fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
ilustracja zuzanny wołejko do tekstu andrzeja szpindlera - mały format

A teraz płaszczę się przed Wami i nalegam ciut upierdliwie, abyśmy wizualizowali wzór męskości na miarę drugiej połowy XXI wieku. Dziękuję! Jest! Wprowadzić! Pojmaliśmy go. Rozczapierzmy mu falbany, przetestujmy tkliwość. Zdegustowany? Ach nie, on nas zabawia. Prezentuje swoje zachowania, skolektywizowane. Elegancko, większość da się co najwyżej skwitować, np.: „pan jest niemożliwy!” (plus kilka głaszczących pacnięć w uwielbieniowy tam-tam).

Prawdopodobnie jego już tu nie ma, wcisnął się w interwał między tożsamościowym podnieceniem, które mógłby performować, a reakcjami, które – rzutem na przewijak – z miejsca by wyprzedził i eksploatował ich wnuczęta, tymczasem umknął, jedynie czar pozostał, same formuły.

Tyle znakomitych ról, aż trudno uwierzyć. A na domiar wielości każda dostępuje kilku pełznięć wzwyż, wspomniana po końcu, w porządku przejawiania się (począwszy od najintensywniejszego). Trudno nie uwielbiać. Prawdziwy matriks aftermaskuliniczny. Bardzo wspaniała robota. Aż głupio odnotowywać. Bo to niemalże czarnoksięska oczywistość, która brzmi jak haubica do użytku domowego. Więc robota oczywiście wspaniała… ALE, TYLKO: jeśli ktoś tak twierdzi [!] i będzie przytraczać do swojej opinii, i będzie pod brzuchem, na którym turla się jego twierdzenie, szmuglować narowisty ładunek kryptoludzkiego tajniactwa (wsio dziełat sapiens very stimmung). Dziękuję! Można już powiedzieć prompterowi, żeby go – nie wiem – na jakimś kirze [?] wysunięto mi spod nosa [wtem! prompter naciera z maczugą i kością w poprzek jumbojetowego nosa].

I proszę…

 

DURZYĆ! ŻYWSZE, / NIŻ SIĘ BYŁO / WŁAŚNIE! [KOSZTA?]

O co proszę? Acha, dziękuję, że przepraszam, ponieważ kocham to robić, ale ja proszę o rozpięcie mojego operacyjnego prochowca, wyszarpanie spod niego okalającego mnie, olbrzymiego, elastycznego tabletu i wsadzenie go w żabki mych dłoni, bym z niego melorecytował, co będzie się działo dalej w niniejszej recenzji „Sztuki geniuszu Traktatu o koncepcie” Baltasara Graciána.

Sakramenckie odmęty temporalizujące nam każdą bytność trzeba będzie specjalnymi piłami łańcuchowymi przegrupować, jak to pastuch ma w zwyczaju czynić z niesfornym stadem, najróżniej telękując i kląskając przy tym, analogicznie naprukać trzeba będzie bezlikiem pił spalinowych, żeby sakramenckie odmęty temporalizujące nam każdą bytność zaczęły wreszcie przypominać kształtem przyprawę, która wtórnie doinformuje me czaszkowe media, jaki smak dla niniejszej recenzji uzgodniłem z autorem omawianego traktatu. Ajuto! Ponieważ coś mi już świta, acha. Odblaskowe adiki, model: dżipy. Otrzymałem jako łapówkę w zamian za niniejszą recenzję, abym przez ich szyberdachy mógł się drzeć i tym samym sygnalizował, na jakich kwiatkach bazuje pyłkowa gospodarka, gdzie składują swoje złoża – powab i sposobność (uzależnianie od siebie całostki biotopu czy teleologicznego chybcika lub prawilnej naoczności bądź ubol-marketu, zaopatrywanego tirami vintage-hejtu). Więc działo się następująco: dorabiałem w agencji (detektywistycznej) i przebrany za tajniaka błądziłem nocą pośród ulic wszechpotężnych tak, żeby wciąż na nich duło i wszelka ustawiona tam barykada przemieniała się momentalnie w serial o fruwających bryłach, pokazywany na –dedykowanym śmiechawie Morfeusza – kanale do lulania niemowląt. Sączyłem przez antenę od pneumatycznego tielefonu drinki skomponowane z kałuży, odbijających się w niej neonów i mojego kapelusza dryfującego na tafli wraz z jej kożuchem. Później śliniłem się do osobowej najnowszości, kuglarzy, naganiaczy i baronów, muszelników i muszelniczek. FX na miarę mojej artykulacji w chińskim. A to wszystko dlatego, że… wynajęto mnie (gratulacje najszczersze sam sobie składam, dziękuję).

 

PRZED ZIEMIĄ LECIMY. PRZED NAMI / ZIEMIĘ OTWIERA DIODA FONDUE

Znacie subkulturę Hitachi? Podejrzewam, że świetnie. Często bywają w pobliżu. Noszą się na swojscore’owo; zlepione plastrem z opatrunkiem oprawki okularów, slipy większe niż dom, duże bluzy, małe głowy, fryzura model: kanciastet. Przeważnie niziołki, cała ekipa mieści się w sprzęcie grającym, zazwyczaj panasonicach. Pielęgnują między pamięciowymi zderzakami lata hakerskie postmodernizmu oraz propagują drewniane zęby, które służyć mogą zarówno jako gwizdki, jak i rodzaj świeczników, płomyki tych drugich odgrzewają zainstalowany w ustach pokarm, a także średnio popularne wypowiedzi. Hitachi wychodzą z boomboxów podczas gdy domownicy chrapią, czasami gwiżdżą rozbudowane melodie [Hitachi], czasami podjadają zostawione w piekarniku buraczki [Hitachi], najczęściej jednak, przywołując z rozrzewnieniem niegdysiejszą żywotność ksywki Mendax, harcują wśród durnostojek [Hitachi], doprowadzając w ich klasie do drobnych wibracji i przesunięć. To właśnie Hitachi mnie zatrudnili [Hitachi].

Nie posiadam biura, czaję się w ślepych uliczkach, można mnie spotkać blisko kubłów. Wtajemniczeni znają mój system. Hitachi wrobili mnie w akcję po swojemu. Oglądałem telewizor, który stoi w witrynie jednego z lepiej wymóżdżających lombardów. TV-pudło działa non-stop i pokazuje dokładnie to, co akurat ma miejsce przed jego brzuchem (bo to jest telewizor-ważniak, z brzuchem), ma takie coś podłączone, co podobno nazywa się kamera, i to coś rejestruje stosunkowo szybko różne tajemnice, np. wygląd. Tak więc, jeśli akurat tam stoję, obserwuję godzinami swój operacyjny prochowiec i zachodzę w głowę, jakie pod nim się kryją fotomontaże bądź też żywe istoty, ich pomysły na siebie, obiekty zafrasowania. Nęka mnie jedno mniemanie i obawiam się, że niechcący przedostanę się za jego przewodem do krainy, która się nazywa ostateczne mniemanie. A podejrzewam, że pod moim płaszczem znajduje się olbrzymi, elastyczny tablet, z jakiegoś żelka lub materii wykorzystywanej przez smooth-punkowych chirurgów plastycznych do tego, by się dowartościować, że oni też potrafią wycisnąć szpiega z blistera (też?! jak kto?).

Hitachi pojawili się przede mną w telewizorze, jednak zastosowali dość osobliwy ślizg dla swojej transmisji, ponieważ: patrząc w TV-pudło, nie chwytałem spojrzeniem ich twarzy, lecz tyły głów, przez które, a właściwie pomiędzy nimi, prześwitywałem… ja. Jakby stanęli między mną i tą tzw. kamerą, tyle że wtedy nie widziałbym telewizora, tymczasem patrzyłem w telewizor, a ich na chodniku nie było, kiedy telewizor sugerował, że są, że stoją, wlepieni swoimi w moją twarz. Wspaniały zabieg. Tak wspaniały, że aż głupio to odnotowywać, bo jego wspaniałość jest zupełną oczywistością. Chyba, hmm, że nikt jej nie stwierdził (zabrakło mu jawy, czasu, akurat go nie było), bo wtedy to… może wspaniałość z grubsza żadna.

Ale zlecenie przyjąłem. Hitachi zachcieli ode mnie (jako sztucznego detektywa, znaczy: detektywa niesztucznego, acz sztucznego tajniaka) wywaru z myślenia strategicznego, które byłoby myśleniem strategicznym w superpozycji, które rozgrywałoby potencjalne reakcje tak, jakby nie były reakcją na coś, tylko wszystko byłoby reakcją, jakby świadomość nie była świadomością czegoś, tylko jakby „wszystko uczestniczyło w myśleniu”, a zarazem jakby –po rozsnuciu firan pojących sensory falą – okazywało się, że tego wszystkiego nie ma (czy nie tak właśnie przytulał się solipsyzm x. Berkeleya: jeżeli coś nie rejestruje, że jest obserwowane, wtedy jest złudzeniem?). Właściwie to chcieli jakiegokolwiek ekstraktu, żeby mogli w szoku niepowtarzalności a zastępowalności każdej chwili istnienia jednak nie dać się zmylić pamięci i pamiętać o strategii jako czaszce Yorricka (że się ją trzyma wciąż, dość blisko twarzy, choć nie tak na wierzchu, więc: żeby jej nie upuścić±┼=D). Hitachi liznęliby oczy traszki i popili kranówką z 1996 roku, by następnie – jak gdyby po katarktycznym zderzeniu i dachowaniu z elektrodami NLP – prześwietlać wszędobylstwo wrażych strategii jako demony miejsc tak gęsto parcelowanych, że pomiędzy moim palcem a jego drugim końcem – demonów tyle, że głowa mała, tsantsa, i ciągle się zmniejsza. Więc pozostaje mi papa, machanie, które jej zrobię.

 

MYŚLISZ WIĘCEJ, NIŻ MYŚLISZ, ŻE MYŚLISZ ŹLE

Nocą pośród ulic bywa zdecydowanie raźniej, jeśli chodzi o wycisk dawany strategicznemu myśleniu. Jeżeli nie mam powodów do paranoi, ponieważ nie dysponuję ani spłachciem uwagi wzbudzającej pożądanie wśród radarowych kalmarów, tzn. nie posiadam nawet spłachcia ośrodka rejestrującego, że wszelkie podrygi mojej uwagi są śledzone, wtedy jestem złudzeniem (uff!), więc mogę wszędzie się wtrynić, a przeważnie czuwam w tej samej cysternie, co luźne filmy, perspektywa w malarstwie etc. W ekstraktowaniu myślenia strategicznego pomaga również dochodzące zza wyciemnionych okien chrapanie. Że też Hitachi sami na to nie wpadli?! Że też musieli wynająć kogoś na tyle rozłożystego, i w płaszczu, przed kim jego własna zawartość bierze nogi za pas, bo ma dokąd, więc tym bardziej otoczenie i jego niecne sprawki (wszystkie strategiczne herbaty i ciasta). Kolor nocy oraz tajemnica tego, na czym mój płaszcz bazuje, nasuwają mi zgrany, niczym hitlerowski wąsik (wszyscy taki teraz noszą, nawet hippisowskie Yorki), adres. Adres: ksiądz. Idę po księdza, w nocy, w płaszczu.

Chodnikowa zupa ma ze mną przerypane, nie wiem, czym się ją nalewa w kieszeń, stopami? Mógłbym pójść po księdza de Certeau. Ale stopami? Trzeba by się wikłać w rozróżnienie strategii i taktyki, latanie z miną Indiana Jonesa i wyszukiwanie zakamuflowanych pokątnie terminali, na jakich łapacze stylów dnia – śląc hakerskie pozdrowienia – łączą się z guzikami, przez które dusza dnia przegląda się w swojej spodnium-chałupie, no i wykorzystują sumiennie chlapaną z odgórnego rozdzielnika kaczkę dziennikarską, wykorzystują przy pomocy ukrytych – choćby na moich plecach – terminali, stałą, niewzruszoną czapkę czarnoksiężnika na kącie łypania z góry, czyli ześlizgującą się po linii przekazu magiczną oczywistość, że nie ma nic dziwnego w postrzeganiu mas jako marginesu, i takim też projektowaniu odbiorczemu pierogowi jego roboczodoby, jakby żadnym rożkiem nie dotykał się z poupychanymi wszędzie masami, niuansującymi się wciąż i wciąż na rozmaite maski; więc praktykowanie względności (poprzez wzmiankowane terminale) urządza patrzeniu z góry clinamen, wplatając w nie różne landryny, świecidełka, nieodgadnione pirackie zachowania, a także „mowę błądzących kroków” czy: „[…] żółto-zielone i metalicznie niebieskie zapisy, które niemo wołają i znaczą pręgami podziemia miasta, litery i cyfry <<wyszywane>> precyzyjnymi ruchami przemocy malowanej za pomocą pistoletu, śiwy w formie pisma, roztańczone rysunki pojawiające się na chwilę przy huku wagonów metra […]”. Więc: wikłać się w to; ale stopami? Niby: czemu nie. A temu, że: personalizowany załadunek wszystko zmienia. Zakrawa to na niemożliwość, lecz jeszcze momencik (na przewijaniu?) i dziadowski kostur stanie się zbędny, wystarczą musze trąbki. Przekaz idzie poziomo, na wziernikowych spodkach, nogami do przodu. Korsarski terminal –czy to w bejzbolówce rednecka lub w gorgonowym koczku, czy zamelinowany w stercie ekospeeda– może się… sunąć = friendnąć z własną przyssawką [jak to bywa, gdy akumulator wzajemności pracuje dyskretnie – wtem: obwieśli de best frędzle], jednym słowem: taki terminal może co najwyżej zdobić pląs gnu rozszarpywanego przez bakteriofagi w warunkach laboratoryjnych na trawniku (w skład którego wchodzi Syberia et. al., Kazachstan, inne takie trawki) pod willą jakiegoś skromnego funkcjonariusza, powiedzmy gigolo, powiedzmy snajpera (powiedzmy: dostarczającego przeszywająco trafne podobizny wyryte maczetą na pudrowym dropsie, dostarczającego je całym narodom, a wręcz klasom intergatunkowców; ale jak prędko dostarczającego! że nie sposób się rozeznać, kto kogo zastąpił: drops populację, czy populacja dropsa). Terminale niegdyś tak życiowo kwaszące aparaturowy jazzik do aranżowania pyzatych wciągów [typu: dziś nie robimy żółwika, tylko selfu… nakładamy rzekomo wskrzeszonym, natomiast… oni nadal są martwi!!, a operują przyciskami od szybkiej jawy, która w przypływie blabla-pałera przytula rzesze do pyzatego selfu: ja wasz wciąg, beze mnie nie znikniecie] to już chyba wyłącznie pendant, ozdoba, jedynie wisior dostarczają jazzikowi – te terminale☼☻┼.

