na razie głównie z energii młodej redakcji i prędzej czy później będzie się musiała zmierzyć z jej wygasaniem, gorąco kibicuję, zwłaszcza, że coraz mniej sił u twórców „Kontentu”, którego ekipa otwarcie deklaruje zwolnienie tempa lub nawet przejście w tryb półroczny (choć jest jeszcze wiele innych planów i działań, których krakowska załoga się podejmuje). Kolejną dobrą wiadomością było powstanie niespodziewanego, choć zapowiadanego przecież, lotnego, wrocławsko-londyńskiego wydawnictwa „Papier w dole”, którym opiekują się Konrad Góra i Jacek Żebrowski. Wydawnictwo jest niszowe, anarchistyczne oczywiście, ale już zaznaczyło się ciekawym debiutem Marcina Czerwińskiego, przypomnieniem odjechanej poetyki Rafała Kwiatkowskiego, a w najbliższych planach jest też nowy tom Ilony Witkowskiej.

Nie można pominąć marketingowej ofensywny, jaką postanowił przeprowadzić Łukasz Gamrot, żeby przedstawić szerokiemu gronu czytelników swoją debiutancką „Żółć” – tom poezji, który jest przy okazji nowelą graficzną, więc ma szansę na odbiór poza poetycką bańką. Czy rzeczywiście ma? Nie mam pojęcia, ale w modelu przeprowadzanego przez Gamrota spotkania promocyjno-autorskiego oraz w jego intensywnej, trollingowej wręcz obecności internetowej, chyba zostało to założone. Trochę to dziwne, bo nie przywykliśmy, żeby poezja (może poza instapoetyckimi produktami niskokalorycznymi) reklamowała się w taki sposób, tak intensywnie szukała czytelnika, i jeszcze robiła to tak profesjonalnie, korzystając z wiedzy specjalistów od mediów społecznościowych i marketingowców. Nieco to żenujące, bo przecież dobry wiersz broni się sam, prawda? A może nie, może to „metoda Gamrota” jest przyszłością polskiego wiersza, sposobem na odczarowanie jego elitarności, a przy tym robieniem tego w sposób literacko naprawdę przyzwoity. W kontekście ostatnich tygodni mogę wnioskować, że „metoda Gamrota” działa, a „Żółć” trafiła w miejsca, o których klasycznie dystrybuowany tom poetycki, zwłaszcza debiutanta, może co najwyżej opowiedzieć  w jakimś gorzkim liryku.

Z rzeczy dziwnych i zastanawiających, nie będę tym razem pisał o: negliżu Rafała Gawina, zbanowanym przez FB; antyszczepionkowych fantazjach i neoliberalnej niewierze w pandemię niektórych autorów z pewnej stajni poetyckiej; o poetkach-wiolonczelistkach; o kuriozalnym klipie Instytutu Książki, zrobionym za grube pieniądze i „promującym” polską literaturę za granicą; o kulisach przejścia Adama Kaczanowskiego z WBPiCAK do BL; o tym, jak Jacek Dehnel włączył się pozytywnie w akcję tłumaczenia słowa „dziaders”; o nowym, topowym związku poetyckim rodem ze stolicy; o innej parze, która wzięła poetycki ślub na festiwalu literackim; o Marcinie Świetlickim; o kuriozalnej antologii krytycznej „Prognoza niepogody”, która miała podsumować 15-lecie Nagrody Literackiej Gdynia; o tym, jak Wojciech Wencel odkrył, że w podręczniku „Oblicza epok” od WSiP autorzy zrobili sobie żart z jego wiersza smoleńskiego, w zagadnienia dla uczniów wrzucając hasło „teorie spiskowe”; o tym, jak Wojtek Szot został medialnym specjalistą od polskiej poezji, w tym naczelnym komentatorem Gdyni, bo tego już się nie da cofnąć.

Napiszę za to o zmarłych, bo takie adieu, kończące rok, przypomina mi trochę galę Oscarów, a wszyscy przecież lubią Oscary. Spośród najbardziej wiekowych poetów zmarł Andrzej Strumiłło (ur. 1927), również malarz i grafik. Pośmiertnie został odznaczony honorowym Orfeuszem i właśnie ukazał się wybór jego wierszy (o którym w kolejnej części). Zmarł również poeta, eseista, ale przede wszystkim prozaik, w ostatnich latach związany z FORMĄ – Andrzej Turczyński (ur. 1938). Opuścił nas legendarny sanoczanin Janusz Szuber (ur. 1947), zasłużony poeta, w 2019 roku laureat Nagrody Ministra Kultury w dziedzinie literatury (też doczekał się właśnie wyboru wierszy), oraz wrocławianin Mirosław Gontarski (ur. 1960), którego śmierć stała się przy okazji elementem pandemicznego spektaklu mediów. Zmarł też Mieczysław Mączka (ur. 1947), poeta i dyrektor tyleż legendarnego, co kuriozalnego krakowskiego wydawnictwa „Miniatura” (i Stowarzyszenia Siwobrodych Poetów), które w płóciennych oprawach wydawało książki składane w Wordzie, w tym m.in. białe kruki przekładowe, np. Whitmana, oraz mnóstwo przypadkowego, lirycznego szrotu. Tak czy siak – będzie brakować niedzisiejszej, niepasującej do niczego „Miniatury” na kolejnych targach książek, na których wydawca zawsze gościł. Tragicznie, w wypadku samochodowym, zginął mikołowski poeta Arkadiusz Kremza (ur. 1975), któremu pośmiertnie wydano właśnie dwie książki – wybór wierszy ułożony przez Macieja Meleckiego (WBPiCAK) oraz tom surrealistycznych próz „Człowiek O” (Instytut Mikołowski), naprawdę dobry. Zmarł też, i odbiło się to szerszym echem, Michał Kobyliński, legendarny Gil Gilling, slamer i poeta, ale przede wszystkim fotograf, który na swoich zdjęciach uwiecznił całą dekadę 2000-2010, robiąc dla środowiska poetyckiego więcej, niż jakikolwiek festiwal i jakakolwiek książka. Tyle na razie.

 

A kto był? Poczet honorowy wystąp (nagrody i buble z poprzedniej epoki)

Zacznijmy od najważniejszych (finansowo) rozdań minionego roku, czyli od Silesiusa, Szymborskiej i Gdyni. Do Gdyni nominowano książki dobre, ciekawe, bardzo wyraziście pozycjonujące się w polu poetyckim, eksperymentalne, a przy okazji wchodzące w problematyczne relacje z doświadczeniem historycznym (tym egzystencjalnym, tym dotyczącym transformacji ustrojowej, tym rodem z cyberpunka, oraz tym z mitologicznych opowieści o różnicy antropologicznej). Nominowano Joannę Oparek, Monikę Lubińską (debiut), Konrada Górę, Tomka BąkaMarcina Mokrego. Po bardzo dziwnej laudacji Elizy Kąckiej i Jerzego Jarniewicza o „poetach nieprzyzwoitych”, mieszającej ze sobą wszystkie nominowane książki, poetyki i wątki, nagrodzić postanowiono „Bailout” Bąka, czyli poemat dygresyjny o neoliberalnej szkole ekonomii, którą przyswajał Bąk na studiach, a która – jak dobrze wiemy – jest zlepkiem dogmatów i wariacji wokół teorii skapywania. To ciekawe, że akurat „Bailout” został doceniony przez jury, któremu przewodzi niestrudzenie Agata Bielik-Robson, jedna z najbardziej zagorzałych u nas obrończyń amerykańskiej wersji liberalizmu ekonomicznego. Może to prowadzić do trzech wniosków: albo jury wzniosło się ponad osobiste preferencje (sam wolałbym w tym miejscu oczywiście Mokrego lub Górę), albo poetycka siła traktatu Bąka przekonała niedowiarków, jak grubymi literackimi nićmi szyta jest kapitalistyczna płaszczyzna reprezentacji, albo też w gruncie rzeczy „Bailout” nie jest tak groźny i tak prowokacyjny, jak mógłby być, skoro tak dobrze wypada na tle festiwalowych banerów. Bezdyskusyjnym laureatem nagrody przekładowej, co było zresztą oczywiste od samego początku, został Piotr Sommer za wybór wierszy Reznikoffa „Co robisz na naszej ulicy”. Trudno z tą nagrodą polemizować – tak, wszyscy wiedzieliśmy, że tak być musi, pisałem zresztą o tym już w poprzednim podsumowaniu. Przy okazji ukazała się też promowana medialnie i długo wyczekiwana antologia krytyczna, omawiająca ostatnie 15 lat istnienia nagrody i przemian literackich, które jej towarzyszyły – „Prognoza niepogody”. Była to okazja do podsumowania i krytycznego opowiedzenia o czymś ważnym, ale wyszedł klops, nie tylko stylistyczny zresztą. Teksty o niczym przeplatają się z tekstami pisanymi na podstawie statystyk, z wynurzeniami „krótkiej pamięci” (a więc sięgającymi maksymalnie dwa sezony wstecz), a krytyka poezji na tle reszty działów cierpi oczywiście na akademicką specjalistyczność języków. O literaturze pisali krytycy i badacze z samego centrum widzialności społecznej, i po raz kolejny dowiedli, że ta widzialność nie robi zbyt dobrze ich zdolnościom literackim i analitycznym, bo całość wygląda jak gorsze, bardziej swobodne i pozbawione pazura Rafała Wawrzyńczyka wydanie „Dwutygodnika”.

Nominacje do Silesiusa okazały się nieco bardziej kontrowersyjne niż te z Gdyni, ale rozstrzygnięcia już nie. W debiutach mieliśmy całą reprezentację śląską: Jakub Pszoniak, Joanna Lewandowska, Kasper Pfeifer. Zwyciężył ten pierwszy z „Chyba na pewno”, tomem wydanym przez BL, recenzowanym przeze mnie dawno temu, a dotyczącym tyleż problemów kognitariatu, ile tożsamości współczesnego Śląska, rozdartej między kultem i przekleństwem kopalnianej przeszłości. Młodzież czekała oczywiście na nominację dla Patryka Kosendy (a przecież świetne książki wydali też Suchanecki i Manel), ale nic z tego – „Robodramy w zieleniakach” okazały się dla centralnego systemu nagród zbyt wyzywające i zapewne zbyt dziwaczne, żeby trafić do serc profesorów. Pojawiały się też głosy, że w sumie wszystkie trzy nominacje są dość zachowawcze, że rozmijają się z gustami czytelników i operują w dobrze rozpoznanych rejestrach, które można historycznoliteracko łatwo „spozycjonować”. Nie wiem, pewnie tak jest, ale i tak cieszę się z tego rozstrzygnięcia, bo mogło być znacznie gorzej. Spośród pięciu nominacji do tomu roku (Mueller i Łańcucka, Góra, Florczyk, BargielskaBąk) wyróżniono ostatecznie wrocławskiego buntownika, a dziś już klasyka, coraz lepiej odnajdującego się w tej roli – Konrada Górę za „Kalendarz majów” (znowu BL), który też już recenzowałem, choć wcale nie uważam go za największe osiągniecie Góry. Powiedziałbym raczej, że to łatwość wchłonięcia tego narracyjnie przeorganizowanego i zbudowanego z anegdot trybu pisania „po Nich” pozwoliła większości jurorów w końcu nagrodzić tę poezję. Przy okazji nominowani zafundowali nam jedno z bardziej żenujących spotkań poetyckich, jakie mieliśmy okazję w tym roku oglądać (ze sfochowaną, a być może tylko grającą focha Bargielską, Górą opowiadającym anegdoty bez puenty i wcinającym się Bąkowi w pół zdania, oraz nie mogącą zachować powagi w tej groteskowej atmosferze Joanną Mueller; trochę współczuję prowadzącemu). Na marginesie była też drobna aferka z uwzględnieniem w nominacji, że książka Mueller i Łańcuckiej „Waruj” jest książką dwóch autorek, poetki i rysowniczki, więc obu należy się potencjalna nagroda. Biorąc pod uwagę, że w tym roku mamy podobnie robioną „Żółć” Gamrota (wiersze) i Artura Denysa (grafika), dobrze się stało, że autorki nie odpuściły i przetarły te konserwatywne szlaki. Ale to marginalia i kulisy. Trzeba też odnotować, że po wolcie, jaka dokonała się w poprzedniej edycji dzięki wystąpieniu debiutantów, tym razem gratyfikacje finansowe otrzymali wszyscy nominowani, więc w pewnym sensie jest to wyraźne wsparcie, zwłaszcza dla młodej poezji – może nie dla Bargielskiej, ale na pewno dla Pfeifera czy Pszoniaka. Za całokształt twórczości nagrodę odebrał w tym roku Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, o którym miałem szansę napisać tekst raczej osobisty, i cóż – trzeba się cieszyć, bo skoro mógł Świetlicki, to czemu nie może Dycio?

