fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

„Śnią tylko o Ameryce"

Cykl tekstów poświęcony poezji amerykańskiej w polskich przekładach. Kliknij w pączek, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Marcin Kolejko

„Czym­kol­wiek jest – pisał w 1963 roku poeta Louis Simp­son – [ame­ry­kań­ska po­ezja], musi mieć / żo­łą­dek, który prze­tra­wi / gumę, wę­giel, uran, księ­ży­ce, wier­sze”. Bar­dzo traf­ne jest to za­gęsz­cze­nie ma­te­rii róż­ne­go po­cho­dze­nia i jej prze­mie­sza­nie z wier­szem, ma­te­rią wła­sną po­ezji. W po­ło­wie ze­szłe­go stu­le­cia mogło się zda­wać, że mocny żo­łą­dek sztu­ki słowa da się ufun­do­wać na wie­rze w ge­niusz ame­ry­kań­skiej mowy, któ­rej pro­sto­ta, pod­da­na od­po­wied­niej mo­du­la­cji me­trycz­nej, przy­wró­ci praw­dzi­wą przy­na­leż­ność mowy do świa­ta rze­czy. Tak my­ślał na przy­kład Ro­bert Cre­eley, który pra­co­wał na wy­wie­dzio­nym z Wil­liam­sa i Po­un­da po­ję­ciu „miary”, jed­nost­ką bar­dziej abs­trak­cyj­ną niż „me­trum”, spa­ja­ją­cą mu­zy­kę i ma­te­rię słowa tak, by kon­kret i pięk­no pro­stej ame­ry­kańsz­czy­zny da­wa­ły po­ecie i czy­tel­ni­ko­wi świat do cna ma­te­rial­ny, a jed­no­cze­śnie nie­upa­dły. Miara po­ezji, jej ma­te­ria wła­sna, miała pro­wa­dzić do ducha po­jed­na­ne­go z przy­ziem­ną ma­te­rią.

Prze­pro­wa­dzo­ne pod ko­niec stu­le­cia dwie re­wo­lu­cje po­etyc­kie – no­wo­jor­ska i ta zwią­za­na z ru­chem Lan­gu­age – wpro­wa­dzi­ły po­ezję ame­ry­kań­ską na grzą­skie te­re­ny póź­ne­go ka­pi­ta­li­zmu, na któ­rych takie na­tu­ral­ne ha­bi­ta­ty ro­ze­szły się w szwach, a wiersz, by coś po­wie­dzieć, mu­siał za­adop­to­wać sztucz­ność wszyst­kich swo­ich na­rzą­dów, miar, ma­te­ria­łów i śro­do­wisk. Sta­no­wią­ce po­kło­sie tych re­wo­lu­cji twór­czo­ści Rae Ar­man­tro­ut i Pe­te­ra Giz­zie­go, tra­dy­cyj­nie po ame­ry­kań­sku od­da­ne wiel­kim masom ener­ge­tycz­nym – oce­anom, po­wie­trzu, gra­wi­ta­cji, geo­lo­gii, świa­tłu, bios­fe­rycz­nej ży­wot­no­ści, ludz­kiej ję­zy­ko­wo­ści – re­je­stru­ją ich echo wy­kry­te w mu­zy­ce sły­sza­nej w ka­fej­ce cen­trum han­dlo­we­go, w bia­łym bla­sku za­be­to­no­wa­nych par­kin­gów, w zdję­ciach z ko­smo­su, w szu­mach apa­ra­tur nadaw­czo-od­bior­czych, tak ana­lo­go­wych, jak i cy­fro­wych. Na­tu­ral­ne masy sto­pi­ły się z two­ra­mi ludz­ki­mi i poeci mają teraz do czy­nie­nia z fan­to­mem na­tu­ry, z po­dat­no­ścią roz­ma­icie po­ję­tych ma­te­rii na in­tru­zje dys­kur­sów nie­ludz­kich, ma­szy­no­wych, me­cha­nicz­nych, mer­kan­tyl­nych i po­li­tycz­nie agre­syw­nych.

W tej ra­dy­kal­nie sztucz­nej rze­czy­wi­sto­ści wiersz sięga po sztucz­ność wła­sną, po for­mal­nie wy­two­rzo­ną wie­lo-wek­to­ro­wość, dzię­ki któ­rej jest w sta­nie po­ru­szać się poza de­fi­ni­cją wnę­trza i ze­wnę­trza, od­wie­dzać różne ob­sza­ry życia wy­kra­cza­ją­ce poza gra­ni­cę tego, co żyje, i tego, co de­fi­ni­tyw­nie umar­ło, po­tra­fi pro­jek­to­wać zdol­ną do kry­ty­ki toż­sa­mość, bez na­bie­ra­nia się na mit jej trwa­ło­ści. Wier­sze te, ope­ru­ją­ce świa­do­mo­ścią przy­god­nej, for­mal­nej kon­struk­cji, cie­ka­we świa­ta, wy­czu­lo­ne na jego współ­cze­sne ewo­lu­cje, ślą ku nam sy­gnał po­cho­dzą­cy od po­prze­ci­na­ne­go obcym tek­stem, wie­lo­wąt­ko­we­go, wciąż na nowo się od­naj­du­ją­ce­go, a jed­nak świa­do­me­go swej kry­tycz­nej osob­no­ści „ja”. Ma­te­rial­ność Ar­man­tro­ut i Giz­zie­go to próba od­two­rze­nia prze­strze­ni, już być może nie „wła­snej”, ale ope­ra­tyw­nej, zdol­nej do kry­tycz­nych usta­wień wobec struk­tur wła­dzy, która prze­two­rzy­ła całe ma­te­rial­no-du­cho­we spek­tra na wy­sy­pi­ska ma­te­rii ska­żo­nej, do cna prze­nik­nię­tej stru­pie­sza­łym pro­mie­nio­wa­niem współ­cze­snych apa­ra­tów dys­kur­syw­nych.