Za czym równie dobrze, jak nawijać stopami trasę do księdza de Certeau, mogę, unurzany aż po najbardziej niepodważalny biogram w absolutyzmie konfidencjonalności, drzeć twarz: na niby się w was, bezczelozo, kochamy! I tak się wydzieram. Mocno jazzuje, mój wrzask, podniósłby na duchu różne osobliwości, a również poniechany zarodek kostura czy dmuchany kaduceusz. Już prawie lewituję w kierunku zupełnie nadspodziewanego… kolejnego księdza, księdza Teilharda de Chardina i jego ewolucji miłości. Niemalże ją wyznaję, zaraz uwierzę, niech prompter przytknie niezawodne elektrody i zweryfikuje! Skoro jestem złudzeniem, moja wiara składać się może z całkiem intrygującej blazy w żelu, umami? Pomalutku – ryczę sobie prosto w gardło, a stamtąd mam ustawione przekierowanie bezpośrednio do Placka odpowiedzialnego za wyznaniowy sprzęt.

Księdzu Teilhardowi de Chardinowi zawdzięczamy mentalne cudeńko, jak gdyby węgieł, zza którego wyskoczy nam na twarz, i oblepi ją doszczętnie, smaczna jak owoc jamsu o gabarytach krążownika Buffy, perspektywa, która przechytrzy każde prognozowanie wdzięków, jakimi siusiać będą spektatory, ponieważ: no chyba raczej trochę nie za bardzo uda się rozróżnić spozierającą twarz i tę perspektywę. Azali, pokrótce, fajnemu księdzu… w mini? (przepraszam, a poza tym dziękuję, ponieważ ubóstwiam przepraszać)… W pisarstwie francuskiego duchownego rysuje się koncept noosfery, która opuszcza Planetę, ześrodkowuje się nad naszymi głowami, a sprzyja tej stożkogłowej konstrukcji o walorach bezczaszkowca (bo anihilującej problem śmierci) sterydowa demografia i… bodajże fale elektromagnetyczne┼♫. W rozumieniu księdza (Piotrka?) stłoczenie jest jak najbardziej wskazaną tendencją. Kiedy gęstość zaludnienia osiągnie takie obroty, że wszyscy będą – po ludzku – tkwić w ścisku, żelatynowani współobecnością, jako jedno rodzeństwo syjamskie, zrośnięte otwarciami twarzy, i wszystkie kawałki lądu, a może i wszelka molekuła humusu będą osobowe, wtedy życie siłą rzeczy rozbuduje się mentalnie, żeby wywlec się w kosmos na sprężynie ustanowionej dzięki przezieraniu przez siebie poszczególnych świadomości.

Rzeczywiście, fajnego księdza nam zapodali personalistyczni pocieszyciele (pamiętamy: lata 40., targana w kłębach populacja może spokojnie, zważywszy na przejścia poszczególnych bliźnich, aktualizować przedwojenną zagadkę Wilhelma Reicha, jakim cudem ktokolwiek pośród mas nie zostaje rzezimieszkiem [więc: dystrybucję takiego cudu niewątpliwie stara się zapewnić personalizm]), ale gdzie znaleźć okruszki, którymi karmić można by te – cholernie jednak elfickie – wizje w takim dniu, jaki się nam porobił [od nienajnieświeższego, bo wczorajszego jutra?]? A tu: kuku, jaskółka ufajdana krwią pyszałków! Dlaczego? Już mówię!

 

CO KILKANAŚCIE CHWIL – SŁODKI SZLAM / CZTERY8Ha – ZA NIEWINNOŚĆ

Powiedziałem? Pytam się? Acha, bo generalnie: czytam z tabletu, wygiętego obecnie tak, że cały mój otok przysłonięty jest wewnętrznością stożka, przerośniętą czapeczką bankietową bądź czarnoksiężnika. Tyle że uformowaną z elastycznego tabletu, z którego recytuję, co następuje w niniejszej recenzji, a w niej… cofam się do momentu, kiedy zlecenie Hitachi harmonijnie przepiłowało się. Czytam to sobie za pazuchę, co tam za mecyje odchodziły. „Za pazuchę” – bo jedynie na taki mogę liczyć kanał, żeby doczołgać się do Waszych arcywysportowanych oczu, ponieważ wydaje mi się, że to coś pod płaszczem to jest kamera, choć niektórzy śmieją twierdzić, że moje ciało, ale ja z nimi nie mówię, nie mam pojęcia [w kolorze radioaktywnym, zielonkawego], o kim mówię, niestety. Niestety nie dano mi ujrzeć, co się wyłoniło po uchyleniu płaszcza, kiedy do moich łap podawany był tablet. Tablet z miejsca wszystko przysłonił (pogromca balonówy / perspektywicznej jeden!). Kto mi pomógł i wyszarpał go spod płaszcza? Dostępny w każdej ścianie demon Harcerz = połączenie smażonego sera i dłoni szczura, które pacają uwielbieniowy tam-tam? Mnie się pytacie? Acha, to nie Wy, tylko ja. Jakimś cudem powiedziałem coś, czego nie przeczytałem z tabletu. I to się nie nagrało, a tyczyło się jaskółki ufajdanej krwią pyszałków. Nie zdaję sobie zupełnie sprawy, w którą stronę to poszło, mogłem chwalić jej styl. Wypowiedź musiała nie przypaść do gustu prompterowi [wtem! prompter naciera z maczugą i kością w poprzek jumbojetowego nosa]. Co za czasy! Ktoś chyba kręci właśnie o nich film, sądząc po tym, jakie są. A co słychać w recenzji? Szał recenzowania ogarnął – powstające z nadmiaru chtonicznej czułostkowości – maleństwa, nazywane (przez życzliwych inaczej) jakimiś tam krajami. Na straży tradycyjnych wartości postawiono halabardnika, którym jest relatywizm moralny. Zna się na tym, ponieważ jego wartości nie trzeba nikomu przedstawiać. Witamy, witamy, a kogo my witamy [jak słychać, wszyscy go witają i pragną, by to z nimi uprawiał ketman oraz farmę dżinów, które wypluskują z gleby, od razu w futrze, obładowane wisiorami, i jeszcze fałszywe dokumenty z macy zrobione pokazują, wyhodowane dżiny, kiedy się za nimi wrzeszczy: „halt, papiren, sznela!”; więc jest co chrupać]. Tymczasem moja recenzja cofa się do fazy przepoławiania, wywołanej bodajże przez zegizm (tu lepki slogan: wzrostu dość, mnożyć niet! przepoławiajmy się!).

Więc staję się nagle best frędzlem u śliniaka sprawy, którą prowadzę [komu nie przydałby się śliniak – otacza mnie graffiti o podobnej wymowie, jednak nie mogę go rozczytać, za potężne liternictwo, napisane jest to uformowanymi ze ślinki dwunogami, których występuje taki tłum, że napis osiąga metropolitarny rozmiar]. Podobnie jak dżiny odklejają się od muld fosforyzującej gleby, ja wypluskuję ze swojej otoczki. Szlajam się za sprawą Hitachi, doczekując zarazem aż manii uwspółcześniania się oklapnie metalicznie szary gringo = jego« spazm. Tyle jedno pół, a symetrystycznie: dostaję łapówkę, abym zajął się czymś, co przy pierwszym macnięciu tego dziadowskim kosturem nie przypomina ekstraktownia myśli strategicznej, a jednak… Czynni musieli tu być jacyś inni… producenci duszpasterskich pił spalinowych do porcjowania, a następnie kupażowania odmętów, jakimi można by ilustrować, co na osobności robi czas (obwieśli: robi odmęty). Ponieważ: dostałem łapówkę, tak? (fakt pospolicie oczywisty tak bardzo, że aż nie sposób na niego choćby stęknąć), w ramach łapówki otrzymałem dżipy, taki model adidasów (proponowano mi swayzee-niewidki, ale przeszedłem się kawałek po fosforyzującym asfalcie, zatrąbił na mnie przezroczysty dostawczak i jednak podziękowałem); dlaczego akurat butom przyszło mnie korumpować?

Mógłbym przytoczyć tu alegoryczny obraz ławicy pstrokatych, nierozkładalnych adidasów, które zatykają ocean, bo wysypały się ze statku podczas transportu z odległej fabryki. Napomknąłbym wtedy, że akurat tym obrazem (spośród przecież całkiem wielu) McKenzie Wark otwiera swoją rozprawę ze „Spektaklem dezintegracji” (w książce o identycznie brzmiącym tytule). A jednak nie, zmilczę ów obraz, jakby go namazał Jackson Pollock i jakby nic więcej nie przedstawiał, prócz własnej ekspresji [w jednej sekundzie na wszystkich bilbordach zawisły ogłoszenia, że wzór męskości na miarę drugiej połowy XXI w. czmychnął, ale zaklinował się w tunelu czasoprzestrzennym, bo ma takie wielkie mięśnie brzucha, i podobno prześwitują, a w środku same cuda, nieznane media i metyskie kombinacje, nienamierzalne dotąd fauniczne sukcesorki, zawsze świeższa jurajskość itp.; apeluje się o rozpieczętowanie każdej konserwy, ponieważ probabilistyczne akceleratory wykazują ożywienie na ich tle, w najszerszym rozumieniu, również udawanym czy w rozumieniu udawanego, neotardzkiego konserwatyzmu; któraś konserwa może posiadać drugie dno (mój boże!) i drugie wieczko, a pomiędzy nimi… tunel, z którego wystaje spodkiem wzór męskości na miarę drugiej połowy XXI w., i wymachuje… obezwładniająco, promieniując wyczuciem sytuacji godnym zwrotu choreograficznego na euroazjatyckiej scenie politycznej: nowość! polityka wyzwoliła się z kolein ust, politycy nie biadolą nad sobą, wyrażają dramaturgię w tańcu]. Zamiast wspomnieć o ławicy adidasów lub choćby napocząć styki obuwia i rebelianckiej smykałki (szewc Rumcajs, szewcy Witkacego, buty w „Czekając na Godota”hm), zdradzę się ze swoim podejrzeniem, że łapówka, którą otrzymałem (przypomnę, jak wyglądała), stanowić może odprysk prastarej obyczajowości, czyli zaiwaniania papuci każdemu, komu się da: Krzyżakom, wietkongowi, księżniczce dżdżownic… Ale przede wszystkim wyeksponuję swoje zadufanie, żeby na kanwie zdziwienia, które ono niechybnie podnieci (przy takim haecceitas, takie zadufanie?!), przebiję się z doniesieniem na temat nieprawdopodobnie intrygującego mnie zabiegu stylistycznego, zastosowanego przez McKenzie’go Warka w jego rozprawie („Spektaklu dezintegracji”). Więc: co mnie zaintrygowało do tego stopnia, że (jak orzeł na bungee-reszce) wyskoczyło mi przez oczy, zanim ruszyłem z tym przed siebie? Jak to, co?! Elegancja, z jaką autor „Manifestu hakera” pododawał do każdego rozdziału („Spektaklu dezintegracji”) motto z Baltasara Graciána (przykładowo: tytuł rozdziału „Teoria queerowa Charles’a Fouriera” podtrzymywany jest następującym [metaeuforycznym] dziobnięciem w tzw. warunki: „Sztuka życia polega na tym, by zmienić w przyjemność to, co mogło stać się zgryzotą”).

To niebywały punkt zborny okoliczności i czegoś bardziej od nich muskularnego. Ponieważ w tym miejscu recenzji cofam się do momentu, w którym

                                                                                                                

DAJ SIĘ BRYKNĄĆ KAWAŁEK / SWOIM BEHAWIORALEM

noc trwa, jakby żaden zdesperowany chrabąszcz nie mógł jej wyrządzić krzywdy, a tu ja i zawędrowałem aż na ul. Pereca, pod mennicę, gdzie na saksofonie Lisy Simpson gra nie kto inny, tylko hologram Baltasara Graciána. Nie mogę pojąć, co za egzotycznie pościelowa nuta [aleatoryzm kontrolowany + alkowa z pudła po telewizorze tak płaskim, że rozpozna się w nim jedynie lilipuci fantom – pradziadek nietoperzowych skrzydeł, którego łopot jest do tego stopnia ideologiczny, że stale zaopatruje w inspirację tzw. przytomność, jakby bez niego nie mogła w ogóle lewitować, choćby na wysokości opadającej kopary]. I powiem Wam to, powiem tak. Wzór męskości na miarę drugiej połowy XXI w. niech się schowa i wcale nie wystaje [choć lada moment wyrobi sobie zęby wytrycha i fordanserski tonus raczkującej Statuy Wolności, więc przydałby się, ale co mi tam]. Zobaczcie lepiej tego księdza!