Nagroda im. Szymborskiej została odwołana, więc poczekamy na kolejny rok. W zamian Fundacja postanowiła przeznaczyć całą kwotę na „literackie zapomogi” dla autorów w trudnych warunkach finansowych. Wyróżniono 41 osób, ale – jak na złość – nie można nigdzie znaleźć listy beneficjentów (sytuacja jest delikatna, bo nie było to stypendium, ale jednak fundacja jest instytucją publiczną i takie listy powinna publikować). Nagroda Kościelskich też przesunęła się na rok 2021 i planuje się wręczenie dwóch na raz. Nagroda Literacka im. Juliana Tuwima za całokształt twórczości powędrowała do Wojciecha Nowickiego, który z poezją ma wspólnego niewiele, więc o nim nie będzie słowa. Międzynarodową Nagrodę im. Zbigniewa Herberta otrzymał tymczasem – i jest to wspaniała wiadomość, bo może doczekamy się kolejnych przekładów po „Mizantropie na Capri” – niemiecki poeta Durs Grünbein, którego twórczości nie wypada dziś nie znać.

Dwie bardziej konserwatywne nagrody też zawsze układają mi się do pary: Nagroda Literacka m.st. Warszawy oraz „Orfeusz”. W tej pierwszej, w kategorii poezji (jury przewodniczył Janusz Drzewucki), uhonorowano Ewę Lipską za „Miłość w trybie awaryjnym” (2019) i chyba nikogo to specjalnie nie dziwi, chociaż współnominowanymi byli Bogusław Kierc za „Osę” i Krzysztof Lisowski za „Zaginioną we śnie”, więc konkurencja deptała Lipskiej po piętach i podgryzała zadziornie kapcie. Na szczęście kapcie były znoszone, a i kły już nie te, więc skończyło się na przeciąganiu pantofla. Do „Orfeusza” zgłoszono aż 236 pozycji (nie wiem skąd takie parcie na podtrzymywanie tej nagrody) i jak zwykle Orfeusz (w jury Marek Ławski, Anna Legeżyńska, Bronisław Maj, Antoni Libera i Marek Zagańczyk) nie zawiódł. Było śmiesznie, wesoło, absurdalnie – średnia wieku pięciorga finalistów przekraczała chyba 60 lat, jakby wiersze pisali w Polsce tylko byli opozycjoniści. Laureatem został Piotr Mitzner za „Siostrę” (Wydawnictwo tCHu), nominowany zresztą do Orfeusza właściwie za każdą z ostatnich książek, przy okazji redaktor świetnej serii „Biblioteka zapomnianych poetów” przy lubelskim Teatrze NN (w tym roku ukazały się dwa kolejne tomy – Zygmunta Radka w wyborze Piotra Matywieckiego i Ireny Tuwim w opracowaniu Katarzyny Kuczyńskiej-Koschany). Te wybory i cała seria trafiają do mnie jakoś bardziej niż wiersze Mitznera. Ale, ale – jeśli ktoś nie czytał – to wciąż ciekawa forma lingwizmu, oparta na niezwykle skondensowanych wersach, zbudowanych z jednego lub maksymalnie kilku wyrazów, z dużym stopniem metaforyzacji; taki bardziej kompulsywny i intensywny, wydarzający się w trakcie lektury, wiersz różewiczowski.

A teraz debiuty, bo to trochę osobny świat. W kutnowskim „Złotym Środku Poezji” za najlepszy debiut 2019 (przypominam – jury niezmiennie w przekornym składzie: Jakub Kornhauser, Piotr Śliwiński i Adam Wiedemann) uznano wiersze Pawła Gawlika „Utwory zebrane. Tom I” (Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych „Trzecia Fala”), których nie czytał chyba nikt poza jurorami. Jak pisał Kornhauser: „Paweł Gawlik zasłużył na pierwszą nagrodę swobodą, z jaką łączy rymowane przygody nutrioucha z sentymentalnymi poematami o utraconych miłościach, dowcipy o enerdowskich piłkarzach i Żydach z utyskiwaniem na ekipy wykańczające, prześmiewcze dwuwersy z tragifarsowymi poematami prozą”. Cóż, nie brzmi to przekonująco, ale jurorów przekonało. Kolejne miejsca przypadły autorom Fundacji Duży Format: Adzie RączceMaciejowi Kulisowi. Biorąc pod uwagę, że w Kutnie nie wygrał jeszcze nigdy poeta, który wypracował potem jakąś wyjątkową, zaskakującą i autorską stylistykę, trzeba raczej docenić, kogo nominowano lub wyróżniono (Pielichowski, Ślązak, Pfeifer, Ważny – w sumie byłbym w stanie wytypować w ciemno).

Poznańska Nagroda im. Iłłakowiczówny, przyznana podczas 43. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego, powędrowała do Piotra Jemioły i jego „Nekrotripu”, co można uznać za wielki sukces „Kontentu”, być może nawet większy, niż samego Jemioły (choćby dlatego, że pamiętali, by go zgłosić). Zgłoszeń było niewiele, ale to i tak jedna z mniej spodziewanych, a na pewno odważniejszych decyzji jurorskich, chociaż nie wątpię, że to, co w debiucie tym zostało docenione, dotyczyło raczej transgresyjnego potencjału pisania autora i dość klasycznych figur narcystycznej podmiotowości, pojedynkującej się z różnorakimi literackimi autorytetami i wpływami (ach, ten bloomowski agon), niż filmowo-makabryczno-prowokacyjnego poszukiwania oryginalności.

„Browar za debiut” nie odbył się w minionym roku bez typowych inb i problemów. Nagle okazało się, że zabawa środowiska poetyckiego nie jest już zabawą, że trzeba wprowadzić regulaminy, dyskwalifikować, prosić o rezygnacje i nienamawianie losowych ludzi do wysyłania losowych głosów z tymi samymi, losowymi błędami, innymi słowy – że się bawimy, ale nie wszyscy w ten sam sposób. Decyzje organizatorów wywołały oczywiście z jednej strony śmiech, z drugiej typowo polskie hur-dur, że jak to, a na skutek braku konsekwencji i dyskwalifikacji części głosów niektórzy postanowili się na Browar obrazić (m.in. Radek Wiśniewski, który ogłosił na FB oficjalny manifest i tym samym dramatycznie pożegnał się z nagrodą; Radek zresztą w manifestach jest całkiem niezły, więc miało to swoją siłę przekonywania). Zaufanie do internetowej poebańki okazało się jeszcze mniejsze niż dotychczas, a i tak było niewielkie. Zwyciężyła Nina Manel za „Transparty” (ktoś się dziwi?), wyprzedzając w głosowaniu Patryka Kosendę i Jakuba Pszoniaka. Siła tomów Manel i Kosendy rosła w środowisku, niespecjalnie znajdując uznanie w oczach gremiów jurorskich, co doprowadziło do powstania teorii o istnieniu kolejnych obiegów poezji – książek ważnych, zmieniających coś w języku, chętnie czytanych i stających się inspiracją dla innych piszących, i książek dobrze widzianych na konkursach i galach, zwłaszcza tych największych. Chociaż zapewne jest to tylko teoria, bo przecież Manel, Suchanecki i Pielichowski byli nominowani do młodej co prawda, ale bardzo ciekawej białostockiej Nagrody im. Wiesława Kazaneckiego, a Manel została nawet jej laureatką (tutaj też nagroda przebranżowiła się z tomu roku na debiut roku).

Z liczących się przedsięwzięć jest jeszcze łódzki konkurs na debiut im. Jacka Bierezina. Nagrodę główną otrzymał Maciej Konarski za projekt „Nauki przyrodnicze”, a specjalną Jakub Sęczyk za „Święta pracy”. Obaj autorzy przewinęli się przez różne pracownie i warsztaty BL, czekając na wydanie swoich książek (Konarski znacznie dłużej, Sęczyk nieco krócej, ale za to szlifując warsztat u Góry), więc bardzo dobrze się stało, że w końcu ktoś gdzieś nagrodził tę wytrwałość. Spodziewam się w obu przypadkach dobrych tomów. Poza tym: brawo Wrocław! Nagroda publiczności powędrowała zaś do Małgorzaty Zagajewskiej, poetki, która też przewinęła się przez biurowy połów, nieco dawniej, ale o której dorobku wiem niestety zacznie mniej (tu kilka wierszy, dla porównania).

Stowarzyszenie im. K. K. Baczyńskiego nadal żyje, znowu ogłosiło konkurs, a więc znowu nagrodzi jakiegoś autora. W ubiegłym roku pierwsze miejsce przypadło Agacie Puwalskiej, która lada chwila zadebiutuje w BL. Nie odbyła się za to strzelińska „Granitowa Strzała”. Przy okazji zapewne warto też wspomnieć, bo zdarza się to od wielkiego dzwonu – za debiutancki tom „Instrukcja dla ludzi nie stąd” (WBPiCAK) do Paszportów Polityki została nominowana Patrycja Sikora. W „Polityce” najwyraźniej zrozumieli przekaz.