Gizzi i Ar­man­tro­ut to poeci no­wych mi­ni­ma­li­zmów, któ­rych łączy my­śle­nie o po­ezji jako for­mie uczest­nic­twa w in­te­rak­cji czło­wie­ka z in­ny­mi ludź­mi i oto­cze­niem ma­te­rial­nym. Tym samym są oni kon­ty­nu­ato­ra­mi kon­cep­cji wier­sza, który za­miast opi­sy­wać pra­gnie uczest­ni­czyć i roz­po­zna­wać, a nawet mo­du­lo­wać ma­te­rial­ne pro­ce­sy życia. W tra­dy­cji tej od­naj­du­je­my Wil­liam­sa, któ­re­go ima­gizm prze­mie­nia wiersz w re­kul­ty­wa­cyj­ny pro­ces przy­wra­ca­ją­cy dzie­wi­czość ame­ry­kań­skie­go ży­cio-świa­ta; jest tu Ste­vens, któ­re­go me­dy­ta­cje pro­wa­dzą do ro­zu­mie­nia wier­sza jako in­te­gral­nej czę­ści rze­czy („part of the res it­self and not about it”); jest Pound, któ­re­go „Pie­śni” są formą uczest­nic­twa w hi­sto­rii; jest Ash­be­ry, któ­re­go oce­anicz­na proza w „Sys­te­mie” to ośro­dek umoż­li­wia­ją­cy kon­cep­tu­ali­za­cję zmia­ny za­cho­dzą­cej w cza­sie i prze­strze­ni; jest O’Hara, któ­re­go wier­szy nie da się od­dzie­lić od form życia bo­he­my w sto­li­cy zim­no­wo­jen­ne­go świa­ta; jest Dic­kin­son, któ­rej skon­cen­tro­wa­ne wersy usta­wia­ją świa­do­mość tam, gdzie wy­da­wa­ło­by się, że już jej nie ma, czyli po końcu świa­do­mo­ści; i osta­tecz­nie jest Whit­man, któ­re­go po­ezja to wi­rów­ka pra­cu­ją­ca dla uzy­ska­nia ener­gii de­mo­kra­tycz­nej z róż­no­rod­no­ści i nie­spój­no­ści ma­te­rii. Osta­tecz­nie wiersz uczest­ni­czą­cy, sprzę­gnię­ty z mo­du­la­cja­mi pro­ce­sów ma­te­rial­nych, uświa­da­mia nam po­li­tycz­ność za­war­tą w struk­tu­rach an­tro­po­ceń­skie­go świa­ta.

Gizzi i Armantrout to poeci nowych minimalizmów, których łączy myślenie o poezji jako formie uczestnictwa w interakcji człowieka z innymi ludźmi i otoczeniem materialnym

Jed­nak Ar­man­tro­ut i Giz­zie­go łączy też pewna kon­se­kwen­cja tego usta­wie­nia po­ety­ki, kon­se­kwen­cja, któ­rej nie byli w sta­nie prze­wi­dzieć jej po­przed­ni mi­strzo­wie. Cho­dzi o zmia­nę w poj­mo­wa­niu ma­te­rii i tej „rze­czo­wo­ści”, któ­rej in­te­gral­ną czę­ścią ma być wiersz. Przy­wo­łu­jąc swoje me­ta­fi­zycz­ne pa­ra­dok­sy, Dic­kin­son nie pyta o ich uwa­run­ko­wa­nie w kul­tu­ro­wo re­gu­lo­wa­nych na­wy­kach ko­gni­tyw­nych; rzeź­biąc swoją czer­wo­ną tacz­kę wier­szem, Wil­liams wie­rzy, że do­cie­ra do na­rzę­dzia jako pierw­szy, że wcze­śniej nie na­wie­dzi­ła go żadna obca siła; kiedy O’Hara radzi, by kie­ro­wać się im­pul­sem po­cho­dzą­cym z wła­snych ner­wów, nie pyta, kto i co ukształ­to­wa­ło prze­wod­ność jego ukła­du ner­wo­we­go; ta­su­jąc sny i re­alia, Ash­be­ry uśmie­cha się cie­pło do po­cho­dze­nia snów, czę­ścio­wo wy­wo­dząc je ze sztu­ki, czę­ścio­wo ze świa­ta sztu­ki, i ta iro­nia dy­stan­su­je go od skut­ków ich me­cha­nicz­no­ści.

Dla Ar­man­tro­ut i Giz­zie­go re­zer­wu­ary cie­płej iro­nii ule­gły wy­czer­pa­niu i muszą oni teraz sta­wiać sobie wcze­śniej nie­po­sta­wio­ne py­ta­nia. Dla nich ewo­lu­cja „rze­czy” – ewo­lu­cja hi­sto­rycz­na i po­li­tycz­na, do któ­rej wiersz się do­łą­cza, któ­rej też jest czę­ścią – pro­wa­dzi do bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z za­awan­so­wa­ną i głę­bo­ko wżar­tą w ob­sza­ry wie­lo­ra­ko po­ję­tej ma­te­rii (w tym w ob­sza­ry świa­do­mo­ści) de­gra­da­cją sys­te­mów życia współ­cze­sne­go. Wier­sze tych po­etów muszą go­dzić się na dotyk roz­pa­du, być bar­dziej wy­czu­lo­ne na dok­try­nal­ną głu­po­tę, ge­ne­ro­wa­ne w kon­sor­cjach ka­pi­ta­łu i tech­no­lo­gii zbio­ro­we fobie, manie, psy­cho­zy. W znacz­nie skró­co­nym dy­stan­sie, przy braku znie­czu­le­nia, ich wier­sze wcho­dzą w prze­pły­wy tre­ści o wy­so­kim stop­niu tok­sycz­no­ści, nie­kie­dy nawet aran­żu­ją je w sobie.