W przedmowie do wydania „Wyroczni podręcznej” z 1949 r. autor przekładu [Stanisław Łoś] informuje nas, że za zdecydowanie sprzyjającą okoliczność poczytywać możemy sobie cherlawą garść danych biograficznych, jaką odnośnie Baltasara Graciána – jako ludziska podniecone jego zaistnieniem – dysponujemy, bo to tylko wzmacnia przesłanie, które zakonnik performuje, chowając się w nim (jak w przepastnym kapturze, sięgającym aż… do pięt kogoś trzeciego; np. wszechświata?) [w tym miejscu: porywają mnie dżipy, wzute pokątnie na me niedźwiedzie stopy, same mnie niosą, zasuwamy w gąszcz przecznic, wwiercamy się w burzoną pieczołowicie Wolę, kupażowaną następnie w kombinaty biurowo-sypialniane zgodnie z halunami wyświetlającymi się nad ogarkami developerskich cygar, już prawie jesteśmy, niemalże stykam się górną wargą z czubkiem siedziby Fronteksu, Frontex gnieździ się w tych samych przestworzach, w których wcześniej czuwał IPN, czuć jeszcze, czyżby szwargot chochlików na czuja odmierzających czas, przesypując zawartości teczek? nie, to ja, chyba postanowiłem zwyczajowo drzeć się przez szyberdachy dżipów, że: dyskrecja to posłaniec, niewytracający endury w chrobotach o uznanie, w chrobotach o uznanie pieść swoją tajemniczość, bo ona… przeżywa {inkub to bubel!} – takimi drę się sloganami, zamachując się tym samym na zgoła odmienną aktywność; ponieważ już chciałbym pamiętać, co przykazane miałem hipnotyzującym brzmieniem saksofonu, którym dosłowną chwilę temu komunikował się ze mną hologram Baltasara Graciána, haratając i zaszywając mi w kieszonkę monstrum , jakim przy należycie ekspresyjnej recytacji stałaby się „Sztuka Geniuszu Traktat o koncepcie”; więc: co też to ja miałem w niniejszej recenzji zmrużyć, a co wytrzeszczyć, tańcując frazesami wokół survivalowej przyprawy? w zamian za dżipy?, które są akurat o ćwierć wydłużanej rzęsy od dachowania, tak się wykręciły, dalej nie gnają, bo niby dokąd, kiedy wyrósł przed naszymi nosami mocno zastanawiający biurowiec L’ORÉAL-a; na tyle mocno zastanawiający, że na dziwieniu się mu dałoby się spędzić kilka turnusów wszawicy w placówkach wysiadujących dyplomatom ich wdzięk / chromowane półdupki {nienawiść do ambasadorów ma się we krwi?, bo ja chyba mam}; świerzop! – tak budowniczowie wołają podobne budowle; zarazem jak gdyby Fagin pośród biurowców, a skoro szara maź, jaką karmiono obdartusów w sierocińcach, z których Fagin wyławiał sobie skrzatów, to jedyny ożywiający mnie archetyp, a Fagin – czuję: to jedyny bohater identyczny ze mną, nasze organy znajdują się przeważnie w tych samych miejscach; przynajmniej ufam, że tak właśnie czuję, zatem prawdopodobnie współuczestniczę w identyczności analogicznie do tego, jak „ostatni antyspektakularny człowiek” {Guy Debord} utożsamiał się z żywiołem czasu… więc nie dziwota, że jeśli jest noc, a tu biurowiec L’ORÉAL-a [!] i pracuje na całego, rojowo nakręcone ekipy obmyślają w nim konceptualne fluidy, taki pacykarz, ideoplastyczny kosmetyk, i coś na mnie skapuje – wreszcie pamiętam, co było milisekundę temu!].

Dziś o autorze „Wyroczni podręcznej” wiemy nieco więcej, niż wiedzieliśmy w 1949 roku. Do skromnej garstki o zawartości biograficznej doszła puchata pięść, w której pulsują niespokojne myśli. Bowiem nie lada kabały przysparza fenomen, jakim bez wątpienia staje się zygzak pozagrobowego życia Baltasara Graciána, jeśli zważyć, że posągowa sentencjonalność jego wywodów przyświecała misjom dziwacznie, wręcz kosmicznie, a nawet podejrzanie różnym, rozwierając dodatkowe powieki tam, gdzie spodziewać mógłby się ich chyba tylko ten, kogo bez końca obserwuje calutki świat [czyli: sam calutki świat]. Myślenie tajemniczego księdza i jego poradnictwo odnośnie strategii osobistych wciskane były pod dachy skrajnie do siebie niepodobnych domów wydawniczych. Trafiły w poczucie ponętności zarówno PAX-owi (więc: założonemu przez Bolesława Piaseckiego instytutowi cieszącemu się sławą wylęgarki księży-agentów), jak i kreatorom menadżerskiej gołoledzi mózgowej [„Wyrocznię podręczną” najłatwiej obecnie dostać w pastiszowej formule, podawaną w przekładzie z amerykańskiego, w interpretacji ichniego marketera kaznodziei, drukowaną w seriach typu „poznaj swój sekret przez jego domofon, na pewno Cię wpuści”, a dosłownie: w serii, która się – nie zmyślam! – nazywa charyzma.sensus.pl; i kiedy w „Spektaklu dezintegracji” pod rozdziałem „Guy Debord, jego sztuka i czasy” znajdujemy motto, które przewraca nasze stragany, że z zewnątrz robią się na pałubę, a w środku pełne są harców i pokrzepienia, mianowicie motto: „Znaczenie nasze zawdzięczamy raczej temu, co udało nam się ukryć, niż temu czegośmy dokonali”; to samo w wersji charyzma.sensus.pl rozbrzmiewa jak domofon w mieszkaniu clowna, którego petent pozna zaraz jako swój sekret, mianowicie brzmi: „Reputacja jest w większym stopniu owocem ostrożności niż czynów: jeżeli nie jesteś nieskazitelnie czysty, zachowaj chociaż przezorność”]; cóż, menadżerska ślizgawica mózgowa (charyzma.sensus.pl) i wylęgarka księży-agentów nie występują, być może, w rzeczywistości obiektywnej, wyżętej z paliwa symulatorowego, jako niepodobne do siebie adresy, jednak w przestrzeń przeznaczoną na zachodzącą między nimi sympatię wlewa się trzeci, zupełnie specjalny wydawca, który miesza tropy ich narcystycznym refleksom, także paprze im sposobność do przeglądania się w sobie nawzajem. A więc w uogólnione kształty rezonatorów graciánowskiej mądrości [= wszystkie jesteśmy agentkami swojego tajnego kapłaństwa, nawet jeśli przy omsknięciu podczas manipulacji na dużych wysokościach nie szukamy sprzączki od spadochronu, lecz chwytamy od razu za portfel, by poprzez jego sztuczny całus brnąć wzwyż]… czyli: tutaj mamy wylęgarkę księży-agentów, a tutaj oni się zdążyli wykluć i z miejsca ślizgają się na mózgach, szastając bonmotami modyfikującymi usposobienie, ale nie do końca, bowiem w bukoliczny obrazek wdziera się substancja o osobliwych manierach, mianowicie: ektoplazma uformowana w sylwetkę i autorski system zachowań Gérarda Leboviciego („zamordowanego skrytobójczo w Paryżu 5 marca 1984 roku w niewyjaśnionych okolicznościach” – jak głosi dedykacja do „Rozważań o społeczeństwie spektaklu”). Tenże wsunął w nasz ukochany mroczny ślizgawkowy kosmos przebłyski o energetycznej konstytucji, ustanowione doniosłymi aktami przyjaźni, och, ale nie były to przejawy systemowej – jak się to dziś nagminnie wytyka – amikoszonerii wszechświatów, lecz solenne wybryki bezinteresowności, celowanej i rozpylanej ze snajperską szczodrością, idealnie wprost podminowującej objawy – dziś wytykanej symptomom nagminnie – systemowości [nędza symptomów / w układach scalonych / same symptomy / w spodnium charakterów]. Były to wielkie akty, raz jeszcze podkreślmy, były to wielkie akty sponsoringu, przenikające jakimś cudem przez zamarznięte kałuże ropy naftowej i pozostałe polimery, którymi patrzymy, jak ziemskie białko bierze z nami rozwód; przenikały przez to, przechlapane do tej frędzli na skrzyżowaniu trajektorii szwenków i przeciwujęć, przechlapane do tej frędzli, zwisającej tam, aby tzw. przytomność, błogo lewitując, miała na czym poćwiczyć ideoplastyczne smarowanie iście prezydenckiego czy wręcz arcypapieskiego mejkapu, przechlapane tam, dalej już szły eliksirem, owe wielkie akty sponsoringu, ciurkając jak cyrograf z kranu, szły, leciały, padały bezpośrednio do adresata, którym był oczywiście przyjaciel, czyli oczywiście – sławniejszy od świata – „ostatni antyspektakularny człowiek”.

Cóż, tak właśnie było, Lebovici zaprzyjaźnił się z Debordem, sponsorował go i zapewniał warunki [do uklasyczniania? – to nie ja się pytam, tylko mój autotune]. W 1983 roku kupił kino, w którym wyświetlano wyłącznie dzieła filmowe Deborda; podtykał opierunek, niemalże obudował łachudrę [„pijaka, stratega”] ciepłym kątem z potężnymi widokami; ludzie mogli wreszcie poczuć, że podobno coś mówią, a ich usta produkują znakomitej jakości delikates, kiedy anaboliczne sypali, a sypali tak: „Debord to balerina Leboviciego”. Lecz chwilowo, na ćwierć chlapnięcia migawką, nie w tym sęk, kto komu kupił kino, a kto dla kogo tańczył [lub: skoro „zawsze pragnąc zła, dobro mnożyć wciąż” – skoro tak, to: komu owo dobro przypadnie i zmontuje bonusową jaźń?], chwilowo nie. Bo tu liczy się… jedynie Baltasara Graciána. I jest! (Mene, tekel!)

Lebovici założył w 1969 roku wydawnictwo Champ Libre, a dobór publikowanych w nim autorów czytany był jako transmisja na żywo – prosto z bazy „ostatniego antyspektakularnego człowieka”. Szczególnie wymowna jest tutaj obecność pomysłodawcy następujących powiedzeń:

„Momus powinien był pozbyć się raczej swych oczu na ręku, niż okienka w piersi”

„Człowiek dwudziestoletni – to paw; trzydziestoletni – lew; czterdziestoletni – wielbłąd; pięćdziesięcioletni – wąż; sześćdziesięcioletni – pies; siedemdziesięcioletni – małpa; osiemdziesięcioletni – nic”

W roli pomysłodawcy powyższych powiedzeń występuje ewidentnie ktoś znany, z czego jest znany – to o dziwo wiadomo, ale nie wiadomo, z czego się składa (celebryta tajniak?). Czyli, rzecz jasna, mój łapówkodawca, hologram księdza, o którym bez końca rozmawiamy. Patrzę teraz – nieco z góry – w prężące się na mojej pedikłir-dziczyźnie dżipy. Powoli dochodzę do tego, że one zostały chyba skradzione któremuś z późnoludzkich purpuratów [prawdopodobieństwo spadziste, że panu Dziwiszowi; mieszkaniec papamobile mógł mieć białe martensy {?!}, czemu jego załatwiacz nie miałby stąpać w dżipach]. Z pewnością wg klasyfikacji Graciána jestem osiemdziesięcioletni i siedemdziesięcioletni, jeśli chodzi o wiwatowanie mojemu spóźnionemu refleksowi. Słabo mu wiwatuję, kiedy go właśnie przepuszczam w długaśnej kolejce do rozpoznania sytuacji bieżącej [przede mną czeka jeszcze kilkaset identycznych – wykapane mła! – podróbek Fagina, tylko – włala! – bambrowatych]. A sytuacja przedstawia się malowniczo: to adidasy mnie nagrywają, a nie mój tułów, który w przypływie intencji poszczułem „rysiami podejrzenia” i już chciałem uważać go za kamerę [wiecznie zła pragnąc / myśli grać piersią].

 

STWARZAĆ PRZYPADKI? MOOOGĘ!

To już pewne. Nie mam pod płaszczem kamery! Tam są książki. Skąd wiem? Bowiem jedna wypadła, i z pewnością zachciałoby mi się pogniewać na nią, ale gdzież bym mógł, jak rozwarła się na tzw. przypadkowej stronie, a co ja tu czytam: „Słowa wypowiadane teraz dla lepszej, o ile to możliwe, przyszłości. Są to jednak również »słowa pierwotne«, dorzuca Benjamin, mając na myśli styl epigramatyczny: słowa »lapidarne«, tak krótkie, jak trwałe, co widzimy na dawnych nagrobkach i co nieomal pozwala odnaleźć u Horacego styl możliwej odpowiedzi samym agentom gestapo”.

Przez chwilę pamiętam jakby lawinę fluidową, konceptualny pacykarz wylewający się przez szpary jednego małego biurowca na całą rozciągłość nocy. A także styropianowe głazy wciśnięte w baletowe pończochy, których styropianowe kwiki dubbingują rzekomo odsmażany lazur┼♣… Ale coś tu jeszcze jest napisane: „[…] Należy stwierdzić ponadto, że opierając się na swojej pracy o barokowym dramacie i alegoriach, Walter Benjamin mógł uświadomić samemu Brechtowi to »historyczne źródło«, na przykład poprzez odkrycie przed nim pisma Baltasara Graciána”.

Oho! A więc to tak! Czyli również Brecht załapał się na promieniowanie naszego tajnego celebryty? Postanawiam przekonać się, co to za książkę czytam, czy nie napisał jej przypadkiem jakiś piernikowy sędzina, który z ekscytacji skonfundowaniem, w jakie wtrącają wyroki jego autorstwa, pożera większość własnej twarzy, że zostaje z niej jeden guzik, i dopiero ta resztka zostaje na potęgę spożytkowana, ponieważ sędzina, manipulując guzikiem, śle swoje pretensje do piernikowej laski marszałkowskiej. Ale nie. Czytam „Strategię obrazów Oko historii 1” Georges’a Didi-Hubermana. To chyba dobrze, prawda? Jednakowoż: czy ona mnie nie nagrywa i skąd mi się wzięła? Acha, byłem na baletowej sztuce, przedstawieniu o głazach, które zapomniały się odezwać i w zemście przeszkadzały firmamentowi ujędrnić jego ekspresję, insynuując, że coś się niedobrego pichci, śmierć cieplna lub coś w ten deseń. Przede mną siedział hologram Didi-Hubermana, obiecałem mu recenzję w zamian za to, że przestanie mi zasłaniać, zachowałem się podstępnie, [coś na mnie skapnęło? Szanowni państwo, lawina fluidowa…! – i już zaraz będę pamiętać przykazaną treść niniejszego omówienia „Sztuki Geniuszu Traktatu o koncepcie”, jednak wpierw…] przepraszam! I z góry dziękuję za wszelakie szpanersko potencjalne sposobności do kolejnych przeprosin. Ukorzony, chybcikiem weryfikuję, co W. Benjamin zawarł w „swojej pracy o barokowym dramacie i alegoriach”, co tam tkwi odnośnie Graciána. I co? Okazuje się, że – owszem, jak najbardziej – ciekawostka! Wg autora „Anioła historii” autor „Wyroczni podręcznej” tak projektował dworzanina, żeby dworzanin – jako model [stewarda??] – stał się zmiennikiem świętego (w związku z przepoczwarzaniem się szat, w jakich kosmos ludzki będzie oglądany zaraz). Pozdrawiam dworzan: zakały wyosobnienia, bez marudzenia, towarzyszcie… Atmosferze wyzutej z Ziemi! (jak szatan spłakany nad konceptem bezdenności obrazu).