No tak, zapomniałbym znowu: Nobel powędrował do amerykańskiej poetki Louise Glück, o której mało kto u nas wcześniej słyszał, może poza amerykanistami i studentami amerykanistyki, i której zaledwie trzema wierszami dysponowaliśmy w przekładach Julii Hartwig z „Dzikich brzoskwiń”. W środowisku zapanowała konsternacja, bo jednak trzeba się było wypowiadać w mediach, a ekspertów jak na lekarstwo. Na szczęście szybko się znaleźli (Fiedorczuk, Malek, Kącka, Rusinek, Sobolewska), coś tam pogadano, wypłynęły tłumaczone już, ale jeszcze nie opublikowane wiersze i tym samym Glück stała się poetką na językach (oprócz Nobla, pisarka otrzymała też nagrodę im. Tomasa Tranströmera, niedługo więc powinny się ukazać jej wiersze w serii wydawanej przez Instytut Mikołowski, podobnie jak w tym roku Evy Runefelt, laureatki z 2018). Doprowadziło to przy okazji do kilku ciekawych wymian opinii, bo spośród głosów zachwyconych (w większości) komentatorek, zadowolonych z tego, że nagrodę dostała poetka (choć wszyscy, ale to wszyscy, ze mną i bukmacherami włącznie, liczyli raczej na Anne Carson), do mediów przypadkiem przebił się również głos zniesmaczonego konserwatyzmem tego wyboru Kacpra Bartczaka i chyba nie ma się co dziwić jego oporowi. Ale pamiętajmy: to jest nagroda Nobla, a więc nagroda, którą poprzednio dostała Olga Tokarczuk – pisarka dla stereotypowej klasy średniej (o Peterze Handke nawet nie wspomnę), i do której nieustannie typowany jest Haruki Murakami. Glück nie zapowiada nowego języka, nie odkrywa niczego, nie szuka odpowiedzi na problemy XXI wieku; przeciwnie, czego by o niej nie powiedzieć, doskonale wpisuje się ona w konfesyjne modele liryki wieku XX, bardziej archaicznie, niż nasza rodzima Marta Podgórnik, która z tymi modelami gra aż skwierczy. Czy Nobla powinna dostać zatem Podgórnik? O, to by dopiero było.

 

I skąd Litwini? (ten Obcy, czyli przekłady)

Litwinów nie było, ale za to przypomnę jeszcze raz: nie podejmuję się tu krytyki przekładu, jaką z rzadka jeszcze uprawia się na łamach „Literatury na Świecie” lub w czasopismach specjalistycznych. Nie ma na to miejsca ani czasu w takim tekście, a jest to praca wymagająca ponadto (przynajmniej podstawowego) rozeznania w językach oryginałów. Interesuje mnie jedynie miejsce danej książki w polszczyźnie, jej potencjalne łączenie się z naszą problematyką, z naszym językiem i atrakcyjność dla współczesnej liryki (lub niekwestionowana wartość historycznoliteracka w przypadku poezji dawnej). Ale skoro już o „Literaturze na Świecie”, to wspomnijmy, że za jakże bogaty dorobek i autorską perspektywę doboru, za liczne przekłady, ale przede wszystkim za „Wszystkie możliwe rzeczy” Juliji Stachiwskiej (WBPiCAK), przez redakcję nagrodzona została Aneta Kamińska. Nie wiem, dlaczego akurat za ten tom, ale bardzo się cieszę, bo bez niej nie mielibyśmy zapewne w ogóle obrazu ukraińskiej poezji kobiet z roczników 80. i 90. Teraz chyba pora podobnie docenić w najbliższych latach Zofię Bałdygę.

W wydawnictwach przekładowych nie ma w minionym roku faworytów do nagród na skalę Reznikoffa Sommera z roku 2019, ale jest kilka książek, o których z pewnością warto pamiętać i na które chciałbym zwrócić uwagę trochę na wszelki wypadek, gdyby się miały zapomnieć w pandemicznym klimacie, a zapewne tak właśnie będzie. Może najłatwiej jednak zacząć od wydawnictw i serii, które mają jakąś tradycję, albo też pozwalają się wpisać w konkretny, translatorski program wydawniczy.

Wśród przekładów nie ma w minionym roku faworytów do nagród na skalę Reznikoffa Sommera z roku 2019, ale jest kilka książek, o których z pewnością warto pamiętać

Z tej perspektywy niełatwe otwarcie miała, podobno „świetnie przyjęta”, seria „Klasyka poezji europejskiej” od Biura Literackiego, którą rozpoczęły cztery tomy: Williama Blake’a (przeł. Tadeusz Sławek), Otona Župančiča (Katarina Šalamun-Biedrzycka), Miroljuba Todorovicia (Jakub Kornhauser i Kinga Siewior) oraz Salvadora Espriu (Filip Łobodziński). O Županciču pisałem osobny tekst, trochę się gimnastykując, więc odeślę tylko do podstawowych wniosków: jest to odpowiednik naszych Przerwy-Tetmajera i Staffa, poeta młodopolski (a w tym wypadku młodosłoweński), afirmujący świat. Przedstawiony został w bardzo autorskim wyborze tłumaczki, a więc m.in. bez wierszy politycznych czy społecznych, za to z akcentami na tę właśnie afirmacyjność. Czy jest nam rzeczywiście w polszczyźnie do czegoś potrzebny? Może do innej próby „mówienia Whitmanem”? Poza tym wystarczy jednak Staff. Wybór Blake’a okazał się nieoczywisty, bo obok „Pieśni niewinności” i „Pieśni doświadczenia” dostaliśmy też coś na wzór oświeceniowej, intelektualnej satyry prozą, dającej tytuł całemu tomowi  – „Wyspa na księżycu”. Dla Sławka satyra ta nosi już znamiona późniejszego, montypythonowskiego humoru z Wysp i rzeczywiście, można w niej dostrzec typowo angielski komizm, nie tylko Pythonów, ale też Purcella, Milne’a, Eliota, a później Larkina. Blake się zawsze przyda, zwłaszcza pełne tłumaczenie jego najważniejszego dzieła poetyckiego, ale nad jakością przekładów nie będę się rozwodził. Tłumaczyć Blake’a to równocześnie tłumaczyć cały jego metafizyczny system, a Sławek jak mało kto wczytał się w niego i opisał (chociaż z tygrysów w nocy nadal najbardziej lubię przekład Macieja Frońskiego).

Jedynym w tym gronie akcentem awangardowym jest Miroljub Todorović, XX-wieczny poeta serbski, neoawangardysta, próbujący odnowić za pomocą poezji konceptualnej i gestualnej (!) surrealistyczne tradycje wyzwalania obiektów. Tłumacze wybrali do książki „Świnia jest najlepszym pływakiem” z bardzo szerokiej gamy estetyk głównie wiersze, które bazują na naukowym języku i instrukcjach obsługi lub innych receptach, karmią się techniczną (i technokratyczną) nowomową czasów przyspieszonej, fordowskiej industrializacji i ośmieszają jej sensowność, a przy okazji surrealistycznie fantazjują o dezautonomizacji podmiotu („pół kilo miroljuba todorovicia / zagnieść z wodą / podzielić na cienkie kotlety / podpiec na rozgrzanej patelni / w głębokiej misie wyrobić / około dziesięciu świeżych miroljubów todoroviciów” z wiersza „dam wam przepis na panierowanego miroljuba todorovicia”). Czasy te jednak trącą dziś, w epoce kognitywnego kapitalizmu, duchologiczną myszką, i trochę tak wypada sam Todorović – dziwnie usztywniony, w jakiś sposób archaiczny w swoim awangardowym geście, nie tylko w stosunku do naszej neoawangardy konceptualnej (Partum, Czycz, Dróżdż), ale nawet przekładanych u nas obficie Amerykanów i Czechów. Jest z pewnością humorystycznie (na Stacji Literatura Kornhauser dodał ze sceny tym utworom swojej wyjątkowej charyzmy), ale Todorović posługuje się strategiami, które dawno się zużyły i straciły moc emancypacyjną. Najdziwniejszym i najśmieszniejszym zjawiskiem był jednak kataloński modernista – Salvador Espriu i przygotowana przez Łobodzińskiego „Skóra byka” – wybór, zawierający obszerny, tytułowy poemat oraz kilkanaście uzupełniających go wierszy z różnych okresów. Nie wiem, czy problem dotyczy nieprzetłumaczalności pewnych modeli wierszowych lub rdzeni śpiewności danego języka na polski (jak np. u Lorki czy Whitmana), nieporadności samego poety, czy raczej nieporadności tłumacza. Coś w „Skórze byka”, opowieści o literaturze mniejszej, o problematycznej tożsamości sefardyjskich Żydów i wielowiekowej tułaczce, opowieści niewątpliwie fascynującej i bazującej na archetypach, sprawia, że wypada ona jak niezamierzona parodia eliotowskiego, wysokiego modernizmu. Kunsztu i rzetelności tłumacza broni w posłowiu-misterium inna znawczyni literatury katalońskiej, Anna Sawicka, a rola Espriu jako poety narodowego dla Katalończyków nie podlega dyskusji. Być może zatem jest w samej tej poetyce coś, co nie pozwala się już dziś czytać poważnie, taki „kapiący kran nocy”, od którego nie mogę się uwolnić do dziś, bo chociaż ma on łączyć żywioł akwatyczny z sączeniem się zmierzchu, nasuwa na myśl raczej nieszczelną, łazienkową armaturę. Mimo tego trudnego startu do serii nie warto się jednak zniechęcać, bo plany na 2021 są interesujące.

Jeszcze trzy publikacje przekładowe ukazały się w BL, ale już poza serią europejskiej klasyki – kolejne translatologiczne odkrycie Bohdana Zadury (jedno z wielu w minionym roku), czyli Siemion Chanin z tomem „Ale nie to”, drugi etap prezentowania nam przez Kacpra Bartczaka innej niż nowojorska tradycji amerykańskiego eksperymentu, charakterystycznej dla grupy Language – „Świat w ogniu” Charlesa Bernsteina (do którego wrócę za chwilę) oraz „Amerykańska Szkoła Pisania” Elizabeth Bishop w przekładach Sosnowskiego i Pielichowskiego. O Bishop się nie wypowiem, bo to eseje/zapiski/krótkie prozy, więc potraktujmy to jako dopowiedzenie do niewątpliwego hitu wydawniczego, jakim był „Santarém”. W przypadku Chanina, XXI-wiecznego poety i performera, urodzonego w Rydze, ale piszącego po rosyjsku, współtwórcy grupy „Orbita”, mamy do czynienia z kolejną odsłoną tytanicznej pracy przekładowej Zadury. W krótkim, dość swobodnym (choć i nieco resentymentalnym) posłowiu, autor „Kopca kreta” przedstawia sylwetkę tego około pięćdziesięcioletniego eksperymentatora z Łotwy od zaskakującej strony: teorii wielości rzeczywistości Chwistka i, zapewne trochę ironicznie, podsuwa nam estetykę futurystyczną. Ale chyba rozumiem Zadurę – po prostu bardzo trudno powiedzieć o Chaninie coś konkretnego, zadzwonić jakimiś kluczami do jego liryki, bo jest ona zmienna, raz zabawna, innym razem nostalgiczna, raz bardzo przyziemna, innym razem wręcz egzystencjalnie dramatyczna. Gdyby nie to, że w każdej z tych odsłon autor wypada ciekawie, trzeba by założyć, że nie wypracował jeszcze własnego stylu. Ale czyta się te wiersze naprawdę dobrze, zaskakująco, a Zadura nadal świetnie czuje polszczyznę. Chanin, nawet kiedy jest konfesyjny i pisze w pierwszej osobie (co nie jest częste), wydaje się aranżować sytuacje – mniej lub bardziej możliwe, naginające nasze poczucie realności. Ale najlepiej wypada chyba w drugoosobowych, alienacyjnych miniaturach, jakby skondensowanych medytacjach, np.:

kiedy w skafandrze z bardzo wrażliwej skóry
w stanie całkowitej nieważkości
leżysz nieruchomo na kanapie
a wewnątrz wszystko zaparowuje od twojego oddechu
zamykasz oczy i słyszysz, jak śpiewają
po drugiej stronie rzeczy, za wąwozem, za lasem
jakby zardzewiałe sprężyny kanapy
i oczekujesz tylko jednego: żeby wraz
z krótkim głębokim wdechem do płuc
weszła prawie zapomniana siła ciążenia