Wiersze tych poetów muszą godzić się na dotyk rozpadu, być wyczulone na doktrynalną głupotę, generowane w konsorcjach kapitału i technologii zbiorowe fobie, manie, psychozy.

Ak­cep­tu­ją­cy sztucz­ność wy­po­wie­dzi po­etyc­kiej, swoje od­da­le­nie od na­tu­ry oraz po­dat­ność na prze­pi­sa­nie swo­ich zna­czeń wiersz-obiekt, wiersz rzecz, zdaje ra­port ze stanu de­mo­kra­cji w cza­sach roz­pa­du ma­te­rii życia spo­łecz­ne­go, bio­lo­gicz­ne­go, psy­chicz­ne­go i po­li­tycz­ne­go. Pod­wyż­szo­na tech­nicz­na sztucz­ność czyni z utwo­rów two­rzy­wa prze­ni­ka­nia i prze­ni­kal­no­ści. Mi­ni­ma­lizm Giz­zie­go na­słu­chu­je struk­tur ener­gii na­tu­ral­nych i pod­cze­pia się pod nie, by wy­do­być z sie­bie „pieśń” – głos za­ra­zem in­dy­wi­du­al­ny, jak i zbio­ro­wy, świa­do­my swo­je­go uwi­kła­nia w formy roz­pa­du. Mon­ta­żo­we sieci Ar­man­tro­ut są otwar­ty­mi kon­struk­cja­mi, wer­sją Whit­ma­now­skie­go łą­cze­nia wie­lo­ści i sprzecz­no­ści, sto­pio­ną z ty­po­wym dla Dic­kin­son wy­czu­le­niem na nie­sa­mo­wi­tość struk­tur życia w ob­li­czu śmier­ci. Oby­dwo­je two­rzą apa­ra­ty po­mia­ro­we do­star­cza­ją­ce da­nych z me­cha­ni­zmów za­mie­ra­nia de­mo­kra­cji. Chwi­lo­wo uzy­ska­na  w ich for­mal­nych śro­do­wi­skach moc mó­wie­nia na­le­ży do ja­kie­goś „ja”, osob­ne­go na tyle, by być świa­do­mym swo­jej po­dat­no­ści na zapis tre­ścią spre­pa­ro­wa­ną w celu ma­ni­pu­la­cji. W przy­pad­ku Giz­zie­go na­rzę­dziem po­mia­ro­wym jest głos sły­sza­ny w „pie­śni”, czyli w sile re­kon­fi­gu­ra­cyj­nej sy­tu­ują­cej wiersz w trze­wiach na­wie­dzo­nej ma­te­rii. Ar­man­tro­ut na­to­miast jest po­et­ką na­ła­do­wa­nej na­pię­ciem ciszy, le­d­wie wy­czu­wal­ne­go szumu pola po­wsta­ją­ce­go po­mię­dzy kom­po­nen­ta­mi mon­ta­żu. Jed­no­cze­śnie we­wnątrz ich po­etyc­kich two­rzyw za­wią­zu­ją się prze­strze­nie obron­ne, za­ry­sy głosu na­le­żą­ce­go do oby­wa­tel­skiej świa­do­mo­ści kry­tycz­nej.

U Giz­zie­go śro­do­wi­skiem for­mal­nym jest mi­ni­ma­li­stycz­na prze­rób­ka linii wio­dą­cej od Whit­ma­na i Dic­kin­son, przez Po­un­da, Spi­ce­row­skie pi­sa­nie jako efekt na­słu­chu, kru­chość głosu Cre­eleya, aż do wy­czu­cia związ­ków mię­dzy ma­te­rial­no­ścią ję­zy­ka i war­stwą wspól­no­to­wą u Op­pe­na. Jej pro­duk­tem jest bez­oso­bo­wa wy­po­wiedź wier­sza, jego zdol­ność wni­ka­nia, prze­ni­ka­nia i bycia prze­ni­ka­nym, którą Gizzi na­zy­wa skró­to­wo „pie­śnią”. W ob­rę­bie tej pie­śni rodzi się cza­sem głos. Jak u za­wsze mó­wią­cych z tru­dem Dic­kin­son i Cre­eleya, jest to głos słaby, ją­ka­ją­cy się, w któ­rym sły­chać głę­bo­ki fi­zycz­ny dys­kom­fort od­naj­dy­wa­nia się wśród wcze­śniej uto­wa­ro­wio­nych struk­tur ma­te­rii or­ga­nicz­nej i nie­orga­nicz­nej. W gło­sie tym sły­chać też wy­si­łek mó­wie­nia na prze­kór ca­łe­go zbio­ru na­pięć i sprzecz­no­ści.