Niniejszym czuję, a przynajmniej coś mi tak podpowiada [najpewniej mój daimonion, czyli –wyolbrzymiona przez rozpiętość karniszy oraz innych rur współpracujących z jej kulisowym przerysowaniem – cielistość], że niechcący stałem się dworzaninem sytuacyjnym. Nie będę tutaj mutować w nadmieniającego wiecznie, że „sytuacja ma rację” [patrz: „Było i było” Białoszewskiego], bo takim redneckiem byłem [już] zawsze, i choć mogłoby to brzmieć zwiewnie a powłóczyście, trzymałoby się tego niechybnie coś w stylu: „a pośrodku – jesień, stara i zawsze ma rację” [styl napisiku komunikującego się ze mną przez mur w wucecie]. Cóż, powietrze dokonuje na sobie tak przelotnych operacji plastycznych, a tak wybrzuszającą się ścianą dźwięku pozostaje, dopadając teł i dedykowanych im piekieł, i z taką prędkością aklimatyzuje się do niesionych pod sylficznymi brzuchami lekkomyślnych wypowiedzeń, których nie da się cofnąć [w szczególności moich, na jego temat], że wszelka bryła niknie przy nim i zamienia się w tyłek [sic!]. Jednym słowem: śmieci będą moje wszystkie / jak wrócą do siebie [wszystkie]. A więc jest sytuacyjnie i nie ma odwrotu: wałęsam się po dworze = macie we mnie dworzanina, który właśnie Wam obwieścił, jakie przesłanie kryje się za niniejszą recenzją „Sztuki geniuszu Traktatu o koncepcie” Baltasara Graciána. A teraz trafiamy razem w sam środek ustawki, byliśmy kiedyś na ustawce?

 

NA MIŁOŚĆ BODŹCA! / UDAJMY WICI / ROZLEGŁĄ PRZYSZŁOŚ…

Pytam ponieważ jestem dumny z tego pytania; byłoby obleśnie, gdybym dodał do niego uwagę, że jego retoryczny atom doświetla bujne kształty niewiedzy, jakiej natury depeszami najogólniejsza sytuacja struga nam bieżące role. Szczęśliwie się składa: moja głowa jest gdzie indziej. Bowiem: w tablecie! Który przez blutupfa nasyła na mnie już nie jeden, a cały Kapitol prompterów, z kolczykami z kości judasza (albo Amalka) w poprzek jumbojetowych nosów, w czapkach z rogami diabła, co uprawia turyzm, zwiedzając podziemia innych Planet. Otóż ustawka! Odkąd jestem dworzaninem zewsząd sypią się na mnie bodźce popychające, bym siedział – jako pseudopilot – wewnątrz idealnego wspomnienia o tym, jakie – dosłowne sekundy temu – obiecałem wcisnąć pochwalne gazy do dechy i opiewające klaksony, w zamian za dżipy, przez których szyberdachy drę się, że dyskrecja jest wybitna, zaszywanie personalnej istoty, tajenie swojej sensowej asystentki to świetna sprawa, w związku z czym diablo nie do twarzy mi ze zdradzaniem naprędce, i nie taki ze mnie szybki Stevie [Jobs], ładujący każdemu w jego łapczywość anioła żywiącego się muśnięciami palczastych powiek, i muszę przebyć odmęty czasu, żeby szepnąć cokolwiek z tego, co hologram Baltasara Graciána przekazał do mojej wiadomości jako zawierający się nad tutejszą recenzją odsmażany codziennie lazur.

Ale, o dziwo, to: zupełnie już. Długo trwam schlapany konceptualnym pacykarzem L’ORÉAL-a aż po najdalej wysunięte nosy, jakimi dysponuję. Doby się tarabaniły, przedzierałem się jak gdyby wzwyż, gdyż nie padałem na ryj jakiejś nowszej różowości, np. „Babe świnki z klasą” w wersji na kałużę i rozpuszczony wyzwalacz nukleonów. Dzięki dżipom! Jestem wdzięczny panu Dziwiszowi, że najpewniej jemu je skradziono. W końcu nie wytrzymuję mojej łachmanowato i rurowo cielistej rycerskości, dociera do mnie, że przecież czytam Wam tę recenzję. Patrzcie państwo, jak ja Wam to czytam!

To niewątpliwie najważniejsza publikacja roku! [Tu, jasna – niczym super wejście / po drabince / przez splot słoneczny – sprawa, mowa o recenzowanej pozycji]

Otrzymujemy bardzo żółtą książkę, która jest bardziej żółta niż hacjenda Wernyhory na słońcu, a jej muskularne promienie zbliżają nas do potrzeby geniuszu zatkniętej w membranie immanencji niczym poseł w kilkusetosobowym konfesjonale.

Nawet jeśli wytężając sensory, dopatrujemy się ciągle hitlerowskiego wąsika z supremy i zaklinamy go: „sezamie, chrapnij porozumiewawczo, jeśli nadal zamierzasz ślęczeć pod większościowym kinolem, nijak się nie objawiając”; nawet w podobnym wypadku nie sposób, rzutując gigantomachią z czubka niezawisłej rozkoszy, nie zdumiewać się, jakże niebywale obudowaną pozycję otrzymaliśmy.

Należy chyba bez ogródek wytłuścić to otwartym, lejącym się jak surówka i frytki złota bezpośrednio ze… żłopiącej wulkanowe koktajle chmurki Eldorado, wytłuścić to otwartym tekstem: „Sztuka geniuszu” Baltasara Graciána znalazła [metaeuforcznie] aktywnego posła w osobie Piotra Sobolczyka, który nie dość, że ją przetłumaczył i co chwilę tłumaczy nam ją na nowo [w zwariowanym trybie, który się nazywa: ciągle znów {ale nie mówmy nikomu, że to aż tyle ciągłości naraz}], ponieważ pan Sobolczyk wypracowuje imponująco osobliwy dżender odsyłacza, któremu sprężynujących ruchów jednoczesnego zoomowania  i towarzyszenia biegowi wywodu pozazdrościłyby nawet oceaniczne ssaki, trzymające rękę na pulsie przydennych mroków, zarazem podkręcając loczki najwyższym falomɝ. A to nie koniec turboobecności polskiego naukowca (dającego się dotąd poznawać głównie jako białoszewskolog)!

Nie omieszkam odnotować: turboobecność Piotra Sobolczyka w spolszczonym jego rękami barokowym przewodniku po strukturach okolicznościowego geniuszu sięga daleko poza horyzonty dworzanina, który ożywia w pamięci nieprzebraną wielość krzywych dróżek, jakie przyszło mu zdeptać, by poczuć, że dryfując, mapując oddal „mową błądzących kroków”, zestraja osobisty wymiar przygodności z jej absolutem, jakby z krwawego zaangażowania w losowość wyłaniała się sylwetka przystosowana do rodeo na aleatoryzmie własnego położenia, i rozpędzała się aż dworzanin przeżyje dachowanie w zderzeniu z pomysłem, że wystąpił akurat tu, bo mógłby być wszędzie indziej.

Pomijając to, że oprócz zaskarbiającej sobie rozmaite influencje wpływowej introdukcji do dzieła hiszpańskiego księdza i przymocowanych do niego przypisów, Piotr Sobolczyk odpowiada za załączoną po jego końcu antologię Siglo de Oro, warto równocześnie posmakować swady, jaką polski naukowiec przejawia, animując ekstrawaganckie zjawy wywiedzione z zamierzchłych form. Również tak zamierzchłych, jak notka biograficzna poprzedzająca wybór wierszy. I na ten przykład, wysnuwając z bryły mroku postać Francisco Quevedo y Villegasa, spec od dyskursywizowania Białoszewskiego opowiada: „Podejmował tematykę najróżniejszą, ale trzeba podkreślić, że jak nikomu genialnie wychodziły mu złośliwe satyry i literatura okołoskatologiczna (napisał nawet »Traktat o dziurce w dupie«) […]. Znalazło to też odbicie w moim wyborze, gdyż podobnie cenię i górę ciała, i cielesność od pasa w dół, a Quevedo bryluje w obu”.

Nie do końca potrafię pominąć to, jaki przypis namierzyć można jajowatym otwarciem twarzy, zawędrowawszy w zakątek antologii, gdzie króluje Lope de Vega. Bo? Bo dostaje się nam tu czymś wyjątkowym. Posłuchamy się tego przypisu? Ja posłucham, oto on we własnej quasi-osobie:

Por. P. Sobolczyk, Przekład (sonetu) na szybko: Przekład sonetu w antologię się wpisuje, / A antologia w grantu ujęta ramy; / Tylko tyle tych rymów w hiszpańskim mamy! / Dwa po cztery plus trzy po dwa sumuję. // Ze słownikiem online rymów kombinuję, / A gdzie się zatniemy – jakieś „nynie” wsadzamy, / Niech wierzą, iż archaizmem tak przyprawiamy: / I tak już się połowa lepiej gorzej sztukuje. // Teraz te po trzy, choć jeden tu niedokładny, / Narasta poczucie, że wnet znów się uda, Wszak lepszy „cyna – czynam” niż żadny, // I czemu jednego dnia płatek, drugiego gruda, / Ciśnienie? Niedosen? Biorytm niezgrabny? / Kości sonetu czyż można rachować na cuda?

Kiedy tak beztrosko przywołuję skrajny – chciałoby się rzec: emblematyczny – rąbek szaty o jurajskim szwie, w jaką obleka „Sztukę geniuszu” jej tłumacz, towarzysz i kreator opracowania, któremu trudno byłoby odmówić niespotykanej dozy polityki autorskiej, czuję, że bezwolnie poddaję się urokowi zaczepionej na Graciánie idei Deborda, by awangardę ekspediować w przeszłość (a może lada chwila się preposteryjnie okaże, że od dawna czekała na nas z przodu, wraz z muszelnikami i innymi jarmarcznymi apaszami, w których źrenicach odbija się, jaki z Big Crunchu guignol-spekulant, majcher-benzyna, przy nim parkiet giełdy to bambocjada, średniowiecze!, obwisłe szelki maklerów robią za uśmiechy jokera zawieszone na palmach w parku, tymczasem notowania skupiają się wokół całującego się samemu ze sobą… saksofonu, saksofonowych oczu, saksofonowego nosa, z których już tylko zielone dziewczęce wąsiki i długaśna broda wystają, jak z latającego spodka przemierzającego szmat owianej legendą nicości). Czuję również, że poddaję się oddolnej rejestracji, i to nawet nie ze strony dżipów, ale głębiej, kości mnie nagrywają, robią sobie ze mnie tamburyn? albo pod płytą chodnikową mieszka jakiś wulkan, metodą słuchawkową podpijany przez niebian, dworzan zamieszkujących Atmosferę wyzutą z Globu? lub też dżdżownice z kamerkami w japkach, nagrywające trawienie całości Ziemi, zasadzają się, by zaiwanić mi dżipy i ubrać w nie swoją księżniczkę? Doigrałem się, za swoje mam! Pokazuję deiktycznie palcem, gdzie są guziki od egzotyczności, jaką wdział na „Sztukę geniuszu” pan Sobolczyk. Bowiem polski naukowiec robi z nią… groźne dzieci, rodzące się z trybalami na buziach, rzeczoznawcze powidła, wtłoczone razem z komornikiem do osłonek białkowych w kształcie rozgwiazd? Oj nie! Nie dlatego tak się z tym obnoszę, jak z kolejną nie swoją dzidzią w moim przepastnym brzuchu. Totalna lepszość się za tym kryje, szczegółowo zdradzając swój skład: „normalność tylko dla lepszaków / zawsze lepsiejszych niż są”. Po prostu w rękach profesora Sobolczyka „Traktat o koncepcie” rozmnaża przykazaną przez Graciána tajemniczość & misteryjnieszość & jeszcze misteryjnieszość. „Nigdzie nie napotkasz władzy”, gdzie egzotyka nie ma końca, bo koniec jest jej obcy.

A więc, aby przywołanemu powyżej ekstremalnemu przypisowi nie było smutno, powiem Wam coś, co pachnie Zionem. Sobowtór Piotra Sobolczyka – naukowca, Piotr Sobolczyk –poeta, pojawia się w polskim wydaniu „Sztuki geniuszu” jeszcze z 1 raz. Powiedzmy, że na stronie 221 przychodzi nam uczestniczyć w subtelnym karambolu. Nadarza się sposobność, by wpić się w naukowy komentarz o takiej treści: „[…] »Seta« tłumaczę jako »smarki«, choć słowo to może znaczyć także »grzyb«. »Gry słów to smutny grzyb«? Dlatego jednak »smarki«. Skądinąd bardzo interesująca intruzja fizjologii i niskiego stylu, polski poeta barokowy w oficjalnym sonecie chyba by sobie nie pozwolił, francuski precieux także nie”. Acha, trochę zapomniałem nadmienić, że komentarz przymocowany jest do wersu Bartolomé Leonarda: „Że zabawy słowami to smutne smarki, itd.”. Ale nie w tym brzdęk. Ponieważ po takim przypisie pojawia się… następny. I to chyba z sąsiadowania wydobywa się dorzeczne pacnięcie. Jako że przypis w ogólności traktuje o omawianym przez Graciána zgrupowaniu „konceptów paronomastycznych”, brzmi tak: „Polska poezja obfituje w przykłady tej odmiany konceptów, szczególnie we wszystkich falach »poezji lingwistycznej« (pierwsza: Białoszewski, Karpowicz, Wirpsza), druga nowofalowa, trzecia neolingwistyczna na początku XXI wieku (Cyranowicz, Mueller, Lipszyc, Sobolczyk)”.