(„***”, s. 60)

 

Z innych tegorocznych „działań emerytalnych” Zadury wymieńmy jeszcze „Braci krwi” Petera Milčáka, słowackiego poety współczesnego (ur. 1966), tłumacza i wydawcy. Za książką stanęło poznańskie Wolno, dbając o świetne opracowanie i zilustrowanie, oczywiście przez Alicję Białą. Przez to „Bracia krwi” pozycjonują się gdzieś między książeczką dla dzieci a cyklem surrealnych, pełnych czarnego humoru próz poetyckich, zdecydowanie dla dorosłych, w duchu Nezvala albo Michaux. Zakochałem się w tej publikacji, w tym, jak absurdalnie odziera ona świat z jego wieloperspektywiczności i rozpisuje go na cykl dziecięcych wnioskowań albo przygód Karola i Wiktora, za każdym razem pozostawiając jakieś filozoficznie lub metafizyczne (tak, chyba właśnie takie) niedomknięcie, rozczulające, przygnębiające i boleśnie prawdziwe. Ot, jeden przykład – „Karol, Wiktor i pralinka”:

 

Pralinka nie jest tabliczką czekolady. Tabliczkę czekolady można przełamać na pół, potem znów na pół, a potem jeszcze raz i jeszcze na pół.
Ale pralinka ma ciemny połysk i wystaje nad powierzchnię stołu. Tam, na górze, przypomina nieruchomy wir.
Pralinkę można rozgryźć i dopiero potem zobaczyć, jak to, co w niej jest, powoli spływa po krawędzi.
Lub można ją całą położyć na języku i zamknąć oczy. Albo tak, jak to Karol i Wiktor zrobili teraz, zostawić, niech nietknięta leży na stole.
I zrobili dobrze.
Ponieważ to, co było w pralince, było bardzo słodkie i tak pochłaniające, że już nic potem nie byłoby takie jak przedtem.
Ponieważ jest świat bez pralinki.
I jest świat z pralinką.

Trudno z tym polemizować, prawda?

Z dalszych działań Zadury wymieńmy jeszcze „Antenę” Serhija Żadana (z ukraińskiego) oraz dwujęzyczny „Patriotyzm dla opornych” Kim Chun Ho/Siarhieja Pryłuckiego (z białoruskiego). Grube tomiszcza, oba warte kilku słów. „Antena” jest wyborem autorskim, który w pewnym zakresie powtarza dramatyczny tom z 2018 roku, ale dodaje do niego wiele nowych tekstów (z 2020), przez co otrzymujemy prawie 150 stron wierszy Ukraińca, uwielbianego u nas przede wszystkim za powieści (świetne „Anarchy in the UKR” i „Depeche Mode”, a ostatnio nagrodzony Angelusem „Internat”). Na plan pierwszy wysuwa się pewna reportażowość i zarazem misteryjność tej książki, próba zdania relacji z dynamicznych zmian politycznych ostatnich lat i kryzysu wojennego, połączona z odprawianiem swoistej ceremonii żałobnej (po śmierci poezji? ojca?) i rytuału odradzającego się życia. To z pewnością literatura zaangażowana (doskonały, problemowy tekst „***” [Za dużo polityki…] i cała trzecia część „Anteny”), pisana w liczbie mnogiej, w typowym „my” rozchwianej, afektywnej wspólnoty („Oto my – wykrzyczani w tę noc, / wypaleni na słońcu jak ceramika”, s. 17), ale też walcząca o nadzieję, trzymająca się rzeczywistości i życia, jakby była post-beatnikowskim „Skowytem” do zbiorowego odegrania: „Wszyscy, którzy okażą się dość silni, by przeciwstawić się ciemności, / wszyscy, którzy stanęli pod sztandarem śpiewu o północy – / tak wdychamy naszą wolność, / tytoniowym dymem w przezroczyste sklepienie poranka” (s. 16).

Część pierwsza, „Lista statków”, to wręcz msza żałobna, jakby odprawiana po śmierci ojca poety, z zamaszystością i powagą Eliota, z gorliwością Domagały-Jakucia. „Oto, o czym opowiem – / o duchowych instrumentach trwogi, / o weselnej procesji, która wchodzi do pamięci / jak do Jeruzalem” (s. 26). To jest preludium, wrota do świata ogarniętego wojenną pożogą, „Wschodnia Ukraina, koniec drugiego tysiąclecia”, a my stąpamy po archaicznych stopniach wtajemniczenia w śpiew, wierząc w siłę chóru i magiczne inkantacje. Żadan zaczarował XXI wiek, zaczarował i przemodlił Donbas. Powiedziałbym nawet, że cała pierwsza część to takie oratorium, podobne do „Nich” Góry, oczywiście z innymi technicznymi założeniami, bo tam gdzie Góra szyje i pruje składnią, Ukrainiec  „zaledwie” tematyzuje: „Ciężko ciemnieje chirurgiczny szew przepisanego na czysto wiersza” (s. 32).

Część druga, „Antena”, to poemat, rozpisany na rozchodzące się losy mężczyzny i kobiety, więc nie powinna dziwić jego epickość i narracyjność. Można powiedzieć, że opowieść ta rozkręca się powoli, ale zmierza w stronę dobrze nam znaną: „Trzy lata rozmawialiśmy o wojnie. / Nauczyliśmy się mówić o własnej przeszłości, wliczając wojnę. / Nauczyliśmy się budować swoje plany, ze względu na wojnę” (s. 111). Niebywale wybrzmiewa jednak zakończenie, jakąś monumentalną kodą i próbą wzięcia głębszego oddechu:

Tyle tylko mamy radości na tym świecie –
śpiew zdradzonych operowych tenorów
z sercami zranionymi
jak zgniłe pomarańcze.
Mamy tylko jeden obowiązek –
dzielić się najważniejszym:
naszym głosem,
naszą wrażliwością.

Dlatego niech będzie jeszcze jedna wiosna.
Niech nam będzie niezręcznie z naszym optymizmem.
Niech źdźbła oczeretu
jak anteny
wyłapują z powietrza najważniejsze –
rytm i przebaczenie,
niech rosną,
niech chwytają
symfoniczną muzykę
marca.

Bardziej kojarzy mi się to z groźną frazą „pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego” Agnieszki Mirahiny, albo z katastrofistyczną „radiowością” Mateusza i Rojewskiego, niż np. „Antenami” Zagajewskiego. A mimo to jest to właśnie manifest życia, a „Antena” opowiada o przepracowywaniu wojennej traumy, o próbie życia dalej. Widzę w tej literaturze trochę niebezpieczeństwa – auratycznego pragnienia obecności, mówienia wprost językiem, który naraża się na natychmiastową koturnowość, jeżeli nie zostanie czymś podżyrowany; jakieś echa Karpowiczowskiego patosu i cerebralności, próby uabstrakcyjnienia każdego spostrzeżenia, a zarazem bolesną świadomość, że „Poezja więc nie uratowała / Poeci milczeli. / Nikt nie dobrał dokładnego rymu / do imienia rozerwanej uczennicy, / która przybiegła rano / oddać przeczytane książki” (s. 119). Jeśli czekaliśmy na doskonałe literacko świadectwo od naszych sąsiadów, to „Antena” godnie dołącza do „Moreli Donbasu” Lubow Jakymczuk. Moim zdaniem – lektura obowiązkowa, a do tego przepięknie wydana, wręcz nieetycznie ładnie…

Białorusin Siarhiej Pryłucki w „Patriotyzmie dla opornych” (lubelskie Warsztaty Kultury) tworzy z kolei w imieniu północnokoreańskiego poety Kim Chun Ho, rzekomo zamordowanego przez władze, sam zaś pozycjonuje się jako jego tłumacz (nazywając go w przedmowie „północnokoreańskim Rimbaudem”). Po co te gry w maski i bohaterów lirycznych drugiego stopnia? Żeby zapoczątkować politycznie niepokorną legendę albo osłonić samego siebie? Raczej żeby pokazać, że w tych borgesowskich labiryntach zmyślonych ścieżek zgubi się nawet najbardziej opresyjny aparat cenzury (tym samym powstaje analogia między białoruskim reżimem i tym z Phenianu). Albo też po to, żeby zagrać z nami na dziennikowych strategiach szczerości? To są – chyba celowo – dość toporne wiersze, korzystające z tandetnej skatologii i „wujowskich” (ewentualnie „na Bukowskiego”) erotycznych żarcików, pisane w sposób aż zanadto zrozumiały („czuję / że jesteś gdzieś obok // i twój jebnięty pies / który szczeka za drzwiami / tak samo słyszy // jak mówię do ciebie w myślach / pijany / te dwa przeklęte słowa” – to wiersz „Bliskość”). Ale to wszystko nie jest na serio – ten instagramowy mesydż, który potem przechodzi w zideologizowaną poezję polityczną w jej tendencyjnym duchu, jest przecież maską. Nadidentyfikacja z systemem ma go ośmieszyć, a zakreślenie drogi rozwoju koreańskiego poety w kolejnych tomach – pokazać uniwersalność pacyfikujących mechanizmów władzy i sposoby stawania w kontrze, w intelektualnej lub aktywistycznej opozycji. Tak czy tak – tego akurat tomu jako gestu artystycznego zupełnie nie rozumiem, a niestety pozbawiony jest jakiegokolwiek komentarza od tłumacza.

W minionym roku dopisały przekłady z języków słowiańskich, czy to wschodnich, czy południowych, czy też po prostu kojarzone z naszymi najbliższymi sąsiadami. Pozostając jeszcze przy języku ukraińskim: od Stowarzyszenia Żywych Poetów w Brzegu przybywa Olaf Clemensen i „Lato ATO”, a od Fundacji Dużego Formatu obszerny wybór wierszy klasyka Wasyla Hołoborodko (ur. 1945) „Tęcza na murze”, oba w tłumaczeniach Anety Kamińskiej. Chciałabym zwrócić też uwagę na charytatywną inicjatywę, a więc „Piędź” Ołeksija Czupy (ur. 1986), przełożoną przez Janusza Radwańskiego i wydaną przez warszawskie Convivo jako część akcji wsparcia Stowarzyszenia Dom Otwarty. Jeśli Żadan jest Reymontem wojny na Ukrainie, rozpisującym na archetypiczne pory roku historię tego konfliktu, to Czupa jest jej Żeromskim – uchodźcą z Donbasu, dla którego równie ważna jest utracona mała ojczyzna, jak samo świadectwo jej utraty. Ale wiosna pozostaje wiosną, a zima zimą, którą trzeba przetrwać. Czupa, w przeciwieństwie do Żadana, jest na ogół przyziemny, empatyczny, reportażowy właśnie. Stara się relacjonować, a nie czarować. Jak pisze Radwański: „Ta książka jest zeszytem ćwiczeń z empatii”, „historie o ucieczce, o strachu, o utracie swojego miejsca na świecie, które słyszeliśmy przecież tyle razy od prababek, babek i matek, dzieją się w tych wierszach w scenerii niepokojąco współczesnej i znanej”. To w większości wiersze wojenne, ale kogoś, kto od wojny ucieka jak najdalej, kto został przez nią skazany na wieczne wydziedziczenie. Nie wiem, czy z takich książek zostanie coś więcej niż świadectwo, ale ilekroć je czytam, umacniam się w poczuciu, że Historia jest tuż za naszymi drzwiami: „No i masz, ciche miasta, klatki, do których cię przenoszą / razem z pamięcią i długami, / wyrwawszy z tłumu przyjaciół i stosów książek, / i karmiąc słowami / tak banalnymi, że zaraz zwymiotujesz. / Mówią, przezimujesz i coś się wyklaruje. / Może i przewiosnujesz, może i lato jakoś przeżyjesz, / a może i jesień, / sam nie będziesz chciał nigdzie jechać, / zostaniesz tu, z nami, / przymierzysz ulice i place / do swojego rozlazłego chodu / jak świąteczne ubranie, / pójdziesz do pracy, niewyspany i rozchełstany,  / oglądając się płochliwie / na każdy głos i ruch nietutejszy. / Tak się stanie. Nie ma opcji, musowo” („L. #47”, s. 36).