W pi­sa­nym w 1993 roku wstę­pie do nu­me­ru re­da­go­wa­ne­go przez sie­bie w la­tach 1987-1993 pisma „O∙blēk” Gizzi przy­po­mi­na, że on i jego ró­wie­śni­cy poeci na­le­żą do po­ko­le­nia epoki pod­bo­ju ko­smo­su. Opi­su­je przy tym wy­ko­na­ną z or­bi­ty fo­to­gra­fię Ziemi, zdję­cie, które na­pa­wa go bo­ga­tą mie­szan­ką uczuć. Choć Gizzi nie pisze o tym otwar­cie, w jego wy­po­wie­dzi gra echo trans­cen­den­tal­ne­go, się­ga­ją­ce­go być może jesz­cze Emer­so­na unie­sie­nia – oto czło­wiek prze­kro­czył ko­lej­ną gra­ni­cę (w takim duchu wy­po­wia­da­li się inni ame­ry­kań­scy ar­ty­ści awan­gar­do­wi, na przy­kład Rau­schen­berg, który lubił przy­glą­dać się star­tom pro­mów ko­smicz­nych, słu­chać huku ra­kie­to­wych sil­ni­ków). W świa­do­mym od­bio­rze zdję­cia poeta od­no­to­wu­je jed­nak silne na­pię­cie po­znaw­cze. Z jed­nej stro­ny czyta w ob­ra­zie pla­ne­ty ducha jed­no­ści i ca­ło­ści – oto jest per­spek­ty­wa, która uka­zu­je nam przy­na­leż­ność do jed­ne­go, wspól­ne­go miej­sca. Z dru­giej stro­ny na­su­wa mu się myśl o wie­lo­ści i róż­no­rod­no­ści wspól­not ję­zy­ko­wych i kul­tu­ro­wych za­miesz­ku­ją­cych glob, która sta­wia pod zna­kiem za­py­ta­nia ideę jed­nej wspól­no­ty czy jed­ne­go ję­zy­ka. W es­te­ty­ce Giz­zie­go znać tę­sk­no­tę za ujed­no­li­ca­ją­cą gra­wi­ta­cyj­ną siłą, chęć po­czu­cia się czę­ścią ko­smicz­ne­go – ale po­ję­te­go jak naj­bar­dziej fi­zycz­nie – ob­ro­tu, ale także prze­czu­cie dy­so­nan­su i kon­flik­tu, dla któ­re­go ta siła jest prze­cież sceną. 

Mi­ni­ma­lizm Giz­zie­go to próba ostroż­ne­go no­to­wa­nia tych na­pięć. W kró­ciut­kim „Frag­men­cie” oszczęd­nie za­ry­so­wa­ny roz­pad rze­czy­wi­sto­ści ma­te­rial­nej ame­ry­kań­skie­go Pół­noc­ne­go-Wscho­du, jest no­to­wa­ny obok innej siły – wy­obra­żo­ne­go ob­ro­tu kuli ziem­skiej. „Ręcz­nie wy­ko­na­ny świat”, czyli świat ludz­kiej wy­twór­czo­ści, uczest­ni­czy w więk­szym ob­ro­cie, jest czę­ścią więk­szych sił. Hi­sto­rie spo­łecz­ne na­kła­da­ją się u Giz­zie­go na hi­sto­rie geo­lo­gicz­ne, a wszel­ka trans­cen­den­cja jest tu ni­we­lo­wa­na przez ści­słe po­wią­za­nia mię­dzy tym, co ludz­kie, i tym, co nie­ludz­kie. Świa­tło przy­wo­ły­wa­ne we „Frag­men­cie” w innym wier­szu bę­dzie już świa­tłem re­klam. Czy da się roz­dzie­lić te dwa ro­dza­je świa­tła? Ra­dość i unie­sie­nie po­wo­do­wa­ne prze­czu­ciem przy­na­leż­no­ści do więk­szych ca­ło­ści ko­smicz­nych raz po raz zde­rza­ją się ze świa­do­mo­ścią, że twory ewo­lu­cji stały się już ludz­kie i jako takie są na­zna­czo­ne ludz­kim kon­flik­tem. Jeśli je­ste­śmy „wy­rost­ka­mi ewo­lu­cji”, to ta kon­sta­ta­cja sta­wia nas rów­nież „w ob­li­czu prze­mo­cy”, przy czym Giz­zie­mu udaje się za­su­ge­ro­wać, że jest to prze­moc bar­dzo ludz­ka – eko­no­micz­na i po­li­tycz­na.