Otóż to,  „Sobolczyk”!! Który, przywołując wzorniki wysupłane z „bazy aromatów” taszczonej polską […] najnowszą, pozwala nam sądzić, że budulec graciánowskiej klasyfikacji, jaką jezuita nakłada na zgrupowane przez siebie koncepty, służy w przemożnej części zagęszczaniu aury skojarzonej w następstwie z pulsem tego, co się akurat przytrafia, i tym samym tunelującej to, jak czas, który przyłapuje nas, kiedy właśnie staraliśmy się z nim zestroić. Rozpatrywane w oderwaniu od poszczególnych grupek, przepatrywane w rozsypce, koncepty zdają się pomagać w nawlekaniu na sytuacyjny eter personalnej czaszki, jako jego kompozytu. Geniusz w ujęciu poświęconego mu traktatu to ripostowanie losu z nawiązką analogiczną do cierpliwego oblizywania się i pomadowania olbrzymią ilością deweloperów (w życiu, jak tu stoję, pod biurowcem L’OREAL-a, nie rejestrowałem tak pękatego tłumu nieznanych ludzi, zazwyczaj jednak tłumy przedstawiają znanych ludzi).

Zapewne spece od skojarzeń przyznają mi zaraz naganne z zachowania, jednak ono jest silniejsze ode mnie, nie zdołam powstrzymać stwierdzenia, że bezlik komentarzy, których moc dostarcza Graciánowi pan Sobolczyk, może bez problemu kojarzyć się z pracą, jaką na semantycznych krągłościach wysuwających się z surowizny Samuela Becketta, wykonuje jego naczelny polski wróżbita i dworzanin, Antoni Libera. A misteryjna ciętość sprzężona z niemalże przebóstwioną dyskrecją, hołubione – a zarazem aktywowane – w toku rozważań hiszpańskiego księdza, zapraszają do iście talmudycznego rozczapierzania i zagabywania idei konceptu, czym jeszcze nie był lub: ile mu potrzeba sygnalizujących klimat chuchnięć, by modulował niechybność nadarzających się okoliczności. Zatem: nawet jeśli potwornie zostanę skrzyczane przez speców od dopakowywania totolotkowi zmysłów, żeby dawało się mu perswadować, a następnie wytykać, że obdarzony jest swobodnie uciekającą wolą, zrobię to [!] i spytam się głośno [jedynie w myślach czytając z tabletu odpowiedź], czy przypadkiem nie jest konceptem opartym na transmutacji albo (pozostając w obrębie graciánowskiej klasyfikacji) „heroicznym powiedzeniem” lub „sądem złośliwym”, niniejsza prowokacja sprawozdawcy „Pierwszej miłości” Becketta: „Wiele mi czasu zajęło – powiedziałbym, całe życie – by pojąć, że barwa oka widzianego przelotem lub źródło słabego dźwięku są znacznie bliższe Giudeki w piekle nieświadomości, aniżeli byt Boga, geneza protoplazmy albo istnienie ja, i tym mniej godne uwagi z punktu widzenia mądrości”☻☼.

Obstawiam, że mamy tu do czynienia z regularnym „konceptem przez aluzję”, skoro piewca konceptystycznej ciętości (a mój łapówkodawca i dyktator bieżącej recki) informuje: „Aluzja i jej kunszt enigmatyczny rywalizują z mową Aniołów”. Kibicujmy, proszę, by wyszła z tej rywalizacji jako tamburmajor!

Mam pytanie! Wiem, całkiem obcesowo wlatuję tu przebrany za Siri-podobną gosposię z mikroportem zaimprowizowanym z przegiętego upiora oraz w cielistej garsonce totolotka, a jednak pytam się, jak podstawiony członek publiczności [hurra, Gadziowie: WARTO ROZMAWIAĆ], mianowicie: co wiemy o koligacjach graciánowskiej teorii pomysłowości [wysysanej z mlekiem delfinów, przy wtórze crescendo-solówki na ich bogu ducha winnych, niesklejonych z tembrem, mimochodem jadących odzywkach], co wiemy o prawdopodobieństwie transplantacji czaszek, jaka zachodziłaby między myśleniem księdza a strategicznymi ustawieniami wiązki z wnętrza „projektofanii”, która się nazywa sztuka konceptualna? Ojej, mam tutaj taki tablet, który mi wszystko zasłania i sufluje, a obecnie zarządza wypowiedzią wyrwaną – wraz z zakupami – ze ściągawek chiromancji (zwanych dalej dłońmi) Piotra Sobolczyka. Oto zapowiadana wyżej [gromko?] wypowiedź: „Teoretycy sztuki konceptualnej wysunęli na pierwszy plan ideę, myśl, coś, co zupełnie odpowiada »błyskotliwości« [agudeza] u Graciána i, szerzej, u siedemnastowiecznych teoretyków. Myślę, że określenia »konceptualny« i »konceptystyczny« mogą tu być używane wymiennie, to tylko sprawa uzusu. Porównajmy tekst-manifest Sola LeWitta z 1967 roku: »Gdy artysta używa konceptualnej formy sztuki, oznacza to, że wszelkie planowanie i decyzje podejmowane są z góry, wykonanie jest pobieżną (powierzchowną) [perfunctory] sztuką. Idea staje się silnikiem tworzącym sztukę. Ten rodzaj sztuki nie jest teoretyczny, nie jest ilustracją teorii; jest intuicyjny, uwzględnia wszelkie rodzaje procesów umysłowych – i jest bezcelowy«. Tylko to ostatnie (bezcelowość) raczej wzbudziłoby polemikę Graciána”.

Dziękuję! A teraz zapytam się, jakbym był tańczącym boogie-woogie na Broadwayu szkieletorem jaskółki odkrytym w torbach z zakupami (a w sklepie pisali, że to wszystko pochodzi od krokodyla!), czy (zachowując fokus na klasyfikację Graciána) w roli poglądowego „Pomysłowego Działania Konceptualnego” [patrz: „Mowa XXX” recenzowanego „Traktatu”] nie wystąpiłby następujący tekst Roberta Smithsona: „Ponieważ galerie i muzea padły ofiarą »cięć« potrzebują tańszego produktu – w ten sposób obiekty zostają zredukowane do pomysłów, i jako rezultat otrzymujemy sztukę konceptualną”.

Zaraz, zaraz! Kto otrzymuje, ten otrzymuje; my otrzymujemy… ciętość! A w tym czasie w „Mowie XXX” „O Pomysłowych Działaniach Konceptualnych” zakapturzony obłok, z legitymacją księdza rozwartą między kłębem brzucha a puszką krtaniową, twierdzi rzecz taką: „Często pojawiają się takie inwencje w rycerskich historiach, to jak gdyby zagadki czy zamiary wykonane [odegrane]. Wyborny kaprys miał ten Rycerz, co wstąpił do środka sztucznej [udawanej] góry i ją obrabiał, co miało oznaczać jego stałość i cudzą twardość. Krążył tak po placu Królewskim, a dotarłszy do sfery działań i wpływów, znienacka ożywił się na nowo, wytrysnęły źródła, zapączkowały rośliny, zmieniły się kwiaty, latały ptaki i zawrzały drapieżniki. Atoli, mierząc się z polem bitwy odgrodzonym palami, źródła zmieniły się w wulkany, kwiaty w płomienie, harmonia w straszliwy rumor, i cała góra w potworną Etnę [Mongibelo], co ze straszliwym hałasem pękła, rozrywając się na cztery części, zatrzymując ukryty mechanizm, otoczony różnymi potworami, z których tub i trąb dobywały się salwy. Schodziły następnie po schodkach i bardzo artystycznie utworzyły ruiny”.

Niebywale mnie ta ryta na żywo egzemplifikacja rozbisurmania, pod naporem emocjonalnych prawd (chce zeł za każdych / razów wciąż, więc dóbr / zda replikator) tablet momentalnie, wręcz błyskawicowo, gnije mi na nosie, wypada z niego już tylko – na koniec, w finałowej arii śmierdzącej tabletowymi noworodkami, jakby karteczka z numerem telefonu przyczepiona do lusterka, które ktoś popsuł, niezbywalnie zaaplikowawszy w odbicie… telefon, więc, zwiedziony wyrzutem, że popsuł lusterko, zostawił numer wciśniętego tam jakimś cudem… telefonu, bowiem nie wypiera się poczynionej na cudzym mieniu usterki – a więc to tak! ponieważ ze zgniłego tabletu wylatuje przypis związany z zupełnie odmienną Mową, „O Transmutacjach”. A tu: „Zachowałem nieoczywistą – barokową! – składnię Graciána, ale ponieważ mam podejrzenie, że nie każdy odgadnie prostą w zasadzie rzecz, którą mówi teoretyk, to parafrazując prościej: transformacji ulegają przyczyny wydarzenia, a nie ono samo, i zostaje ono niejako wtórnie »adoptowane« (skądinąd bardzo ładny koncept) przez innych, a podobnych rodziców (przyczyny)”.

Przychodzi mi do głowy samoróbką hieroglifu: a może koncept = Duende?

Doznaję nagle przebłysku, który pochodzi z najskrajniejszej teraźniejszości – mojej antypody. Zrywam z Hitachi! Nie dostaną ode mnie ekstraktu myślenia strategicznego, mogą co najwyżej wyczytać sobie coś z podmuchu przyprawy, który po sobie zostawiam. Wątpię jednak, czy ich głośniki zdołają go utrzymać. Nie obawiam się odwetu, dokonywana na mych czasach i pisanej im smarkami, tajnej bazie w kałuży z substancji trwania – najprawdziwsza zemsta to moje drugie imię. Jeśli chcecie, mogę się nawet zaklinować w sprzężeniu zwrotnym, jakby w kanciapie idealnie zbliżonej do mojego ciała. Np. powtarzać, jak łopatologicznie katapultowane sumienia krążące nad dziurą po globie, że nie umiem rozczytać niniejszej recenzji, aż tak jest pozytywna, że nie umiem jej rozczytać; światłu wystarczy dorysować młotkowego, by aureolę przedzierzgnęło w pełnię uszczypliwości, szał sprowadzania się umysłowymi pośladkami do zgrabnych podeszew lub dwu i pół-wymiarowy but. Gdybym powtarzał, jak recenzujący wieżowiec L’OREAL-a hobgoblin [ejp japi, pycha mejkapy!! pycha mejkapy, ejp japi!! itd.], że nie umiem rozczytać niniejszej recenzji, może udałoby mi się wtedy zatuszować, że moje promptery (tablety. kamery, płaszcze, spodnium, itp.) już dawno wyewoluowały do takiego poziomu, że chyba tylko glisty potrafią je obsługiwać [ = się ich słuchać]. Gdyby to jedno by się udało zatuszować, może udałoby się zatuszować wtedy, że ja nie potrafię czytać. Jedynie gadam, że czytam. Jedynie tak właśnie gadam, że czytam, jak przed milionową sekundy, ponieważ zamieniłem się w pomnik dżipów, skradzionych panu Dziwiszowi i zalanych ideoplastycznym kosmetykiem, na podstawie którego udaje się sądzić, że z podobną, sprechstimmungową urodą najrozmaitsze pomniki – skoro kosmetyk sugeruje, że na rozstaju nie muszą rezygnować z żadnych pozostałych na rzecz jednego modelunku trasy, opiniującej wagabundę – równie dobrze mogłyby nie dręczyć swoim wdziękiem tutejszych stron, lecz wałęsać się wszędzie indziej. A z głębokości mojego obuwia dobywa się blaszany głos i w kółko pochwala gnomiczność za to, jaka z niej trendi sprawa: „[…] »lapidarne«, tak krótkie, jak trwałe, co widzimy na dawnych nagrobkach i co nieomal pozwala odnaleźć u Horacego styl możliwej odpowiedzi samym agentom gestapo”.

 

 

np. wydzielasz w powietrzu zarys olbrzyma, po czym z czapką w dłoniach komplementujesz: AAaaatmosfero, ależ Ty masz pokaźne emocjonalia, jak milion zmultiplikowanych trzech króli [każdy od razu w trzech karnacjach, z trzema brodami, na wielbłądzie o sześciu garbach], jasna sprawa – przebierańców, ponieważ to są emo-ubole, totalnie dużo ubolskich wodzów, z menadżerami w kaburach model: pod pachę; kindżałami piszczącymi jak grupi [na beztupeciu kindżał też grupi]; w kolczykach jak latające spodki; w uszach jak Złote Tarasy; z sejfami w oczach, przez które ciągle ktoś wyłazi… i nie wiedzą, co im jest, czy się rozkleili, czy zawarli wszelakie prawo w jednym zgrabnym parsknięciu, którego żaden nie odtworzy (por. E. Levinas: „Prawo ustne jest odwiecznie współczesne prawu pisanemu”).

„Wszystko uczestniczy w myśleniu” – w szczególności toast za numer do zegarynki i jej klimat („Wszystko uczestniczy w myśleniu” – to nie ja tak mówię teraz, jakby co, po raz któryś, to Heraklit, znany dziadek, wysuwa się ze swojej jaskini z podobnym sapiencjalnym powietrzem oraz członem palmy, by – jako prompter w body ze skóry tyranozaura – wachlować co fajniejsze muppety, a człon palmy miał równe szanse – symultanicznie do powietrza – praktykować względność, jak halabardnik w zestawie głośnomówiącym w kółko trajkoczący: też mogłem być kiedyś fajny).

wślizgiem szatana / w zasoby emploi / WHAM! brzdęk! puff! jajks! cyt!