Z rzeczy bardziej historycznych przypomniano Annę Achmatową i wydano „Radosny cmentarz” Wasyla Stusa (KEW, przeł. M. Gaczkowski). „Carycy rosyjskiej poezji” jest u nas naprawdę dużo, można zresztą powiedzieć, że i jej wiersze, i akmeizm, który współtworzyła, cieszyły się u nas dużym zainteresowaniem już w dwudziestoleciu międzywojennym. Przeszło 300-stronicowy wybór Achmatowej „Milczenie było moim domem” w przekładach Zbigniewa Dmitrocy (Czuły Barbarzyńca Press) jest jednak tyleż obszerny, co mało zaskakujący, bo stanowi wznowienie książki z 2006 roku wydanej w Świecie Literackim. Ani to dzisiaj najbardziej obszerna prezentacja poetki (pojawił się wszak później, już w 2007, tom „Drogą wszystkiej ziemi”, sygnowany przez Adama Pomorskiego), ani też jakoś krytycznie ustosunkowana do pozostałych. Ot, Dmitroca wiele lat spędził na tłumaczeniu Achmatowej i nie jest to jego jedyne podejście, ale podejście najbardziej całościowe (przypomnę wybór „Modlitwa” z 1998 roku). Poza dość nieczytelnym spisem treści, który przeciętnie poradził sobie z dwujęzycznością wydania, mamy też krótką notę biograficzną od tłumacza, przedstawiającą tragiczne losy Achmatowej na tle politycznej historii Rosji, losy, które sama sobie przepowiedziała w 1917:  „Teraz już nikt nie zechce słuchać pieśni. / Nastały dni przepowiadane nieraz. / Moja ostatnia, świat inny jest niż wcześniej. / Więc nie dzwoń struną i serca mi nie rań. // Jeszcze niedawno jak jaskółka śmiało / Wylatywałaś o porannej zorzy, / A dziś żebraczką staniesz się zgłodniałą, / Choćbyś pukała – drzwi nikt nie otworzy” („***”, s. 115). Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tę historię znamy już na wylot i że kolejne gesty odkrywania twórczości autorki „Poematu bez bohatera” mogłyby jednak skupić się na czymś więcej, niż jej życiu pomiędzy dwiema wojnami, dwiema rewolucjami i kolejnymi mężami, a potem na stalinowskiej represji, która na wiele lat uniemożliwiła jej działania (figura bycia wieczną oskarżoną i wieczną winną jest w późnych wierszach bardzo dramatyczna). A jest w akmeizmie coś specyficznego, jakby przejście między niebywale konwencjonalną, wydmuszkową liryką moderny i jej koturnowym erotyzmem a dramatycznym dążeniem do oryginalności i lękiem przed nieautentycznością, typowym już dla wieku XX. Chętnie przeczytałbym więc posłowie na miarę Leszka Engelkinga i jego Seiferta z Officyny, która, o czym nie sposób nie wspomnieć, wydała w minionym roku w tej samej serii „Paryski splin” Baudelaire’a, tym razem w przekładzie Ryszarda Engelkinga, opatrzony komentarzami i naprawdę wciągającą, krótką przedmową. Mamy co prawda obszerne tomiszcza pism Francuza od słowo obraz/terytoria, w tym właśnie osobno „Paryski splin”, a ostatnio – nagrodzone przez LnŚ – niedostępne wydanie „Kwiatów zła” od Marcina Ciury, ale jednak ten nowy jest bardziej kompaktowy, jakby mniej elitarny. Engelking przedrukował w nowym wyborze również swoje poprzednie posłowie „Okna Baudelaire’a” oraz kilka wierszy z „Kwiatów zła”, więc jawi nam się ten Baudelaire jeszcze bardziej uzupełniony.

W ramach serii dobrych, choć może mniej spektakularnych, warto wspomnieć o „białej” serii PIW, w której w minionym roku do tomów Żadana, Komelja i Łozińskiego dołączyła serbska poetka Ana Ristović książką „Śmieci z kosmosu” (w przekładach Miłosza Waligórskiego; oryginalnie tom ukazał się w 2013 roku). Ristović, nagradzana jak mało kto, wykorzystuje elementy turpistyczne i somatyczne, żeby pokazać ciało ludzkie jako ciało kosmiczne, a kapitalistyczną nadprodukcję odpadów jako pewien eschatologiczny stan, w którym zaczaiło się ziarenko Kosmos. Ale jest to przede wszystkim poetka egzystencjalna, raczej dla czytelników przyzwyczajonych do formalnej zachowawczości, posługująca się często drugą osobą liczby pojedynczej, żeby opis jakiejś sytuacji lirycznej skierować bezpośrednio do czytelnika w charakterze refleksji lub zadumy. Nieco drażnią niektóre metafory dopełniaczowe czy nachalnie powracający motyw anielskich skrzydeł (nic go u nas dzisiaj nie broni), ale w tym dość konfesyjnym monologu, przypominającym mariaż poezji filozoficznej z egzystencjalną, są ciekawe przebitki, czasem nagłe, zaskakujące zwroty w wierszu, ot np. po długim i mozolnym opisywaniu w dość klasycznych strofach bohaterki jako nowoczesnej, wyalienowanej kobiety – przeskok:

A tak niewiele, naprawdę niewiele
brakowało, by urodziła się jako
olej,
cukier,
mąka,
masło,
jogurt,
mleko,
chleb,
ług żrący,
żarówka

albo zwykła
sól.

(„Kod kreskowy: dziewczyna”)

Jest u Ristović jakaś tęsknota za okruchem, która w całej tej „katalogowości” (bo poetka ma wyraźne inklinacje do enumeracji) wydaje się istotniejsza niż tworzone w wierszach wrażenie wszechogarniającej nas przypadkowości. Ale jest też pewna czułostkowość i wyższość, która w polszczyźnie brzmi trochę tak, jakbyśmy czytali autorkę urodzoną w okolicach roku ’50 lub ‘60, a nie ’72 (nic dziwnego, skoro wzorcami są dla niej moderniści polscy, i to jeszcze w najbardziej przeestetyzowanym wariancie Zagajewskiego). Przy okazji premiery tego tomu chciałbym jednak zwrócić uwagę na niebywały „projekt” Rozstaje, czyli kooperatywę tłumaczy literatur Europy środkowo-wschodniej, bo Waligórski był jednym z członków warsztatów, a „Śmieci z kosmosu” to trochę efekt całego przedsięwzięcia, jak sądzę nie jedyny i jeszcze wiele ciekawych rzeczy zostanie nim zainspirowanych.

W ofensywnie przekładowej spróbowały się wrocławskie Warstwy. Jedna propozycja to omawiana już przeze mnie „Antena” Żadana, a druga to antologia „Sąsiadki. 10 poetek czeskich”, przekładana przez Zofię Bałdygę, a redagowana przez Annę Wanik i Agnieszkę Wolny-Hamkało. Eliza Kącka, zmagając się z próbą połączenia w kilku zdaniach z posłowia tylu całkiem odmiennych dykcji, zauważyła, że poetki te łączy samotność (coś na wzór naszej antologii „Solistki”) oraz brak społecznej konfrontacyjności, typowej dla naszej liryki pisanej przez kobiety. Zamiast więc pytać, „o co i z kim muszę walczyć?”, czeskie pisarki pytają raczej „kim jestem?”. Z tego miałaby wynikać kameralność ich dykcji i „niewymuszona zwyczajność”, ale trudno stwierdzić, czy rzeczywiście tak wygląda obraz młodej czeskiej liryki, czy to tylko bardzo subiektywny wybór Bałdygi (trzeba by pewnie zapytać właśnie tłumaczkę, która ma w tej literaturze świetne rozeznanie i podobno chciała stworzyć przekrojowe spojrzenie).  W przewadze mamy tu roczniki 70. i 80., wszystkie debiutujące w ostatniej dekadzie, na ogół u nas dotąd nietłumaczone, chyba że sporadycznie, i to raczej w pismach internetowych i młodoliterackich, przez samą Bałdygę. Istotny jest jednak – co podkreśla tłumaczka – sam fakt pojawienia się tylu poetek, a więc odrzucenia modelu, w którym poezja jest raczej „męską sprawą”. „Sąsiadki” powinniśmy więc chyba czytać również jak nasz rodzimy gest sprzeciwu, stworzenie warunków, żeby to właśnie poetki, a nie poeci, zyskały większą widzialność. Z żadną z tych dykcji nie było mi jakoś bardzo po drodze właśnie przez ich specyficzną wsobność, ale zapewne również u nas, w większych wyborach, spotkałyby się z dobrym przyjęciem, i to nie tylko w prasie młodoliterackiej. Myślę raczej o obiegu centralnym: „Przekroju”, „Piśmie” czy nawet „Znaku”.

W poznańskiej WBPiCAK ukazała się tylko jedna książka przekładowa, ale za to jaka: przygotowana przez Bartczaka druga polska odsłona wierszy Petera Gizziego „Pieśni progowe”, poety przydatnego do lektury samego autora „Naworadiowej” i jego koncepcji „poetyki wielościowej”, ale też po prostu twórcy niebywale fascynującego, niby konstruktywistycznego eksperymentatora, ale zachowującego eksplozywność i ekstatyczność frazy. Nie mam wątpliwości, że jest to wydarzenie znacznie większej rangi, niż wydana kilka lat temu „Imitacja życia i inne wiersze”. Decyduje o tym nie tylko objętość tomu, ale też przekrojowość i nowy sposób ustawienia liryki autora „Archeophonics”.