In­spi­ra­cja zdję­ciem Ziemi i wspo­mnia­ne po­wy­żej re­flek­sje przy­po­mi­na­ją też o tech­no­lo­gii, o jej nie­usu­wal­nym udzia­le w pro­duk­cji na­szych prze­czuć, od­czuć i tę­sk­not. Mi­ni­ma­li­stycz­ne hi­sto­ryj­ki, któ­rych ima się kru­chy głos poety (Gizzi chce być poetą nar­ra­tyw­nym) są wie­lo­wąt­ko­we. W po­wtó­rze­nio­wej wa­ria­cji za­ty­tu­ło­wa­nej „Imi­ta­cja życia: za­pi­sek” na­tu­ral­ną masę gra­wi­ta­cyj­ną za­stę­pu­je beton. W tle aku­mu­lu­ją­cych się po­wtó­rzeń roz­wi­ja się opo­wieść o be­to­no­wa­niu osie­dla miesz­ka­nio­we­go w celu bu­do­wy par­kin­gu, czyli o pro­ce­sie za­ni­ku prze­strze­ni pu­blicz­nej, przy czym wszel­kie próby ak­tyw­no­ści oby­wa­tel­skiej są tu z góry wy­ha­mo­wa­ne czy też stłu­mio­ne. Osie­dle jest oka­blo­wa­ne, lu­dzie po­ru­sza­ją się le­tar­gicz­nie, po­stę­pu­ją­ce czo­po­wa­nie be­to­nem wy­da­je się mieć swój fun­da­ment w stale pod­trzy­my­wa­nej trans­mi­sji dok­try­nal­nej. Dla­te­go kiedy Gizzi – bądź co bądź po­to­mek ro­man­ty­ków – chce zdać re­la­cję z unie­sie­nia świa­tłem i po­wie­trzem, to rów­no­le­gle opo­wia­da o ko­lo­ni­za­cji tych na­tu­ral­nych źró­deł in­ny­mi ma­te­ria­ła­mi. W „Pod­pie­śni” od­bie­ra­na fi­zjo­lo­gicz­nie ope­ra­cja upal­ne­go lata jest wzmac­nia­na trans­mi­sją me­dial­ną. Kiedy w innym wier­szu głos stwier­dza, że „je­stem wobec cie­bie jako naród / rzu­co­ny na ko­la­na” to moż­li­we sensy tego ko­mu­ni­ka­tu są prze­pysz­nie bo­ga­te. Po pierw­sze ad­re­sa­tem mogą być wiel­bio­ne przez poetę wiel­ko­ści na­tu­ral­ne, być może obec­ne w wier­szu słoń­ce, ocean i wiatr. Co wię­cej, można się tu też do­szu­ki­wać alu­zji do ozna­czo­ne­go nu­me­rem 303 wier­sza Dic­kin­son („Dusza do­bie­ra sobie To­wa­rzy­stwo”), w któ­rym zbio­ro­wość, pod po­sta­cią wy­ima­gi­no­wa­ne­go wład­cy, klęka u wrót zamku wznie­sio­ne­go przez nie­za­leż­ną, silną dzię­ki swej po­ezji, po­le­ga­ją­cą-na-so­bie jaźń, co zga­dza­ło­by się ze stra­te­gią, w ob­rę­bie któ­rej u Giz­zie­go prze­czu­cie obec­no­ści sił na­tu­ral­nych jest nie­od­dziel­ne od roz­mo­wy z du­cha­mi po­etów-po­przed­ni­ków (to ich wier­sze ukształ­to­wa­ły nasz kon­cep­tu­al­no-fi­zjo­lo­gicz­ny do­stęp do na­tu­ry). Za­miast jed­nak lęku przed wpły­wem po­et­ki-po­przed­nicz­ki jest tu lęk przed de­ge­ne­ra­cją de­mo­kra­cji do po­sta­ci „po­li­ty­ki tłumu”, przed „pa­no­ra­ma­mi wie­lo­pa­smó­wek” które są jak la­bi­rynt pro­wa­dzą­cy do ko­lej­nych cen­trów han­dlo­wych. Wspo­mnia­ne wcze­śniej rzu­co­ne na ko­la­na zbio­ro­we „ja” jest spo­so­bem ko­mu­ni­ko­wa­nia się z du­chem Dic­kin­son, który staje się czymś w ro­dza­ju sprzy­mie­rzeń­ca poety w o wiele mniej po­etyc­kim ago­nie z jak naj­bar­dziej przy­ziem­ną formą znie­wo­le­nia. Kiedy w tym samym wier­szu pada stwier­dze­nie „jakaż głę­bia w tej kra­inie”, czy­tel­nik ma do czy­nie­nia ze wspa­nia­łą, anu­lu­ją­cą wszel­ką jed­no­znacz­ność iro­nią: „kra­ina” to miej­sce, w któ­rym duchy po­ezji muszą się przy­glą­dać osu­wa­niu się de­mo­kra­cji w mo­bo­kra­cję.

Nie są to jed­nak iro­nie dy­stan­su­ją­ce. Wspo­mnia­ny prze­ze mnie wcze­śniej kru­chy, nie­mal ludz­ki pod­miot głosu tych wier­szy od­naj­du­je się w samym sercu ta­kich prze­ta­so­wań tro­pów i nie­mal za­wsze u Giz­zie­go jest to od­na­le­zie­nie so­ma­tycz­ne, ucie­le­śnio­ne, ope­ra­cja ob­ni­ża­ją­ca próg bólu. Ma to zwią­zek z fak­tem, iż Gizzi, prócz wspo­mnia­nych już tra­dy­cji po­etyc­kich, jest adep­tem pew­nej więk­szej for­ma­cji in­te­lek­tu­al­nej, którą skró­to­wo, za kry­tycz­ką Joan Ri­chard­son, można na­zwać „na­tu­ral­nym prag­ma­ty­zmem”. Na motto swo­ich wier­szy wy­bra­nych Gizzi wy­brał zda­nie z Wil­lia­ma Ja­me­sa, dla któ­re­go, tak jak dla in­nych uczest­ni­ków tej for­ma­cji (na przy­kład my­śli­cie­la re­li­gij­ne­go Jo­na­tha­na Edward­sa), pro­wa­dzo­ne w nowym śro­do­wi­sku czyn­no­ści po­znaw­cze są nie­usu­wal­nie wo­li­cjo­nal­no-in­ter­pre­ta­cyj­ne i przez to sta­no­wią ho­li­stycz­ną trans­for­ma­cję wszyst­kich czę­ści skła­do­wych pro­ce­su: ele­men­tu po­zna­wa­ne­go, ele­men­tu po­zna­ją­ce­go, a także na­rzę­dzi po­zna­nia. Coś, co wcze­śniej na­zwa­łem wier­szem uczest­ni­czą­cym, jest kon­den­sa­cją tej tra­dy­cji. W jej ob­rę­bie, jak pisze Gizzi, „wie­dza to kon­dy­cja skraj­na / jak wąt­pie­nie”, a uczest­nic­two w wy­mia­nach mię­dzy scep­ty­cy­zmem i po­zna­niem budzi pod­miot do stanu, który można na­zwać ostrą zmy­sło­wo­ścią wie­dzy. Bycie w świe­cie, jego in­ter­pre­ta­cyj­no-po­etyc­kie po­zna­wa­nie – jest by­ciem „do bólu”, po­nie­waż poeta wier­sza uczest­ni­czą­ce­go nie przyj­mu­je rze­czy w ich za­sta­nej po­sta­ci, tylko wdzie­ra się w rzecz za­sta­ną, nie­za­leż­nie od ceny, którą za to płaci. „Do­brzy poeci dają odpór rze­czom / od serca” i ten mi­ło­sny agon jest mó­wie­niem całym cia­łem. „Mó­wi­łem ci że bo­la­ło / to od­dy­cha­nie nowym cia­łem” – pyta poeta i od­po­wia­da sam sobie: „Od chwi­li zmia­ny / po­wie­trze parzy”.