„Nim dotrzesz do miejsca dogodnej sposobności, musisz przebyć rozległe przestrzenie czasu” – że od akurat takiego wehikułu napoczynam posągową sentencjonalność Baltasara Graciána, nie zdziwi chyba żadnego ze spojrzeń zgromadzonych tutaj, przynajmniej na poziomie konceptualnym (czyli w wiecznym „być może” [a w tym akurat egzemplarzu bieżączki: „być może jakieś spojrzenia w ogóle zostały posłane / dają się rozplątać i od siebie oddzielić / obopólnie dokądś prowadzą / napędzają szaleńczy mutualizm / dopiero wyodrębnione gdzieś się gromadzą / by, robiąc sztuczny tłum, zawoalować, że w akumulatorze wzajemności chodzi o…”]). Sentencję naszego tajnego sojusznika z tow. Jezusowego (B. Graciána) przelewam z jego „Wyroczni podręcznej” (wyd. 1949, tłum. St. Łoś). Jest dość reprezentacyjną mądrością dla specyfiki konszachtów z czasem, jakie jej wytwórca sugeruje każdemu, kto odkryje, że – aby nie wchodził krzywo – z czasem i tym, jak mu zaocznie puchną procenty (zrozumienia bądź nie: czy to już wieczność?! [czy dopiero alienujący paradajs?]), warto eksperymentować. „Kto powiedział ‘Czas jest po mojej stronie’?” – śpiewał z gwiazdowo-kresowym zaciągiem David Bowie w 1999 roku. W 1964 roku odpowiedział mu zespół Turlające się Kamienie, śpiewając gumowymi wargami  swojego elastycznego wokalisty (robił muzykę do filmów K. Angera, grał w filmie „Performance” N. Roega; miał grać Fitzcarraldo, obecnie pokazują go w Teleekspresie, że nadal charakterystycznie dziarsko wygina się od bioder po ramiona, jakby kiwał zastępującego mu drogę [hell’s angelsa?], przemierzając rozległe połacie estrady, choć tak poza tym – spotkać go można gdzieś między jądrem Planety a jej uogólnionym imagem, jak gryzie marchewki zanim się w ogóle wyklują), więc Rollingi, po pewnym namyśle, nagle odpowiedziały Bowiemu: „Ja powiedziałem, czas, czas, czas jest po mojej stronie”. Na co ukochany piosenkarz Andrzeja… Sosnowskiego zreflektował się gdzieś pod koniec osiemdziesiątych (wieku XX), udźwiękawiając jak gdyby, że nie o tym czasie rozmawiamy, bo czas, o którym jest mowa, nie trzymałby z kimś, kto chełpi się, że ma z nim tutaj taki właśnie pojedynkowy romans. Co następuje? David Bowie obraża zarówno podróbę czasu, jak i tego, kto dokłada mu łyżeczkę glamu, przytulając go do siebie grawitacją, bowiem ukochany piosenkarz Andrzeja Sosnowskiego finguje wróżbę: „czas będzie pełzać, aż 21 wiek przegra”, tak śpiewa pod koniec osiemdziesiątych (wieku XX), a za tym leci piguła: nie chodzi o to, kto powiedział, że czas wyłazi z niego i kabluje (ten, ten i ten… już kiedyś byli), lecz kogo… czas będzie szmuglować. Całkiem sporo ziemian przytaknie, że piosenkarz przekształceniami własnej sylwetki uwydatnił, jaki szkopuł czai się za posiadaniem stronnika w postaci pierwszego hamulcowego materializmu (uwaga! prowokacja: bez czasu sam materializm mógłby sobie być, ale z czasem to chyba tylko dialektyka ketmanu przedzierzga się w truchcik, pobrany z materializmu, a  materializm… muli). Nie w taki znowu opływowy kontur zasupłała się obwiednia, na której stosunki z czasem wytwórcy koncept-albumów (takich jak „Outside”) były składowane. Właściwie: trudno przełknąć precyzję domknięcia = żądło anegdoty, bijącej od witalnego kwiatu, z którym – w domniemanych piersiach – autor „Warszawy” wystąpił na Planecie. Nie dostaje się nam cudownym anonsem: „czas był moim posłańcem, niczego wam nie żarł, starał się jedynie… do was dotrzeć… a teraz… pokaże wam… obraz absorpcji [wreszcie!]… obrazowo zwróci, ile jego niemowląt wchłonęliście bez mlaśnięcia, a jakimi absolutnymi ilościami kosmitek i zgredów i immanentnych wygibasów napychany był od strony skorupy ziemskiej [starych śmieci], aż spuchł do obwisłych suburbiów BIG CRUNCHU … ten pokaz… zanim się wygramoli z nory… to trochę potrwa [wreszcie!]”. Więc: nie. Nie otrzymujemy takiej wiadomości. Wyświetla nam się zgoła odmienna: David Bowie resztkami aparatu mowy, tuż przed śmiercią, śpiewa koncept-album, na którym pierwsze skrzypce gra haratający saksofon; schodzi przed aplauzem, ale wilgotny próg, świeża jama w domniemanych piersiach – gdzie po ciemku tańczy kwiat z iksami w kwiatostanie i dyndającym jęzorkiem– to stempel poświadczający, że czas pozostaje po stronie śpiewaka, który wplótł w koncept swoją śmierć = czas pozostaje po stronie głosu, który wylatuje cały.

Najbardziej niepodważalny biogram, jednoosobowa płeć, w której dokujesz, kiedy już nikt nie może cię usłyszeć, co najwyżej trąby = zwłoki z sąsiedztwa, ale to tak jakby zagabywać żłopaną duszkiem famę (przepraszam, czy to gilgul? e-e, gulgul)…

Dopiero aura wypluskująca z domkniętego zaistnienia staje się przekaźnikiem?

Bowie inicjował swoje święto, zaczynał (swoje global-wioskowe muzykowanie) jako saksofon. A więc: skoro zdołałyśmy przebyć rozległe połacie czasu i trafić w wylot… saksofonu [!]; a nawet poniekąd więcej, ponieważ jesteśmy po śmierci… ukochanego, jakoś się przecisnęłyśmy (a może tylko ja znam tego wykonawcę? Jak uratować robotników na Saturnie przed podwyżką cen surówek w przyzakładowych stołówkach [lejąca się miedź, sexy azbest, pychota!]? to proste, wystarczy uwypuklić zgrabny przełącznik pt.: TYLKO JA MAM INTERNET). A więc (bisówa! – dubel, jakiego nie było, bowiem powtarza, jakby przed nim był tylko on sam, poza tym nic, a teraz są we dwoje)…

skoro rozległe połacie czasu zostały przebyte, osiągamy pozycję dogodnej sposobności i, nie zwlekając, naświetlam wyróżniające się parametry „Sztuki geniuszu Traktatu o koncepcie” Baltasara Graciána. Rozmaitość dóbr zdradza już sama okładka. Zaraz pod tytułem mamy tutaj… jakieś napisy. Oto one:

wraz z antologią poezji

hiszpańskiego Siglo de Oro

PRZEKŁAD I OPRACOWANIE

Piotr Sobolczyk.

Z prawego dolnego rogu wysuwa się ręka, której nadgarstek wspierają całkiem niezłe skrzydła (kacze?); dłoń rozczapierzona jest tak, jak gdyby wyrzucała w powietrze… Piotra Sobolczyka. Ręka pochodzi z rysunku pt. „Alegoria ubóstwa krępującego”. Stąd można swobodnie wnosić, że skrzydła nie pozwalają dłoni opaść, pewnie pozostają niezależne, podczas gdy dłoń musi… błagać / wyrzucać w powietrze… Piotra Sobolczyka?

W wydaniu „Wyroczni podręcznej” z 1949 roku na tej samej stronie, gdzie (w dobie totalizatora społecznościowego) wylosowałyśmy sentencję o konieczności przebywania rozległych przestrzeni czasu dla odpowiedniego zainstalowania personalnej dawki w systemiku jednostkowienia (obrotowy talerz pod pełzającymi wzwyż wskazówkami?) tak, żeby nasza dłoń wylądowała wewnątrz sytuacyjnej pacynki, zamiast kłapać na próżno, więc na tej samej stronie (35), a wręcz w następstwie wzmiankowanej mądrości, czytamy, co Gracián radziłby każdemu czytającemu go symbiontowi lub kapralowi z podświetlonym na czerwono gardłem, wystającym bezpośrednio z najobciślejszych szortów świata, takich samych, jakie wzuwa czas, gdy nikt mu nie zagląda w metrykę… czytamy zatem: „Dzięki rozsądnemu umiarowi dojrzysz właściwe postanowienie; długo jednak trzymaj je w tajemnicy. Szczudło czasu zdziała więcej niż żelazna maczuga. Nawet Bóg nie karci rózgą, lecz upływem czasu. Wielkie to słowa: »Czas i ja do spółki, możemy się mierzyć nawet dwoma przeciwnikami«”.

[W wydaniu z 1949 r. między „nawet” a „dwoma” nie ma żadnego „z”. Więc jednym przeciwnikiem może okazać się zegarek, a drugim? Kupczenie?]

A teraz, żebyśmy z automatu posmakowały, jakie niesamowitości wyskakują ze „Sztuki geniuszu” (wyd. 2020), niczym ze skrzynki na listy, z której – zamiast koperty – wyławia się… nową dłoń, i to jaką! A taką, że tipsów pozazdrościłby niejeden dziadziuś albo sam papa… dziecka Rosemary. W mowie Graciána „O konceptach Sentencjonalnych” strzela do nas ten sam korek, a jakby z innego mądrościowego szampana. Uwaga, co czytamy: „»Czas i ja, takich jak nas dwóch nie ma trzech«”. A w charakterystycznym dla siebie przypisie Piotr Sobolczyk wyjaśnia: „To moja luźna parafraza, zachowująca sens oryginału, ale dokładająca parafrazę sentencji Alexandra Milne’a z »Kubusia Puchatka«”.

(„Krew musi krążyć nawet w paznokciach” –  żeby jeszcze kilka razy skręcić w podobnej orientacji, taki właśnie daję tutaj przypis [do przypisu w przypisie] zacytowany z 34 strony „Wyroczni podręcznej”; jest tam też coś o „pochwie rozumu”, jednak całej książki nie będę przepisywać do jednego przypisu, aż taką chałwą cmentarną jeszcze nie jestem, dziękuję!)

wlepieni swoimi TW w moją ARZ [por.: STWARZENIE]

±┼=D uwierz, że trzymasz w pałeczkach, które odtwarzają metodą Stanisławskiego – raz szwedkę (inwalidzką kulę), a raz abisynkę (saharyjską pompę), uwierz, plizzz, że trzymasz w takich pałeczkach zmechanizowaną kluskę z gorącego aluminium, a wtedy z czaszki wyewoluuje łyżeczka w deseniu kobry i, łącząc się w… trójokularach słonecznych, tańczycie lakukaracza

lub: wydziwiający zza fraktalnych wykwitów żelbetu diabeł Chrapaczka [jeśli przyjąć, że okna to totalne średniowiecze, w bieżącej dobie, gdy ćwiartka kukuryku zostawia na księżycu fluorescencyjną kałużę, przez którą słać idzie sms-y z pogróżkami bezpośrednio pod dostatecznie zagęszczoną mrokami pończochę na czubkach hierarchów; przez okna chyba jedynie chlamydie zaglądają]

„[…] jest to nowojorskie graffiti” – por.: przypis poniżej, ponieważ pragnę nadmienić, że to ten sam adres.

x. M. de Certeau, „Wynaleźć codzienność”, tłum. K. Thiel-Jańczuk, Kraków 2008, s. 103.

jednak: niemożliwe a żywe to jest całkowicie to, uważajcie, bo zaraz w to uwierzę (obyście nie przegapili tylko tej chwilki, będzie ultra-zgrabną chwilką)

[por. W. Benjamin: „frędzla wisi, krata stoi”]

i we wzutych jako pumpy i kapcie, iluś sylikonowych maskach Orsona Wellesa przerażonego, że już go wszyscy do imentu pojęli i nikt już nie będzie chcieć [pojmować], wchodzi sprute porzekadło: jak łatwo zaspokoić ludzkość / melanżami luzów poludzkich

☼☻┼ może tutaj jednak warto świsnąć snopem jupitera na faktograficzne przykłady omawianego zawzięcie sprzętu, przykładowy terminal? o, proszę – akurat mam jeden na plecach: pamiętacie film „Performance” N. Roega? mi pokazała go Natalia Ambroziak, bardzo jestem jej wdzięczny, akurat helikoptery przeczesywały okolicę, policja zaglądała ludziom w szopy, grzebała na gospodarstwach, szukali dziecka, bodajże dziewczynki… to było dość dawno, wrogów poznawało się po ich przekonaniach i żyło się dalej, dziś przekonania to ektoplazmowy wizzir, a żyje się w plamie? [harcerze noszą pukawki, zakonnice spluwy, otwierają sobie wzajemnie piwa strugami podczerwieni i robią papa, machają w przestworza: spotkamy się na globusie!; zaraz też widzą już tylko rozmyte plamy w obwódkach poszczególnych kantonów]; więc w filmie „Performance” macie scenę, w której kluczowa dla konceptu realizatorów paralela osiąga punkt zborny, otóż ukrywający się przed zwierzchnikami bandzior, który chwyta się ekstrawaganckich środków, aby nadać swojemu ukryciu pałera, m.in. farbuje włosy za pomocą czerwonego lakieru, ewidentnie przeznaczonego dla takich obiektów jak ferrari, ląduje dość raptownie w sutenerze kamienicy, którą zajmuje izolowana rzeczywistość alternatywna, rzeczywistość jednego gościa, artysty estradowego znanego ze swych gumowych ust, artysta zostawił całą swoją sławę na zewnątrz, tak? główny bohater – brutal, maestro tortur, odnajdujący swoje powołanie w kiereszowaniu, a może wręcz odbieraniu zdolności poznawczych, podaje się za żonglera, który uległ wypadkowi i chwilowo utracił zawód [„żegnaj ferrari!” – stwierdza w dość obślizgłym tonie, podczas gdy zmyśla swój los]; artysta także, z jakiegoś tajemniczego powodu, zdaje się być wyjęty spod promieniowania własnej gwiazdy, jakby uprowadzony, jakby sława go uprowadziła i uniemożliwiła tworzenie, sława odcięła go od jego przeznaczenia, więc zabawiania fanów; podobnie bandzior, posunął się za daleko w swej namiętności, przycisnął za wiele guzików w swoim show i ci, którzy zlecili mu popieszczenie delikwenta, teraz go za to ścigają; w scenie, do której nawiązuję, aby uwypuklić konkretny terminal, jak już wspomniałem, dochodzi do ześrodkowania paraleli „performer = brutal, sadysta”, następuje utożsamienie; bohater udaje, że mówi o występowaniu przed publicznością, ale paliwo dla tego, żeby wiedział, co mówi i mówił przekonywająco, czerpie z uzmysławianej sobie rozkoszy torturowania, w końcu stwierdza: „rządzi ten, kto naciska guziki” (rozmowa toczy się z udziałem mikrofonu, chwilę wcześniej artysta majdrował przy maszynerii kombinującej brzmienie, wydzielającej rozkosz z samego dźwięku, nieważne czego); więc takie coś mam na plecach płaszcza, i to jest terminal, przedstawiony w zastrzeżonym, tajnym logotypie, jak gdyby zakopany pod czasoprzestrzenną łatą, sens bycia odbiorcą tej sceny, śledzenia jej bez końca, bycia tylko i wyłącznie odbiorcą, tej jednej sceny, nikim więcej, ale zrastania się również z każdym, kto w danej sekundzie ją ogląda (por.: meskalinowy fokus W. Benjamina: „sieć albo płaszcz, oto jest pytanie”)