Jak by to ująć… oba wybory Bartczaka (bo wracam tu również do tego z BL) są ciekawe, a posłowia do nich uznaję wręcz za teksty obowiązkowe dla naszej refleksji poetyckiej dzisiaj – nie jako sylwetki autorów, ale jako historycznoliterackie i zarazem filozoficzne próby otwarcia naszego języka na coś z zewnątrz, co ma daleko idące konsekwencje i rzeczywiście jest „inną tradycją” o dużej sile oddziaływania. Ale z tych dwóch wyborów Charles Bernstein, ironiczny eksperymentator, najlepiej wypada we własnej osobie – gdy zobaczymy go i usłyszymy, jak wykonuje swoje teksty, wiersze, wykłady i wszystko wokół (polecam ten, dość stary, i dla porównania w miarę nowy występ Amerykanina). To nie tak, że u Bartczaka coś się zatraciło, ale z pewnością przekład ten usztywniły nasze europejskie sposoby myślenia o poezji i jej polityczności/ideologiczności. Tymczasem u Bernsteina urzeka specyficzny właśnie dla Language Poetry mariaż amerykańskiego luzu, jazzowych synkop i dziecięcej afirmacji ze zbyt późnym, przez niektórych uważanym wręcz za naiwne, odkryciem radzieckiego formalizmu i eseistyczną akademickością. To, co u nas bardzo szybko przerodziło się w strukturalizm i zaowocowało konsekwentnymi analizami konstruktywistycznej awangardy, tam do głosu doszło dopiero w latach 60. i 70., łącząc się z zupełnie innymi tradycjami (choćby przewagą pragmatyzmu i transcendentalizmu nad fenomenologią), inną akademią i ruchami politycznymi epoki kontrkultury. Łatwo to w Bernsteinie przegapić, jeśli chcemy go przeczytać na poważnie, z całym intelektualnym i eseistycznym zapleczem, którym obudowali się poeci Langauge.

Tymczasem Peter Gizzi, mimo oczywistego konstruktywistycznego podejścia i bycia następcą tamtej formacji, nie musi już ironizować. Jego wiersz właściwie ani na chwilę nie schodzi z wysokiego C, nie traci powagi, a mimo wszystko nie naraża się na śmieszność. To jest właśnie przykład poezji, która próbuje coś ocalić, która przechodzi ewolucję od myśli krytycznej, odsłaniającej pęknięcia i szczeliny w maszynach biowładzy, do postulatu ratowania życia: organicznego, psychicznego, politycznego. Trzeba więc pracować nad wierszem jako przestrzenią innej wspólnoty, a wówczas ten wiersz będzie pracować nad nami jako cząstkami ciała politycznego. Bo Gizzi, zwłaszcza ten późniejszy, jest poetą na wskroś politycznym w Ranciére’owskim sensie: polityka dotyczy u niego miejsca i ruchu ciał w przestrzeni, ich prawa do zajmowania pola na agorze, do fizycznego stawania się częścią polis. Bartczak w bardzo ciekawy sposób przedstawia to w świetle amerykańskiej tradycji, forsując nawet ryzykowną (ale efektownie bronioną) tezę o tym, że „Gizzi to Whitman końca demokracji”. Patronaty Whitmana i Thoreau, jako piewców organicznej demokracji, twórców otwartej, inkluzyjnej poetyki współ-odczuwania ze światem, a więc istnienia na zasadzie ciągłej wymiany, równościowego kontraktu, wspiera też bardziej metafizyczny, ale jakże ciekawy ruch w stronę Emily Dickinson. W ten sposób u Gizziego spotyka się nagle cała amerykańska opowieść o demokracji osadzonej w ruchu materii, a obok tego również o porzucaniu konfesyjności, o obronie życia wewnętrznego, o rygorze formy i ekstatycznym poszukiwaniu otwarcia.

„Wiersz wychodzi z naszych małych domów – pisze Bartczak – by poszukiwać zupełnie nowych konstelacji pojemności, innych kubatur. Pisanie wiersza to akt tworzenia świata przez »przyłączanie się« do niego lub przyłączanie świata do wiersza, wykazywania ich wspólnoty.”, „Wiersz staje się symulacją przestrzeni, w której może zaistnieć świadomość współ-bycia ze światem”, „liryka to ewoluująca przestrzeń starcia z ciśnieniem świata zewnętrznego, w której chodzi o zbudowanie skutecznego systemu filtrów i zapór, o ochronę żywotności psychicznej. A jednocześnie wpisana w pojęcie progowości możliwość przekraczania granic, pokusa, a zarazem groźba otwarcia, nie przestają nam przypominać o konieczności pielęgnowania tej wewnętrznej sfery przez testowanie różnych formuł inkluzywności”. Taki jest Gizzi Bartczaka – fundamentalnie polityczny, biopolityczny wręcz, materialistycznie analizujący wspólnotę jako system immunologiczny, który coraz bardziej zawodzi. Są w „Pieśniach progowych” wiersze i frazy tak dobre, że trudno zacytować jedną, żeby nie „spalić” całości. Ale żeby jeszcze mocniej zagrać tą kartą w polskiej grze poetyckiej, napiszę tylko tyle – niech Gizzi stanie się lekcją obowiązkową, może nawet mistrzem, dla naszych młodych poetów, którzy zbyt dosłownie potraktowali ideę zwrotu politycznego. „Ulotne światło rewolucji” z tomu „Outernationale” z 2007 roku na potwierdzenie:

Stajesz z dala od tłumu, przyległy do władzy.
Zważasz zarówno na brzeg, jak i kadr.
Zważasz na piękno, głębokość pola, światło,
żeby zrozumieć pole, tłum.
Pod koniec dnia klimat wybucha,
a rewolucja, cóż, rewolucja jest wszystkim.
Po raz pierwszy zaczynasz widzieć,
że wszystko wygląda jak rzecz ostatnia,
tyle że odwrotnie i tylko przez chwilę.
Kiedy jakaś rewolucja domyka swój obrót,
przedmioty wracają, chociaż są już inne
przez to, że cały czas były takie same.
Trwać to coś innego niż sobie wyobrażałeś.
Ale wyobrażałeś sobie zmianę
i zmiana cię dotknęła, ciebie i tłum.

Niech Gizzi stanie się lekcją obowiązkową, może nawet mistrzem, dla naszych młodych poetów, którzy zbyt dosłownie potraktowali ideę zwrotu politycznego

Trzy tomy udało mi się w tym roku przeczytać od Lokatora, trzy ciekawe propozycje, ale wydarzeniem, które trochę przepadło w mrokach pandemii, była publikacja „Migracji” Glorii Gervitz i to również jest moim zdaniem jedna z przekładowych książek roku. Ale zacznijmy skromniej objętościowo: „Bądź blisko” Forresta Gandera (przeł. Julia Fiedorczuk) i „Śródziemnomorze” João Luís Barreto Guimarãesa (przeł. Gabriel Borowski). Gandera, nagrodzonego za ten tom (org. „Be With”) Pulitzerem, interesuje utrata i obecność. Tom powstał po nagłej śmierci żony poety i te dwie kategorie filozoficzne stara się autor rozpisać na nowo gdzieś między trenem i ekopoetyką, a więc sztuką nowego zamieszkiwania w świecie poprzez język. Już motto jest prowokacyjne – „polityczne zaczyna się w intymności”, a dalej mamy lament orfizmu w czystej postaci: Orfeusza-geologa schodzącego do piekieł za pomocą pieśni, żeby z cząsteczek materii zrekonstruować obraz ukochanej (najbliższy temu doświadczeniu byłby chyba u nas późny Wat, ten z „Wierszy”). To bardzo trudny tom, momentami egzaltowany, momentami nieznośnie mistyczny, ale próbujący uchwycić ciągle stawanie się świata i w związku z nim postawić pytanie o granice „ja”. Gander przechodzi od elegii i trenów do prozatorskich wręcz eksperymentów geologiczno-fotograficznych (w ostatniej części „Strefa przybrzeżna”), od języka naukowego do lamentu religijnego. Doskonale chaotyczna jest ta droga ku rozproszeniu, jakiego doświadcza się w trakcie kontemplacji śmierci, tej nagłej, śmierci najbliższej osoby, i tej istniejącej wszędzie, będącej negacją życia. Na marginesie wspomnę tylko, że cała seria, w której Gander się ukazał, jest tak estetycznie dopracowana (poprzednio Ungaretii w 2019), że aż żałuję, że poezję obcą dzielę na półkach na kraje i tym samym nie mogę ustawić tych książek obok siebie. Nie warto cytować „Bądź blisko”, bo żaden cytat nie odda różnorodności tych języków i drogi, jaką musi przebyć czytelnik wraz z nimi.

Guimarães (ur. 1967) to – żeby to jakoś delikatnie ująć – mniejszy kaliber, co widać nawet po oprawie tomu, pozbawionej złoceń i połysków. Nie ma też z pewnością w polszczyźnie takich ambasadorów, jak Gander w osobie Fiedorczuk. Być może o jego przekładzie zadecydowała skłonność do alegacji i możliwość wskazania inspiracji Herbertem, który pojawia się w jednym motcie, a także Miłoszem, Zagajewskim, czyli wszystkim, co najgorsze i najbardziej dzisiaj w naszej poezji szkodliwe. Tom w oryginale ukazał się w 2016 roku i zebrał sporo nagród, w tym główną portugalską nagrodę im. Antonio Ramos Rosy, a przy tym został przełożony na wiele języków. O czym to świadczy? Wyłącznie o tym, jak dobrze usytuowany jest Guimarães w europejskim obiegu instytucji kultury, mecenatów i programów stypendialnych. Jest to taki rodzaj literatury, którą można by nazwać poezją klas wyższych – tak bardzo pozbawioną refleksji nad własnym uprzywilejowaniem, że aż powołującą się na Herberta jako patrona uniwersalizacji, doświadczenia ogólnoludzkiego. To pragnienie uniwersalizacji, wsparte podróżami po różnych krainach basenu Morza Środziemnego, po muzeach, zabytkach i historiach sprawia, że tom staje się jeszcze bardziej nadmuchany patosem i dobrze wyglądającym banałem. Recepta: dobre motto, alegacja, jakiś topos i sytuacja liryczna, która udaje złote myśli. Dajmy na to: „Argonauci w Oi”, motto z Kawafisa, „piękna podróż” i wiersz: „Dla jednych / kraniec ziemi to na pewno / koniec świata. Dla drugich / koniec świata to / początek podróży. Dajcie / im byle statek żaden wam nie powie / czy dobrze zrobił ten / co pokonał nieznane Morze Egejskie czy / szemrząca niepewność tego kto zostaje – / to właśnie podróż”. No nie, nie, po tych wszystkich tragicznych morskich ucieczkach z Afryki, po lekturze wierszy o wojnie na Ukrainie, po rocznym doświadczeniu pandemii – taki snobizm a’la Coelho skręca kiszki. Lepiej przeczytać wznowione właśnie „Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski” Braudela.