Poeta wiersza uczestniczącego nie przyjmuje rzeczy w ich zastanej postaci, tylko wdziera się w rzecz zastaną, niezależnie od ceny, którą za to płaci

W przy­pad­ku Ar­man­tro­ut także można mówić o for­mach po­wro­tu do „ja”. Są one jed­nak zja­wi­skiem o wiele bar­dziej efe­me­rycz­nym, za­leż­nym od sieci po­wią­zań mię­dzy ele­men­ta­mi mon­ta­żu. Wiersz Ar­man­tro­ut to kon­struk­cja, która łączy pre­cy­zję wier­sza ima­ży­stow­skie­go – co wnosi eko­no­mię, cy­ze­lo­wa­ną kra­wędź frazy, se­lek­tyw­ność per­cep­cji i gry po­ję­cio­we – z mon­ta­żem więk­szej ilo­ści w ten spo­sób ob­ro­bio­nych frag­men­tów. Ta for­mal­na rama oka­zu­je się nie­zwy­kle po­jem­na. Na­po­ty­ka­my ob­ser­wa­cje wła­snych re­ak­cji emo­cjo­nal­nych, scen­ki z co­dzien­no­ści, lekko mo­dy­fi­ko­wa­ne cy­to­wa­nia prze­strze­ni me­dial­nej i cy­ber­prze­strze­ni, prze­chwy­ce­nia typu ready made. Obok luź­nych uwag znaj­du­je­my zdy­scy­pli­no­wa­ne, ope­ru­ją­ce ści­sło­ścią pa­ra­dok­su ob­ser­wa­cje na temat świa­ta na­tu­ry, zwie­rząt, wła­ści­wo­ści ma­te­rii. Roz­ma­ito­ści te­ma­tycz­nej do­rów­nu­je róż­no­rod­ność sty­li­stycz­na. Mamy tu uwagi spi­sa­ne w ję­zy­ku jak naj­bar­dziej ba­nal­nym, ab­so­lut­nie nie­li­te­rac­kie wy­im­ki od­że­gnu­ją­ce się od wszel­kiej – nawet tej eko­no­micz­no-ima­ży­stow­skiej – sty­li­za­cji. Obok nich na­to­miast znaj­du­ją się frag­men­ty pod­ra­so­wa­ne, wręcz li­rycz­ne.

Cho­ciaż ten sze­ro­ki ar­se­nał su­ge­ru­je es­te­ty­kę przy­pad­ko­wo­ści, to wier­sze Ar­man­tro­ut oka­zu­ją się obiek­ta­mi zdy­scy­pli­no­wa­ny­mi. Nie­za­leż­nie od stylu ję­zy­ko­we­go mon­ta­żo­wy układ ele­men­tów oka­zu­je się prze­myśl­ny i pre­cy­zyj­ny, cho­ciaż lo­gi­ka po­wią­zań nigdy nie jest tu dana z góry. Siłą tej po­ety­ki jest in­stynk­tow­na mo­du­la­cja dy­stan­su mię­dzy frag­men­ta­mi, ba­lan­so­wa­nie mię­dzy moż­li­wo­ścią ana­lo­gii a nie­przy­sta­wal­no­ścią. W efek­cie w ob­rę­bie ukła­du wier­sza po­wsta­ją hi­po­te­tycz­ne związ­ki zna­cze­nio­we i in­ter­pre­ta­cyj­ne, me­ta­fo­rycz­ne po­ten­cje i wie­lo­znacz­no­ści.

W tych kon­cep­tu­al­nie za­aran­żo­wa­nych prze­strze­niach wszel­ki kon­takt z „ja” jest wie­lo­krot­nie prze­fil­tro­wa­ny. Pod­miot po­wra­ca, ale są to po­wro­ty bez­li­to­śnie wska­zu­ją­ce na uwi­kła­nie oso­bo­wo­ści w dys­kur­syw­ne sieci. Za­da­niem wier­sza jest uka­za­nie za­ska­ku­ją­cych i nie­po­ko­ją­cych torów, po któ­rych bie­gną wią­za­nia mię­dzy po­zor­nie od­le­gły­mi ob­sza­ra­mi na­sze­go życia, ob­na­że­nie in­wa­zyj­no­ści dys­kur­sów nimi za­rzą­dza­ją­cych, od­kry­cie ich ak­tyw­no­ści w głę­bo­kich po­kła­dach psy­chi­ki i in­tym­no­ści, czę­sto też udo­wod­nie­nie nam współ­udzia­łu w ich sze­rze­niu. Tym samym ob­na­żo­na zo­sta­je nasza po­dat­ność na urze­czo­wie­nie bądź me­cha­nicz­ność. Ja po­wra­ca, cza­sem nawet ob­da­rzo­ne cia­łem, ale są to po­wro­ty do­tknię­te cho­ro­bą. Cho­ro­ba wy­stę­pu­je tu nie tylko na po­zio­mie do­słow­nym – Ar­man­tro­ut prze­trwa­ła epi­zod no­wo­two­ro­wy – ale także jako ana­lo­gia wszel­kich ob­co­ści, które wier­sze-sie­ci od­kry­wa­ją w nas.