że nie tylko czas występuje jako ich fellow-traveller [por.: ALMOST YOU IT IS EXACTLY THE SAME LIKE TIME – gdziekolwiek takie graffiti]

(modlę się o sprężyste knykcie pani Wiosny, którymi komunikuje się ze swoimi podopiecznymi, cwałem goryla zwiedzając ich umami)

dosłownie ghost-writerską chwilkę temu nazywał się jeszcze Rozkosz Poniatowskiego.

por.: film Małgorzaty (choć może ówcześnie Małgośki?) Szumowskiej pt. „W imię…”; a w nim: wołacz „księdzu” używany przez niedorozwiniętego kochanka, bawiącego się z duszpasterzem w goryle nawołujące się pośród kaczanów wyrośniętej kukurydzy [„niedorozwiniętego”?!].

┼♫ Co Pierre Teilhard de Chardin pisze w 1949 roku? Pierre Teilhard de Chardin pisze w 1949 roku:

„Bez wzajemnego nacisku cząsteczek (w przestrzeni całkowicie elastycznej lub rozprężonej) na świecie prawdopodobnie nigdy nie powstałoby życie ani świadomość, a już na pewno nie wytworzyłaby społeczność ludzka. Skoro więc cywilizacja osiągnęła obecny poziom i obecne tempo rozwoju, czyż nie jest to następstwem pewnego optymalnego stosunku pomiędzy rozmiarami istoty ludzkiej a krzywizną ciała niebieskiego, na którym się znajdujemy? (O tajemnicza zależności pomiędzy hominizacją, wpływem grawitacji, powierzchnią kontynentów i promieniem ziemi!) […] Najbardziej zastanawiające jest jednak następujące stwierdzenie: spotęgowanie interioryzacji w sferze myśli, a zatem zdolność inwencji (która jest ostatecznym następstwem ścieśniania się ludzkości na powierzchni Ziemi), zwiększa równocześnie i nieuchronnie promień aktywności i zdolności penetracji poszczególnych elementów ludzkich w stosunku do wszystkich innych, co powoduje w sposób bezpośredni przeprężenie noosfery. Ta superkompresja pociąga za sobą automatycznie wyższe uorganizowanie, co z kolei prowadzi do dalszego spotęgowania świadomości, po czym znów następuje »super-superkompresja« i tak dalej. […] Gdyby przed osiągnięciem przez ludzkość dojrzałości nasza planeta przestała się nadawać do zamieszkania, gdyby przed czasem zabrakło chleba czy niezbędnych metali, gdyby (to byłaby już sprawa znacznie poważniejsza) niedostateczna okazała się ilość czy jakość substancji mózgowej, niezbędnej do gromadzenia, przekazywania i pomnażania sumy wiadomości i dążeń, tworzących w każdej chwili zbiorowy zalążek noosfery – oznaczałoby to oczywiście porażkę życia na ziemi. Dążenie wszechświata do ostatecznego ześrodkowania musiałoby się umiejscowić gdzie indziej, w innym punkcie niebios. […] Musi więc nas otaczać jakaś »atmosfera kosmiczna«, która w miarę naszego rozwoju staje się coraz jaśniejsza i coraz cieplejsza. Coraz jaśniejsza – dzięki przeczuwanej bliskości wyjścia, przez które to, co najcenniejsze w naszych dokonaniach, umknie od groźby śmierci. Coraz cieplejsza – pod wpływem potężniejącego promieniowania rozchodzącego się z czynnego ogniska jednomyślności” –  tegoż, „Człowiek”, tłum. J. i G. Fedorowscy, Warszawa 1984, s. 85-105.

por. wierność personalistycznej optyce, jaką przejawiał Jan Strzelecki [ze specjalnym uwzględnieniem jego refleksji nad projektofanią]

tak często strasznie się obawiam, już nawet nie potrzebuję sprawdzać godzinki, nawet nie macam powieką zegarowych jaj w klopsie z węża boa, symbolizującym archaiczny stupor dni, ponieważ tak często się obawiam, że wyśrubowana identyfikacja plastyczna teorii bezwzględności (statystycznej) ma to już w sobie: klimaks mądrości życiowej został przetestowany, nawet najzażylsza rada starców nie palnie nic mędrszego nad powtarzane w milionach piosenek refreny, typu: „chwile to banda ważniaków, ważniactwo chwili jest niezawisłe”; pociesza mnie występowanie czegoś ubocznego, co się podobno nazywa „mądrość etapu”, wystarczy jednie wyregulować lornetki tak, by sprawnie podglądać developerów, podejrzeć, jak to się w nich zawiera (żywienie etapów), i zarazić się ich cierpliwością, nastawiwszy gapiowskie rozdziawienie na… niedogasające nigdy cygaro [cmokane w rytmie proporcjonalnie odwrotnym do: tempa prywatyzacji sądownictwa / wypluwających forsę kieszonkowych odkurzaczy / przybywania szypułek u jednego jabłka / przyrostu liczby coraz bardziej wycieńczających zmysły scifi-filmów = pogromców oglądalności, w których bohaterkami są masy i nie ma nikogo, kto nie jest księdzem] hehe

« uwspółcześniania się

„Społeczeństwo stało się tym, czym już wcześniej była ideologia. […] W społeczeństwie, w którym żaden człowiek nie może liczyć na uznanie ze strony innych, nikt nie może też rozpoznać własnej rzeczywistości. W takim społeczeństwie ideologia czuje się u siebie; oddzielenie zbudowało sobie świat” – G. Debord, „Społeczeństwo spektaklu”, tłum. M. Kwaterko, Warszawa 2009, s. 142.

ciekawe, jak głośno można puszczać narodowe czytanie „Maski” St. Lema, jeśli w konsekwencji doznanego szoku prezydencka para nie wyszła nadal z wymiany zdań między Isią i Chochołem [zob.: narodowe czytanie „Wesela”]

por. ząbkowanie przemądrzałego hr. Blingbling, kloszarda najjaśniejszej balonówy, który umie wemknąć się do krokodylich serc i wylegiwać się w nich, umie przebrać się za każdą cenę, choćby 66 groszy, i upodobnić pozostałe do siebie (bez znaczenia, czy te w formacie żabki, lewiatana, uczulonej na leprykony biedronki w habicie poborcy podatkowego, czy globi), wszystkim żywym kiedykolwiek, przez chociaż cztery sekundy, przemaluje ich biogram; być może przejawiam podejrzaną słabość do aforystyki drugiej połowy XXI w. (por. porzekadło Andrzeja Partuma: „twoje charłactwo jest atutem postępu”), być może wyobrażam sobie metaeuforyczną turboaforystykę jako alternatywny konceptualizm; czy mógłbym przenieść się na stałe do przypisu, który wyprzedza najróżniejsze ziemie, kraje swego pochodzenia, wypluwane nagle przez umarlaków z takim impetem, że opuszczające Atmosferę? [a poza ozonową błoną co z nimi będzie? ojej, z pewnością się rozmnożą w piramidalnym tempie i zaraz cały przestwór nafaszerowany będzie żyzną glebą, w środku której grzechotać będą pozbawione ziemi ludy (zwierzęta oraz hybrydy również się do nich zaliczą), wody wyparują w spotkaniu z planetarnym jądrem, klimatyzując przy tym wyziemioną Atmosferę, także: picie pobierać się będzie z powietrza, osiągać rychlej współistotność z wagą tchnienia (wreszcie! za dużo było ziemiańskich naleciałości w eterze, czas na ploty, czas na niebian! skaczących obnażonymi rurociągami)]; powiedzmy, że równolegle do homogenizacji global-artu na modłę sztuki zaangażowanej społecznie, która pod płaszczykiem afektowanego ogrywania doczesności, wciskając zarazem prowokacyjne ideolo-mówki o społeczeństwie przyszłości, przemyca ukryty cel: kiedy już sztuka, jako cały zakres, kojarzona będzie z estetyką zaangażowania społecznego, jakby innej sztuki nie było, nieodzowny mechanizm wartościowania, windowania jednych a przeoczania reszty, popchnie monstrualne domy kupieckie [powiedzmy: całe dzielnice Szanghaju skupione w jednej budowli, której przeznaczeniem jest handel XXI-wieczną sztuką], w ogóle soczewy znawstwa zostaną tak wyregulowane, że najwyższe uznanie, rezerwowane dotąd dla (powiedzmy) Mirosława Bałki albo Lawrence’a Weinera lub Rosemarie Trockel czy Erwina Wurma, przypadnie anonimowym społecznikom, których mozolne rzeźbienie w substancji witalnej, z upodobaniem skazywanej na dolę wymoczka, przynosi najdorodniejsze owoce, czyli uśmiechnięte pyzy obdartusów kierujących nagle swoimi egzystencjami jakby to była ławica samoróbek ferrari, wbijających się w witrynę monstrualnego handlarza sztuką, który musi je teraz zakupić; równolegle do tego prawidła – choć ciągle, to nie tracąc na przygodności – pracuje gadany konceptualizm, którego bonmoty wyciągają nam spod podeszew Ziemię i zastępują ją przysmakami brzuchomówcy [rurami?], a pośród nich my, jako najwytworniejsze przysmaki, zaraz lądujemy w ustach smakosza [brzuchomówcy] i grzęźniemy w panującym tam rozklejeniu, powoli gubimy możność wypowiedzenia się, nasze tembry stają się smołowate jak witriol, dopiero w brzuchu coś udałoby się zdziałać, ale tam nie dotrzemy; wtem! konceptualizm ujawnia, że ukradkiem nauczył nas bilokacji, więc [jak gdyby trwając w Atmosferze, z której wyślizgnął się Glob] ugrzęźliśmy w ustach brzuchomówcy, lecz oprócz tego – już bawimy w jego lalce, o! tu się wykażemy [KUKŁA POWER]…; w świetle powyższego [zob.: gadany konceptualizm, i zob.: jak on nie musi się starać, jak mu sam się wyśrubowuje anty-produkcyjny dryf, jak gdyby nie potrzebował wzmacniaczy, nawet piszczałkowego pieca, bo jest sytuacyjnie amplifikowany, a ustawienia pokręteł spaja LUZ, niepozorna maciupka kość, uwznioślona przez kabalistów: na LUZIE zachowywać miałby się nieśmiertelny wyimek z jednostkowego zaistnienia, które z LUZU się odtworzy, obrośnie LUZ swoim całościowym miąższem], zatem w świetle powyższego – teraz jeszcze o dokładkowe świetlane pięterko – proponuję, abyśmy cofnęli się na ćwierć chwilki do czasów, w których najobecniejszym artystą był Jan Riesenkampf, ponieważ tylko on miał internet; wyobrażam sobie tu rodzaj cyberprzestrzennej krosty: wciskasz hiperłącze i z automatu wszystko zaczyna dziać się samo, strony ciągle się zmieniają, niby nie dążysz zarejestrować, co na nich jest, czego są stronami, a jednak później każda niespodziewanie się przypomni… i to nie jest wirus, tylko „ryś podejrzenia” [zob. motto do wchodzącego w skład „Spektaklu dezintegracji” rozdziału pt. „Romski objazd”, czyli: „Rysiom podejrzenia przeciwstawiajmy kałamarnicę skrytości” Baltasar Gracián; pozdrawiam!]

monstra – to jedno… z pojęć-kufrów, stosowanych przez Baltasara Graciána, a omawianych przez Piotra Sobolczyka podczas zagęszczającej się gonitwy, w której jokeyami są odsyłacze jego autorstwa; z tego miejsca pragnę podziękować panu Sobolczykowi za sporządzenie również tutejszych przypisów

przypomnijmy sobie, proszę, na jeden kaprawy momencik, jak w „Diunie” obdarzony głosem Muad’Dib zapytuje uporczywie ów głos [albo siebie owym głosem, trudno poskładać] „co łączy czerwie z przyprawą??”, podczas gdy: to cały czas widać, żadną tajemnicą nie jest, że one ją żrą

osiągnąwszy poziom ubzdryngolenia, na którym od okólnej przestrzeni oddzielała go perspektywa wręcz podmorska [pytanie: czy czas utożsamiał się z ubzdryngolonym; por.: następująca scena {w:} „Nikt nie woła”, reż. K. Kutz:

„-czy lubi pan kurczęta?

-wszyscy lubią, pytanie: czy kurczęta lubią nas”]

traperskiego kaznomarketera

por.: poglądowa niezręczność:

-ej babcia, co to!