Gervitz ukazała się w serii większoformatowej, tzw. „anachronicznej”, z pół-obwolutą (która zawsze się niszczy w użytkowaniu), gdzie wcześniej dostawaliśmy głównie Pessoę w jego licznych heteronimach. „Migracje” (przeł. Anna Topaczewska) to taki poemat in-progress, pisany od 1976 roku do dziś, stający się czymś w rodzaju życiopisu, który Gervitz nieustannie poprawia, przerabia i uzupełnia (podstawą naszego wydania jest ostatnia redakcja z 2017 roku). Ta uznana meksykańska autorka o polskich korzeniach do roku 1990 wydawała po prostu tomy wierszy, cieszące się sławą i uwagę, ale po nich, niejako w odpowiedzi na potrzebę „wierszy zebranych” stworzyła z nich „Migracje”. Jak pięknie pisze Topaczewska w posłowiu: „Gervitz żyje dla poematu, nieustannie gotowa go przyjąć, on zaś, kapryśny, przychodzi niespodziewanie i gwałtownie domaga się utrwalenia, kiedy ona jest gotowa nadać mu właściwą formę”. Ten rodzaj symbiozy to poezja totalna, niedokończona, wszechwładna w sposób, jaki literatura władała wielkimi modernistami. Mamy tu do czynienia z czymś, co ostatnio omawiał wnikliwie w polskiej literaturze Piotr Bogalecki (polecam jego nową knigę) – tekstem-partyturą, a ponadto – jak słusznie zauważa tłumaczka – nie jest to literatura konfesyjna. ‘Migracje’ okazują się pojęciem-kluczem do całości, sygnują źródłowe wykorzenienie, ale też zmienność, mobilność, ruch, który ma tak charakter intelektualny, językowy, jak i ekonomiczno-polityczny. Ten poemat to spotkanie kultur i tradycji, różnych korzeni i splotów, pamięci i pędu w przyszłość, z którymi musimy się nieuchronnie zmierzyć w globalizującym się, wielokulturowym świecie. Nie da się w jednym akapicie o tej książce opowiedzieć. Trzeba z nią zostać na dłużej i zmierzyć się z jej podstawowymi problemami: upływem czasu, konstruowaniem kobiecej tożsamości, szukaniem swojego miejsca w świecie, żegnaniem bliskich, rozmową z milczącym bogiem. Mogę co najwyżej pokazać początek i coś z końca, żeby pokazać zmianę, proces wycierania się języka i postępującego milknięcia:

w migracjach czerwonych goździków gdzie z ptasich dziobów wybuchają pieśni
i jabłka gniją przed nadejściem klęski
tam gdzie kobiety ugniatają sobie piersi i pieszczą się między nogami
w pocie pudru ryżowego w porze podwieczorku
prąd pnączy płynący na przekór bezruchu
miasta przebiegane myślą
środa popielcowa
stara niania obserwuje nas ze snopu światła

(s. 7)

i:

poczuj

owszem możesz

poczuj

czujesz?

zagarnij

przeszyj

niech boli

tam

w tym pięknie

niech boli

w tobie

mówi:

weź mnie

rozchyl mnie

rozchyl się we mnie

(s. 266)

Z nieco mniej odległych terenów, ale przecież też w duchu „dwa bratanki”, przybyła i wpadała w moje ręce „Antologia poezji węgierskiej” w przekładach Pétera Erössa (z wydawnictwa Warszawska Firma Wydawnicza). I tu mam trochę problem, a właściwie same problemy. Po pierwsze: bo WFW drukuje na życzenie, bez ładu i składu, po drugie – bo przedmowę napisała Aleksandra Dacyl (raczej nie tłumaczka i na pewno nie badaczka literatury węgierskiej), po trzecie – bo wygląda to dość topornie, a antologia „adresowana jest nie tylko do Czytelników, którzy fascynują się poezją w ogóle, lecz również i do tych, dla których stanowi literaturę abstrakcyjną” (to cytat z czegoś na kształt noty od samego tłumacza). Ponadto „[t]rzeba przyznać, że bogata, obrazowa polszczyzna Autora antologii w pełni oddaje falowanie i muzyczność poezji węgierskiej [odważne słowa – J.S.], jej melancholiczność, czasem dramatyczne napięcia, myśli i przesłania »ja litycznego«” [tak, właśnie tego oto „ja” – J.S.]. Jako zwolennik „literatury abstrakcyjnej” i „abstrakcji literackiej” czuję się wyzwany na pojedynek z poprawną polszczyzną. Jakie kompetencje przekładowe ma Eröss, z wyksztalcenia inżynier leśnictwa, niestety nie udało mi się ustalić, ale oba nazwiska doprowadziły mnie gdzieś w okolice Jasła. Hmm… Antologii poezji węgierskiej mamy u nas sporo, od tej klasycznej, z PIW-u z 1975, przez „Węgierskie lato” Zadury, po „Dojść do słonecznej strony” Jerzego Snopka. U Erössa dominuje literatura XIX-wieczna i – wbrew temu, co czytamy w przedmowie – nie są to poeci nieznani, choćby z racji bliskości naszych romantyzmów (Endre Ady i Gyula Juhász byli obficie reprezentowani u Zadury, podobnie jak Lőrinc Szabó). Zadura mi się niestety zgubił, ale mam antologię PIW-u i nawet porównanie kilku wierszy, bez znajomości węgierskiego, wystarczy, żeby stwierdzić, że niestety żadne, ani literackie, ani translatorskie, ani edytorskie dyrektywy nie imają się publikacji z WFW. Niestety chęć „przeniesienia na polski grunt wierszy mało znanych” (co nie jest prawdą, chyba że uznamy w ogóle poezję za rzecz mało znaną) nie wystarczy. Potrzebny jest jeszcze warsztat, z istnienia którego prawdopodobnie Eröss nawet nie zdawał sobie sprawy, bo inaczej nie porywałby się na całkiem już nieźle przełożone teksty tylko po to, żeby zostawić ich karykatury.

Na szczęście odtrutką na Węgrów jest zrobiona dla wydawnictwa Warsztatów Kultury i serii „Wschodni Express”, więc inicjatywy z Lublina, antologia łotewska „Wszystkie ptaki, co we mnie…”. (wybór i przekład Olga Anna Wiewióra). Na poezji Łotwy nie znam się zupełnie, ale wydawnictwo zrobiło dobrą robotę w tej antologii, prezentując sylwetki, opatrując je zdjęciami, dając dwujęzyczne zestawy wierszy w sam raz, żeby móc się rozeznać w stylistykach autorów. Prezentacja 11 autorów XX wieku (czasem z tomami zupełnie nowymi) poprzedzona jest słowem wstępu, które dobrze wprowadza nas w kulturowe różnice i w terra incognita łotewskiej poezji, która przechodziła nieco podobne przemiany do naszej (choć z perspektywy polskiej, niektóre nazwiska naszych poetów sąsiadują ze sobą w przedmowie zupełnie bez sensu). To pierwszy od 50 lat wybór poezji łotewskiej w polszczyźnie (niebywałe). Jeśli nasze literatury mają w ogóle podjąć ze sobą jakiś dialog (bo trudno nazwać jego początkiem pojedynczy zbiór Kārlisa Vērdiņša „Niosłem ci kanapeczkę” z 2009 roku), to obecność tej antologii na rynku wydaje mi się niezbędna.

W FORMIE, w serii „szesnaście i pół”, mieliśmy dwa tomy, oba w przekładach Kazimierza Brakonieckiego: francusko-amerykańskiego poetę Paola Keinega z „Powrotem do Bretanii” oraz „Tu i tam” Yvona le Men, tom wyraźnie funeralny, próbujący przekroczyć granicę życie/śmierć i korzystający (aż za bardzo) z figury „brzegowej” („bycia na drugim brzegu”, po tamtej stronie okna, po tej stronie obrazu). Ponadto z a5, wyjątkowo skromnego w tym roku, przybyły wiersze znanej izraelskiej poetki, zdobywczyni Nagrody Herberta, Agi Mishol „Jestem stąd” (przeł. A. Adamczyk, J. Radczyńska, B. Tarnowska). Szot napisał, że jest to poezja „brutalnie liryczna”, pod czym kryje się jakaś tajemnica, z którą Państwa zostawię. Nie mój gust, ale z pewnością trafi w mieszczańskie saloniki.

Osiem pozycji ukazało się w wydawnictwie Instytutu Kultury Miejskiej, czyli przy okazji nagrody Europejskiego Poety Wolności 2020 i związanych z nią przekładów. Co prawda wszystkie są datowane na rok 2019, niektórych istnienie już sygnalizowałem, ale w większości nie były dostępne na początku roku 2020, a z tego co wiem, również z powodu pandemicznej przerwy – dopiero teraz docierają powoli do czytelników. Była wśród nich również oczekiwana przeze mnie i anonsowana w ubiegłorocznym podsumowaniu Sinéad Morrissey z tomem „O równowadze” [„On Balance”] w przekładzie Magdy Heydel. Jako że właśnie na ten tom czekałem najbardziej, o nim też kilka słów. Przede wszystkim – dwujęzyczność wydania pozwala łatwo porównać wiersze z oryginałami. Słowo od tłumaczki to raczej krótka nota, krótsza niż biogramy obu autorek. Heydel pisze, że „architektura tej poezji jest ekstrawagancka i krucha, balansuje na granicy niemożliwego, a jednak okazuje się możliwa, choćby na piękną chwilę. Wiersze Morrissey mówią o nieoczywistej równowadze bycia kobietą, mówią lirycznie i dyskursywnie zarazem”. Coś jest na rzeczy, chociaż od tych kwestii tożsamościowych, problemu bycia kobietą (tytułowy wiersz, zadziornie polemiczny wobec Larkina), wolę u Irlandki właśnie tytułowe „on balance”, o kruchej równowadze wszechświata, która staje się u poetki zjawiskiem estetycznym. Jak czytamy w jakże przewrotnym przypisie autorskim do pierwszego wiersza: „Milihelena to zmyślona jednostka miary, oznaczająca ilość fizycznego piękna niezbędnego, by zwodować jeden statek. Ten wiersz jest opisem zakończonego sukcesem zwodowania „Titanica” w basenie Belfast Lough w 1911 roku”. Milihelena jest więc jednostką zupełnie surrealistyczną, ale w polu jej estetycznego rażenia jest też pewien horyzont historycznego tragizmu – jakby zachwianie tytułowej równowagi. Świat z wierszy Morrissey jest trochę jak ten Titanic w trakcie wodowania – rozkołysany okręt, który – o czym przecież wiemy – pójdzie w końcu na dno, pociągając za sobą całą, jakże piękną załogę. Ale na razie gra orkiestra. Najbardziej podoba mi się w tych wierszach pewna ludowa (folkowa nawet), gawędowa narracyjność, zmienianie sytuacji lirycznych w opowieści, coś, z czym spotykamy się ostatnio np. u Tosi Tosiek. Ale nawet dla liryki tożsamościowej – jest to coś pomiędzy, pomiędzy deklaracją i ciągłym poszukiwaniem, pomiędzy eksperymentem i konfesją.

Najbardziej zaskakujące wydarzenie przyszło jednak skądinąd – z internetowej zbiórki i od wydawnictwa KEW im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego, któremu udało się w końcu sfinalizować wydanie „Króla Asine i innych wierszy” Jorgosa Seferisa, XX-wiecznego, greckiego modernisty, nieco pokrewnego w estetyce Kawafisowi. Dzięki połyskliwej obwolucie i podobnym formacie książka ta idealnie działa w parze z esejami Eliota Weinbergera, inną perełką, tym razem od Karakteru. Seferis był poetą jako tako u nas znanym (zresztą pierwszym greckim laureatem literackiego Nobla, więc już PRL musiał go trochę przyswoić) i prezentowanym w antologiach poezji nowogreckiej. W przekładach Mikołaja Bzinkowskiego (nie mam pojęcia, na ile wiernych, a na ile „podkręcanych”) wypada po prostu niesamowicie, dystansując parodystycznego Espriu w pół drogi. W pewnym sensie obaj ci poeci piszą o tym samym: problematyzują geograficzny status swojej małej ojczyzny na tle dużej ojczyzny, która i tak jest peryferyjnym krajem na marginesie imperialnego porządku, żyjącym co najwyżej wspomnieniami o wielkości; rozpisują na elementy pierwsze doświadczenie exodusu i nowoczesny nomadyzm; intelektualnie i zarazem melancholijnie oddają się tkaniu i pruciu całunu zbiorowej pamięci, którego wzory przypominają do złudzenia jungowskie archetypy; obaj korzystają z akwatycznej metaforyki żeglugi i kamiennej metaforyki świata-grobowca. Rytm, mrok i melancholia wierszy Seferisa sprawiają, że wręcz słychać w nich ruch wioseł, że poddajemy się tej straceńczej odysei, która nigdy nie zaprowadzi nas do domu:

A jednak kochałem niegdyś aleję Singrou
podwójne kołysanie wielkiej drogi
która cudownie nas zostawiała nad morzem
wiecznym, by nas obmyło z grzechów;
kochałem kilku ludzi nieznajomych
spotkanych nagle u kresu dnia,
mówiących do siebie jak kapitanowie zatopionej floty,
znaki, że świat jest wielki.
A jednak kochałem te ulice, te kolumny,
choć urodziłem się na innym wybrzeżu blisko
sitowia i trzcin, na wyspach
które miały wodę w piasku, by ugasił pragnienie
wioślarz, i choć urodziłem się blisko
morza, które odwijam i zwijam między palcami
gdy jestem zmęczony – nie wiem już, gdzie się urodziłem.