Jed­nak ta ob­cość – urze­czo­wie­nie i me­cha­nicz­ność – to ro­dzaj ero­zji, która bie­gnie na wskroś ca­łe­go spek­trum kró­lestw bycia. Ma­te­ria nie­oży­wio­na, or­ga­ni­zmy bio­lo­gicz­ne, or­ga­ni­zmy ludz­kie, wszyst­ko to jawi się w kon­ste­la­cjach Ar­man­tro­ut jako jed­no­cze­śnie sobie przy­na­leż­ne i do­tknię­te po­dob­nym opu­sto­sze­niem. Forma ni­co­ści, którą od­kry­wa Ar­man­tro­ut, nie jest, jak u Ste­ven­sa, a także u Giz­zie­go, ostat­nią re­du­tą trans­cen­den­cji, re­zer­wu­arem siły re­kon­fi­gu­ra­cyj­nej (Ste­vens i Gizzi po­szu­ku­ją ta­kie­go płod­ne­go „nic”), tylko po­prze­dza­ją­cym roz­pad ro­ze­dr­ga­niem. Fale oce­anu pod­le­ga­ją psy­cho­lo­gicz­ne­mu przy­mu­so­wi po­wtó­rze­nia, a zwie­rzę­ce ka­mu­fla­że wy­da­ją się stwo­rzo­ne dla pro­gra­mów na Ani­mal Pla­net. Frag­ment z za­kre­su fi­zy­ki kwan­to­wej, który do­ty­czy za­sa­dy nie­ozna­czo­no­ści, za­czy­na grać nie­po­ko­ją­cym echem w me­dial­nym beł­ko­cie, który za­stą­pił rze­czy­wi­stą po­li­ty­kę. W którą stro­nę po­dą­ża tu wek­tor wpły­wu: czy nie­ozna­czo­ność ma­te­rii wzma­ga pu­sto­sło­wie sze­rzą­ce się w sfe­rze pu­blicz­nej, czy może ra­czej prze­gni­łe dys­kur­sy pu­blicz­ne na­wie­dzi­ły nasze roz­po­zna­nia ma­te­rii fi­zycz­nej? W innym wier­szu-obiek­cie zwy­czaj­ne „dzień dobry” zo­sta­je spu­sto­szo­ne slo­ga­nem ze Star­buck­sa („Niech dzień znów dobry bę­dzie”), ale for­mu­ła proś­by – czy też przy­zy­wa­nia – którą wy­ko­rzy­stu­je slo­gan, po­wra­ca za chwi­lę w ruchu cie­nia liści na chod­ni­ku; on też wy­da­je się przy­zy­wać od­po­wied­nie słowo zdol­ne do opisu tego ruchu. Ze­sta­wio­ne ze sobą oba akty przy­zy­wa­nia stają się formą mo­dli­twy i jawią się nie­ocze­ki­wa­nie jako źró­dła re­li­gij­no­ści, co oczy­wi­ście nie­po­koi, po­nie­waż by­ła­by to re­li­gij­ność wy­wie­dzio­na ze wspo­mnia­nej wcze­śniej me­cha­nicz­nej pust­ki. W innym wier­szu ta zme­cha­ni­zo­wa­na, ro­ze­dr­ga­na pust­ka od­naj­du­je się w miej­scu po­szu­ki­wa­nej od wie­ków esen­cji stwo­rze­nia i to ona, a nie dusza, jest źró­dłem, teraz już bar­dzo gorz­kim, zmy­słu re­li­gij­ne­go: „[Je­steś] nie­cier­pli­wym / ćmie­niem / które kocha Bóg”. John Ash­be­ry mógł jesz­cze od­kry­wać (w „Au­to­por­tre­cie w wy­pu­kłym lu­strze”), że „dusza nie jest duszą”, jed­nak wszel­kie re­per­ku­sje tego od­kry­cia są tu na­tych­miast ła­go­dzo­ne ar­ty­stow­ską, kla­sy­cy­zu­ją­cą otu­li­ną pięk­na, która spo­wi­ja cały po­emat. Ar­man­tro­ut na­to­miast ob­na­ża jakiś nerw, w tym wy­pad­ku nerw re­li­gij­no­ści, ale nie po­da­je znie­czu­le­nia. Dobra no­wi­na to jego emi­sja, me­cha­nicz­na, po­bu­dzo­na i po­bu­dza­ją­ca chce­nie, jak slo­gan. Nawet ero­ty­ka oka­zu­je się nie­sta­bil­nym im­pul­sem fi­zycz­nym, po­dat­nym na zanik, a jeśli przy­jem­ność wraca, to od­bi­ta w pod­su­wa­nym przez te­le­wi­zyj­ny ob­ra­zek zwie­rzę­cym abjek­cie. Tre­ści, myśli, unie­sie­nia, życie po­ja­wia­ją się jak przy­jem­ność w jed­nym z wier­szy, która na mo­ment „wzbie­ra łu­kiem”, by po chwi­li po pro­stu, naj­zwy­czaj­niej i naj­ba­nal­niej znik­nąć. Łuk jej krót­ko­trwa­łe­go za­ist­nie­nia jest jak wy­ła­do­wa­nie ge­ne­ro­wa­ne przez me­cha­nizm.

Ar­man­tro­ut na­zwa­ła no­to­wa­nie zni­kli­wych prze­ja­wów życia „po­ety­ką kota z Che­shi­re”. Życie mruga, miga, coś po­ru­sza się, coś myśli, modli się, nieco nie­po­rad­nie, w serii stro­bo­sko­po­wych roz­bły­sków. Po­et­ka widzi też w tym świe­tle samą sie­bie, swoją „osobę”, czyli pe­wien skal­ku­lo­wa­ny twór o cha­rak­te­rze lo­ga­ryt­mu, zbiór na­wy­ków, „ster­tę ciu­chów, // które mogę nosić lub nie”, ale ta do­wol­ność to pozór, ra­czej sub­stan­cja pa­ra­li­żu­ją­ca, jak „eter”, który usy­pia i pe­try­fi­ku­je po­sta­ci mó­wią­ce w jed­nym z wier­szy.