-e wnusiu, twe pierdyliardletnie esprit d’escalier

na to, co ci w tej sekundzie paplam, ja paplam!

zob. W. Benjamin: „prawda jest śmiercią intencji” [i od razu por.: „Cyganie słusznie twierdzą, że człowiek ma obowiązek mówić prawdę wyłącznie we własnym języku; w języku wroga panować musi kłamstwo” – G. Debord, „Panegiryk”, tłum. T—Babcia, Magdalenka 2021 r., s. 9]

chlip: wam to mądrze!/ odsmażyć lazur? / łzą wrząc, schlać w kubeł! /

┼♣ stuknięty z blaszaka piersiastego [por.: przypis jedno piętro wyżej, czyli poprzedni, ale podniesiony z chodnika w emofolii samoprzylepnej]

kryptokonceptualista z pseudogangu quasi-przebierańców

tłum. J. Margański, Warszawa / Kraków 2011, s. 167-168.

potencjalność jest akurat szpanersko w cenie

i pozdrawia branżę: jogging

lamusem ciekawostek

fellah-travelera

niniejszym twierdzę: obraz nie ma dna; tu – nowsza, niż wieloślad po mnie, ale tyko nieco Wasza – ciekawostka, pozdrawiam!

Dodatkowo, głaszcząc flupowate gruzy, nadmieniam oto: „Pozbawiona iluzji świadomość dworzanina jest głębokim źródłem strapień dla niego samego, a zarazem w każdej chwili potrafi on zrobić z niej użytek, który może być niebezpieczny dla innych. W tym świetle jego wizerunek nabiera najbardziej mrocznych cech. Kto przeniknie na wskroś życie dworzanina, ten dopiero zrozumie w pełni, dlaczego dwór stanowi niezrównaną scenerię dramatu żałobnego” – a kto to tak ładnie nadpisuje do nas? Oczywiście Walt. Benjamin (patrz: tegoż, „Źródło dramatu żałobnego w Niemczech”, tłum. A. Kopacki, Warszawa 2013, s. 112-114); a skąd pod moją płaską dłonią flupowate gruzy się wzięły? chlip!, by tak rzec, jest to kwestia meandrów / zygzaków czuciowej kariery, o których spory kłopot – mówić po ludzku, a więc truję w papuzim argot [uwaga: co! bo], pod moją pazuchą gnieżdżą się jakieś książki, prawda?, ale ich struktura zostaje nieco spaczona przez symulowaną butę mego szkieletora, aby przypominały mu, na nim, w obliczu podejrzanych świadków, mięśniackie sosy, rowy i wały, cały ten rycerski jazz; efekty są przerażająco słabe, acz arcydziwacznie zorientowane na bezczelność [albo czelność, kto wie!] i z nagromadzenia książek [pod płaszczykiem] powstaje flupowaty gruz, jakby miasto przyszłości poskręcane z samych śrub, wyplutych przez fantomy androidów, rozmokłych od własnych łez; na dodatek: spaczone lektury nagrywają mnie i puszczają od razu, wbudowanymi projektorkami, jakiegoś kompletnie przeinaczonego, rzucają na tablet, zalewają prompter łachmaniarską wersją mojego ryja, jakby opadającą bez końca kurtyną, wsuwającą się pod wszystko, jak profilaktyczna łata, w rachubie której: trzeci policzek, pomiędzy zastanymi dwoma, to remedium na większościowy kinol [kinol z wargami]; stąd również całe zamieszanie, łachmaniarska wersja Piggy, fingującej, że na dyndającym jej u dołu tylnym pejsie trzyma się plexus czy hub cwaniaczkofonów, ich sprawek, bezeceństw grawitujących do czaszek, by każdy chciał móc się cało i zdrowo dotelefonić; zaraz skrzyczę książki i bardzo je zbesztam, ale wpierw! nadmienię jeszcze, co nam dopisał do ust [zaszłych kołpakiem tak bardzo, że jedziemy więcej, niż słońce potrafi] kochany pan Benjamin, otóż zacytowawszy Rochusa Freiherra von Liliencrona, że „Kain był pierwszym dworzaninem, ponieważ wskutek klątwy Boga [nie miał] własnego domu” (tu warto przypomnieć panu Benjaminowi, jak to swego czasu Debord ślicznie oraz wspaniale opatrzył w „Społeczeństwie spektaklu” rozdział pt. „Czas spektakularny” mottem wyjętym z „Wyroczni podręcznej”, uwaga, ponieważ już napomykam, jakim, bo napomykam, że takim: „Jedyną naszą własnością jest czas, w którym ten nawet żyje, kto nie ma dachu nad głową”) i dalej o dworzaninie [pan Benjamin]: „U podstaw na wskroś barokowej dialektyki zajmowanej przezeń pozycji tkwi niezrównana dwuznaczność jego duchowej suwerenności. Duch – tak brzmi maksyma stulecia – objawia się jako władza; duch jest zdolnością sprawowania dyktatury. Ta zdolność wymaga zarówno surowej dyscypliny wewnętrznej, jak i akcji zewnętrznej, której nie powstrzymują żadne skrupuły. W praktyce sprowadziło to na bieg świata otrzeźwienie, a ten chłód pod względem intensywności da się porównać tylko z gorączkową żądzą woli mocy. Tak wyrachowana doskonałość światowych zachowań budzi smutek [Trauer] stworzenia wyzbytego wszelkich naiwnych emocji. A ten jego nastrój pozwala stawiać dworzaninowi paradoksalne żądanie, aby był świętym, albo wręcz utrzymywać, że nim jest; tak właśnie czyni Gracián”.

R.I.P. Phil Spector

por. P. Bowles, „Tyle co nic”, tłum. M. Sendecki, tamże: „Przeminął czasu szmat, a może wcale nie”.

wygoglajcie sobie swoje patrzałki sportmeńsko flirtujące z palcem, który – sunąc niczym energetyzowana lawą żarówa zeswatana z pyskiem anakondy – testuje wyraźnie, czego są guzikami

surfersko oozecore’owe delfiny w naszyjnikach z zębów ryb-młotów, hawajskich koszulach i płaszczach ze skóry niemowląt geminoida?

ɝ zazębiającym się z obłocznymi podbrzuszami

i piosenkarz? [z tego miejsca dziękuję Natalii Ambroziak za odkrycie i uprzejme wyświetlenie mi wokalistyki pana profesora Sobolczyka]

planety wiecznej niewiadomej, dokąd zawlekli mnie nietoperze, bym z nimi fruwał jedynie dlatego właśnie tu, że równie dobrze wszędzie indziej mógłbym fruwać, tylko inaczej bym się wtedy prezentował

odnośnie awangardy jako klubiku urwipołci & drapichrustów [enfants perdus] wysłanych na zwiady w nieznane [po witaminę Ge?], ale tym razem [coś czuję – bodaj – mikroskopowo dużo za każdych razów], nowość!, ponieważ: nieznane w skrzętnie kamuflowanej przeszłości; i pozwalania, by się tam zakałapućkały w dziwacznych kostiumach [delfinów?], odnośnie pozwalania sobie na tyle z prątkami awangardowego uspołeczniania, że brania upiora za mikrofon, nie bania się o to, czy kiedyś się rozstrzygnie, na ile ów rezonujący gość z krainy wiecznej niewiadomej [gdzie go porwali nietoperze jako swój zwyczajowy chrust, a na co nietoperzom chrust? po diabła! diabła ewidentności diabła? tak, tak, po diabła], nie bania się o to, czy kiedyś się rozstrzygnie, na ile ów gość z krainy wiecznej niewiadomej jest kochankiem, a ile w nim ze skrajnej teraźniejszości [szybkowaru zakręconego pleciugą], i poglądowo miotania enfantsami perdusami w kocioł, służący pilnującym przeszłości i jej klamek zapadłych częstotliwie nad zagadnieniami statusowymi, w kocioł służący pilnującym przeszłości diabłom do literaturowania kanciap [„Nasza kanciapa” to lekturowe jutro!], tzn. wsadzania awangardy w kostium usmażony z tornistrowych śmieciarek [frakcja makulatury + na ślinę sklejona z mandatów szoferka + kanciapa schowana w słonecznym odbycie] i frędzlowatych kawałków wziętych z literatury, żeby ścichapęk zagęścić tkankę, podkręcić do ekstremum odporność na ataki rozpruwaczy, wszelkie noże i tulipany, frędzlami skubniętymi z literatury takiej, jak – powiedzmy – Leopold Buczkowski, paradoksalnie ujędrnić gadkę, zrobić gadce szaty, uodpornić ją na ataki nożowników, żeby mógł się plenić – niedocieczony w swych aktach, bo łowiony nagle, z transu akcydensów – gadany konceptualizm… więc: odnośnie dzieci z literaturowym sprzęgłem [kanciapa ponad wszystko! / choćby i bezbrzeżny sens] zgubionych w przeszłości zob.: P. Mościcki, „My też mamy już przeszłość”, Wawa 2015 (to teraz poczekamy może, aż pan Mościcki napisze nam książkę o Andrzeju Partumie i jego niegrzecznym „konceptyzmie” – jak fluidową Rzecz [dematerializację sztuki = życie pomysłu i jego szamańskie humory jako przygody toników patrolujących odbiorowi czaszkę], w przeciwujęciu do konceptualizmu przytłoczonego modernistyczną połą własnego wdzianka, chce nazywać K. Piotrowski, swatając dezynwolturę autora „Zwałki papki” z myślącą po elektrycznemu dzikością Henrego Flynta).

uważajcie na mnie, mówię tytułami, ale umazanymi szminką w kolorze radioaktywnym, zostawioną przez oozecore’owe delfiny z maczetami przedzierające się przez mój gąszcz

! Por.: „Jak w niektórych sztukach Geneta nie ma jednoznacznych postaci, są tylko sytuacje” – J. Kott, „Tytania i głowa osła”, [w:] tegoż, „Szekspir współczesny”, Warszawa 1965, s. 268.

więc, dla przykładu, w nawiązaniu do zgrupowania „konceptów przez wykręcenie”, tłumacz i komentator dodaje od siebie: „W tym zapisie Malickiego z kolei złośliwość dotyczy osoby nieobecnej, jak się wydaje, chyba że obecnej w konsytuacji, a nieubecnionej w zapisie – niejakiego Ryby (tj. poety Roberta Rybickiego): »– Maćku, masz książkę Ryby? – Mam. Bez dedykacji. – O, takich jest mniej«. M. Malicki, »Takie tam«, s. 227”;  zaś przy okazji Mowy „o przydomkach” Sobolczyk wtrąca pod barokowym wywodem: „Ale posłużmy się świetnym i wysoce złożonym przykładem polskim: »Człowiek pająk / pytany o swojego ulubionego superbohatera // Mówi że od dziecka podziwia Jezusa«. A. Kaczanowski, »Sośnicki…«, s. 42. Trzeba wyjaśnić, wiersz pochodzi z cyklu różnych »ludziach-coś«, np. »człowiek-mrówka«, »człowiek-cycki«, jednocześnie oczywiście chodzi o Spidermana”.

ciętość [Agudeza] to czołowe pojęcie-kufer amplifikujące przesłania „Sztuki geniuszu”

☻☼ S. Beckett, „Pierwsza miłość”, [w:] tegoż, „Molloy i cztery nowele”, tłum. A. Libera, Kraków 2004, s. 214.

popatrz: M. Perniola, „Enigmy: moment egipski w sztuce i społeczeństwie”; a tam: „To, co sprawia, że myślenie Graciána jest tak zasadniczo erotyczne, to właśnie współistnienie, a nawet nieubłaganie piękna i konfliktu, smaku i polityki […]. Jeśli istota erotyzmu tkwi w pośredniej relacji między przeciwstawnymi biegunami zjednoczenia i walki, Gracián jest jednym z wielkich teoretyków tej relacji: przekonanie, że nigdy nie wolno być samemu idzie w parze z nakazem, aby nigdy nie oddawać się w pełni, i nie myśleć, że ktoś inny zrobi to ze względu na nas […] Zdaniem Graciána intencji zawsze towarzyszy dyskrecja […]; wybór między oddzielaniem i mieszaniem razem, między dystansowaniem się a zbliżaniem, między asymilacją a różnicowaniem, zależy od zbadania konkretnych okoliczności, opozycji, kairos, które pojawia się w ciągle zmieniających się postaciach. To, co podoba się jednej osobie, obraża drugą, a powtarzanie się czegoś, co kiedyś doprowadziło do sukcesu, często prowadzi do upadku: sprawy podążają własnym biegiem i, nawet odnośnie doskonałości, zawsze panuje jakaś moda. Każdy styl ma swoją własną doskonałość i pasującą do niego okazję: ale tych dwóch rzeczy nie można dokładnie rozdzielić”.

„A teraz płaszczę się przed Wami i nalegam ciut upierdliwie, abyśmy wizualizowali wzór męskości na miarę drugiej połowy XXI wieku. Dziękuję! Jest! Wprowadzić! Pojmaliśmy go. Rozczapierzmy mu falbany, przetestujmy tkliwość. Zdegustowany? Ach nie, on nas zabawia. Prezentuje swoje zachowania, skolektywizowane. Elegancko, większość da się co najwyżej skwitować, np.: »Pan jest niemożliwy!« (plus kilka głaszczących pacnięć w uwielbieniowy tam-tam). […] itd.”

 

Baltasar Gracián

„Sztuka geniuszu Traktat o koncepcie", przełożył i opracował Piotr Sobolczyk, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2021, s. 435.

Andrzej Szpindler
(ur. 1997); obstawiał trasę papamobile podczas szóstej pielgrzymki JP II do Polski, dostrzegł snajpera na dachu hotelu Victoria, pomachał mu, snajper odmachał; od 1999 roku półczłonek i półprezes Czytelnika, właściciel praw; żądał, aby tłumaczyć mu natychmiast terrorystyczne pomysły Thomasa Bernharda i innych pigularzy, wyciskających glob z blisterów Jeanów-Paulów Gaultierów nienawistnikowstwa.
korekta Jakub Nowacki

Baltasar Gracián

„Sztuka geniuszu Traktat o koncepcie", przełożył i opracował Piotr Sobolczyk, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2021, s. 435.

POPRZEDNI

szkic  

Zima w centrum: post-konfesyjny pat Louise Glück

— Kacper Bartczak

NASTĘPNY

recenzja  

Wykonywanie połączeń

— Joanna Orska