(fragment „Słowa o lecie”)

 

Niby jesteśmy tu w przestrzeni „Zeszytów Literackich”, w jakimś okołoherbertowskim imaginarium, ale to nie normatywna etyka polityczna nas w nie prowadzi, tylko jakaś misteryjna katabaza, która każe wracać po 10 razy do każdego wiersza, jakby wychodziło się na spotkanie umarłych. Tym, czym dla Herberta był Pan Cogito, tym dla Seferisa staje się Stratis Żeglarz: figurą arcynowoczesną i archetypiczną zarazem, nieco autobiograficzną, kwestionującą pewniki i realizującą tragiczny wzorzec wiecznego tułacza. Ta książka powinna być na półce każdego czytelnika nowoczesnej poezji, na zaszczytnym miejscu obok „Wierszy wszystkich. Apanta Poietika” Kawafisa z 2019 roku. Warto jeszcze dodać, że w 2019 roku w słowo/obraz terytoria wyszedł, również w przekładzie Bzinkowskiego, obszerny wybór z dzienników Seferisa „Dni 1941-1956”, który dopowiada interesująco kwestie biografii intelektualnej Seferisa.

Rytm, mrok i melancholia wierszy Seferisa sprawiają, że wręcz słychać w nich ruch wioseł, że poddajemy się tej straceńczej odysei, która nigdy nie zaprowadzi nas do domu

Jeśli chodzi o język niemiecki, mogę wspomnieć o dwóch pozycjach, które łączy wspaniała, dawna seria „Humanum Est” Wydawnictwa Literackiego. Austeria zaproponowała na początku grudnia dwujęzyczne wydanie tomu „Trzy pytania na raz” Ericha Frieda (jeszcze do mnie nie dotarł), XX-wiecznego poety niemieckojęzycznego, urodzonego w Austrii, którego znaliśmy właśnie z Humanum Est, z wydanego w 1984 roku tomu „Wezwanie do niepokoju”. Tymczasem w miejscu dość zaskakującym, kojarzonym raczej z pseudoreligijnymi teoriami spiskowymi, czyli w Wydawnictwie Prokop, ukazało się „Mauzoleum” Hansa Magnusa Enzensbergera, w przekładzie Grzegorza Prokopa, który odpowiedzialny był też za legendarny już „Proces historyczny” z 1982 w tej samej serii od WL. I „Mauzoleum”, wydane po raz pierwszy w 1975 roku, jak każdy Enzensberger, jest wyzwaniem. Jest to chyba książka duchem najbliższa „Procesowi historycznemu”, choć formalnie oczywiście nie. Zamiast spisu treści mamy tu indeks nazwisk różnych myślicieli, naukowców i postaci historycznych, które przewijają się przez 37 wierszy-życiorysów, ułożonych chronologicznie, od Giovanniego da Dondi, padewskiego lekarza i astronoma z XIV wieku, po Alana Turinga i Che Guevarę (postaci ukryte są zresztą za tytułami, które je pseudonimują, więc jeśli nie jesteśmy wystarczająco domyślni, dopiero indeks odkryje przed nami historyczną tożsamość bohaterów). Czym właściwie jest „Mauzoleum”? Spisem żywotów? Tytułowym grobowcem? Palimpsestem utkanym z chłodnego tonu narratora i cytatów z różnorakich dzieł? Próbą ironicznego ustosunkowania się do idei postępu, jak głosi podtytuł: „Trzydzieści siedem ballad z historii postępu”? Antologią postaci ważnych dla kultury, nauki i techniki? Zbiorem próz i wierszy, które wprowadzają nas w atmosferę bezpowrotnej utraty i bezsensu jednostkowych losów, czy też przeciwnie: galerią portretów jednostek wybitnych, które zmieniły bieg historii? Traktatem o Historii jako iluzji lub zbiorowej fantazji? Chyba do tego ostatniego jest mu najbliżej. „Mauzoleum” to tom niebywale okrutny, tym okrucieństwem, które sama sobie wyrządzała europejska filozofia, nim postanowiła przerzucić się na naiwną afirmację świata: jest krytyczny wobec wszystkiego, naukowo sceptyczny, a nawet trochę nihilistyczny. Z ideałów zostają w nim wydmuszki, z wielkich, humanistycznych deklaracji – ich prozaiczne brzmienie po latach. Nie spotkałem się chyba z żadną recepcją tego tomu, z żadnym omówieniem, tak jakby niszowe wydawnictwo sprawiło, że nie zasługuje on na podobną uwagę jak „Spotkanie innego rodzaju” od a5. Jasne, można by „Mauzoleum” wydać ładniej, bo w tej chwili nie prezentuje się jak słynny tom poezji, którym niewątpliwie jest, a raczej jak literatura brukowa (choć czerwień okładki zieje jakąś grozą. W przekładzie Sławy Lisieckiej „Mauzoleum” ukazało się już w „Literaturze na Świecie” z roku 1981 (nr 3), ale nie było mnie wtedy na świecie i nie mam tego numeru, więc nawet trudno teraz zweryfikować, kto zrobił to lepiej. Ten tom powinno się czytać wiele razy, na raty, bo każdy wiersz-życiorys to istna łamigłówka, rozpisana w czasie znacznie przekraczającym narodziny i śmierć postaci. Ja zostaję przy końcówce Wilhelma Reicha, patetycznej, ale jakże trafnej:

Jego mowa obrończa jest mętna, zacina się, w końcu milknie.
O, dr. Mabuse! O, maniaku zbawienia! O, różokrzyżowcu dymania!
O, jarmarczny handlarzu nauki! O, brzuchomówco udający Chrystusa!

O, bezradny pomocniku ludzkości! O, mistyczny technokrato!
O, kabalisto z filmu grozy! O, wykończony wyzwolicielu!
Nad więzieniem krążą bombowce, fałszywie, okropnie
fałszywie grają klarnety nad grobem, wszystko było na próżno.

Nie byłbym sobą, gdybym na koniec nie wspomniał o nowym tomiku „Dom ciało. Home body” (wyd. Otwarte), w którym to „Rupi Kaur zabiera czytelniczki w intymną i refleksyjną podróż: do przeszłości, w teraźniejszość oraz ku potencjałowi »ja«”; dodajmy, że zabiera na prawie 400 stronach „szczerych rozmów z samą sobą”. Nie powinienem się naśmiewać z instapoezji i jej ekspansji na rynek księgarski, bo uderzam w jakieś tożsamościowe tabu i egalitarystyczne fantazje lewicy? Bo to nowe i ważne zjawisko, którego nie należy jeszcze wartościować, a na pewno nie za pomocą kategorii estetyki literackiej? Bo wpływa ono dobroczynnie i kształtuje wrażliwość młodzieży albo osób wykluczonych z centralnego obiegu wartości estetycznych? Bo nikomu ani niczemu takie Kaur nie szkodzą? Cóż, będę się naśmiewał ile wlezie, bo tylko śmiech broni nas jeszcze w tej sytuacji; bo i tak stoimy na przegranej pozycji; bo 28-letnia autorka potrafi trzaskać 300-stronicowe książki rok po roku; bo przemycane przez nią „strategie szczerości” trafiają na podatny grunt ludzi o coraz mniejszej zdolności do figuratywnego, metaforycznego i ironicznego myślenia. Bo w tym samym mniej więcej czasie Zysk i S-ka wydał „Lekcje pływania” Lili Reinhart – nie dlatego, że są to dobre teksty, ale dlatego, że jest ona gwiazdą młodzieżowego serialu „Riverdale”. W tym samym czasie wydany przez Officynę „Paryski spleen” figuruje w katalogach pod nazwiskiem Boudelaire. I to jest właśnie wielka ironia, grand irony.

Oczywiście z tak licznego zbioru poetyk nie da się wybrać książek najlepszych i najgorszych, a nawet takich, które najwięcej wnoszą do współczesnej polszczyzny oraz do naszej wiedzy o poezji obcej. Wyróżniłbym cztery tomy (dwa zaś szczególnie), a wyróżnienia te oczywiście dotyczą tak poezji, jej przekładu, jak i samego projektu wydawniczego: Gizziego (WBPiCAK) – za pokazanie, jak mógłby wyglądać polityczny eksperyment w poezji XXI wieku; Seferisa (KEW) – za zwycięską wędrówkę po kamiennych labiryntach wysokiego modernizmu; Gervitz (Lokator) – za stworzenie niekonfesyjnej narracji o współczesnej, wieloaspektowanej tożsamości nomadycznej; oraz Żadana (Warstwy) – za dramatyczną, przeniesioną w mityczne realia opowieść o naszych najbliższych sąsiadach i znajomych oraz o ich historycznej traumie, o której muszą zapomnieć, żeby żyć dalej. Nieco dalej dwie inne, ważne lektury: Gander (Lokator) i Enzensberger (Wyd. Prokop).

Peter Gizzi

„Pieśni progowe", przeł. Kacper Bartczak, WBPiCAK, Poznań 2020, s. 106.

Jorgos Seferis

„Król Asine i inne wiersze", przeł. Michał Bzinkowski, Wydawnictwo Kolegium Europy Wschodniej, Wojnowice 2020, s. 175.

Gloria Gervitz

„Migracje", przeł. Anna Topczewska, Lokator, Kraków 2020, s. 280.

Serhij Żadan

„Antena", przeł. Bohdan Zadura, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2020, s. 70.

Forrest Gander

„Bądź blisko", przeł. Julia Fiedorczuk, Lokator, Kraków 2020, s. 100.

Hans Magnus Enzensberger

„Mauzoleum. Trzydzieści siedem ballad z historii postępu", przeł. Grzegorz Prokop, Wydawnictwo Prokop, Warszawa 2020, s. 126.

Jakub Skurtys
ur. 1989, krytyk i historyk literatury; pracuje w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim; naukowo zajmuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii; autor książki krytycznoliterackiej „Wspólny mianownik. Szkice o poezji i krytyce po 2010 roku” oraz wyboru wierszy Agnieszki Wolny-Hamkało „Zerwane rozmowy. 105 wierszy na inne okazje”. Współpracuje z „Odrą”, „Małym Formatem” i „Wizjami”.
korekta Jakub Nowacki
POPRZEDNI

varia proza  

Łyżka cukru

— Roman Sienczin

NASTĘPNY

varia poezja  

Apokryf

— Kevin Davies