Czy coś zo­sta­je? Czy coś żyje? Po­wiedz­my, że jed­nak dzia­ła pe­wien stan sieci wier­sza, jego praca, która od­dzie­la się od tra­wią­cej resz­tę przy­ro­dy pu­sto­szą­cej me­cha­nicz­no­ści. W wier­szach Ar­man­tro­ut pod­miot oso­bo­wy oka­zu­je się two­rem uwi­kła­nym w formy dzia­ła­nia woli mocy czy też wie­dzy/wła­dzy, które oka­zu­ją się agen­tu­rą tego, co jest nie-mar­twe. Ale dia­gno­za ta musi się skądś brać, po­nie­waż sama z sie­bie nie jest nigdy dana. Po­cho­dzi ona wła­śnie z pracy wier­sza, który oka­zu­je się polem zdol­nym do re­kon­fi­gu­ra­cji tre­ści po­da­wa­nych nam na co dzień jako dobrą no­wi­nę, albo dobrą mo­ne­tę. Sam wiersz – jako kon­ste­la­cja ze­sta­wień i pro­wa­dzo­nych pod wie­lo­ma ką­ta­mi ob­ser­wa­cji – staje się, mimo wszyst­ko, polem za­miesz­ki­wal­nym, nie tyle „wła­snym” czy „swoim”, co in­te­li­gent­nie nie­za­leż­nym, spraw­nie ru­chli­wym, od­róż­nia­ją­cym się od pu­sto­szą­cej me­cha­nicz­no­ści.

Po­ety­ki Ar­man­tro­ut i Giz­zie­go, choć różne, sta­no­wią formy prze­trwa­nia ży­wot­nej in­te­li­gen­cji kry­tycz­nej; po­sił­ku­ją się wy­stu­dio­wa­ną, for­mal­ną es­te­ty­ką wier­sza mi­ni­ma­li­stycz­ne­go, by we­drzeć się w po­kła­dy woli mocy, prze­mie­nio­ne w na­szym świe­cie w struk­tu­ry wła­dzy. Oby­dwo­je piszą o świe­cie, w któ­rym wła­dza za­stą­pi­ła na­tu­rę i re­li­gię i stała się pro­mie­nio­wa­niem na­wie­dza­ją­cym nasze sny, nasze ciała, wta­pia­jąc nas przy tym, wraz z in­ny­mi by­ta­mi, w magmę urze­czo­wie­nia. Choć wy­da­je się, że nie po­sia­da już prze­strze­ni wła­snej, wiersz uczest­ni­czą­cy, bę­dą­cy spo­isto­ścią formy i życia, jest apa­ra­tem wy­kry­wa­ją­cym i, być może, anu­lu­ją­cym ska­że­nie.

Cy­ta­ty z utwo­rów Pe­te­ra Giz­zie­go po­cho­dzą z tomu „Imi­ta­cja życia i inne wier­sze”, wybór i po­sło­wie: Kac­per Bart­czak, prze­kład: Kac­per Bart­czak i An­drzej So­snow­ski, In­sty­tut Mi­ko­łow­ski, Mi­ko­łów 2013.

Cy­ta­ty z utwo­rów Rae Ar­man­tro­ut po­cho­dzą z tomu „Ciem­na ma­te­ria”, wybór, prze­kład i po­sło­wie: Kac­per Bart­czak, Biuro Li­te­rac­kie, Stro­nie Ślą­skie 2018.

Tytuł wier­sza Emily Dic­kin­son za­czerp­ną­łem z tomu „Jest pe­wien ukos świa­tła”, wybór i prze­kład: Kry­sty­na Len­kow­ska, Of­fi­cy­na, Łódź 2018.

„Śnią tylko o Ameryce"

Cykl tekstów poświęcony poezji amerykańskiej w polskich przekładach. Kliknij w pączek, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Marcin Kolejko

Kac­per Bart­czak
poeta, tłu­macz po­ezji, kry­tyk. Autor kilku tomów po­ezji, z któ­rych „Wier­sze or­ga­nicz­ne" (Łódź, 2015) były no­mi­no­wa­ne do na­gród Si­le­sius i Gdy­nia. Ostat­nio opu­bli­ko­wał tom „Po­karm su­we­ren" (Biuro Li­te­rac­kie, 2017). Tom jego ese­jów, „Świat nie sca­lo­ny", zdo­był na­gro­dę „Li­te­ra­tu­ry na Świe­cie” (2010). Opu­bli­ko­wał też tom prze­kła­dów z Pe­te­ra Gizzi „Imi­ta­cje życia i inne wier­sze" (In­sty­tut Mi­ko­łow­ski, 2013, we współ­pra­cy z An­drze­jem So­snow­skim) oraz tom prze­kła­dów z Rae Ar­man­tro­ut„Ciem­na ma­te­ria" (Biuro Li­te­rac­kie, 2018). Wy­kła­da na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim. Sty­pen­dy­sta Fun­da­cji Ful­bri­gh­ta i Fun­da­cji im. Ta­de­usza Ko­ściusz­ki.
redakcjaJakub Nowacki
korekta Jacek Wiaderny
POPRZEDNI

varia  

Odkrywanie Ameryki – od redakcji

— Redakcja

NASTĘPNY

rozmowa  

Oceaniczna zmiana

— Jakub Nowacki