fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

 

Zmie­nia się skóra świa­ta

Zbi­gniew Ment­zel

Wia­do­mo, jak jest. Źle. Czy aby na pewno? Bez wąt­pie­nia nie jest do­brze, ale czy rze­czy­wi­ście tak dużo wiemy? Na­szym zda­niem nie­wie­le. Za­le­wa nas po­wódź nie­wia­do­mych, mnożą się znaki za­py­ta­nia. Co bę­dzie z „Dwu­ty­go­dni­kiem”? Czym sta­nie się mi­ni­ste­rial­ny kwar­tal­nik „Napis”, jakie cele wy­zna­czy sobie po­wsta­ją­cy In­sty­tut Li­te­ra­tu­ry? Kto otrzy­ma do­fi­nan­so­wa­nie MKiDN i w ja­kiej kwo­cie? Czy crowd­fun­ding nas zbawi? Jak prze­czy­tać na smart­fo­nie tekst na 140 000 zna­ków? Czy trze­ba być na In­sta­gra­mie? Gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca mię­dzy tek­stem kry­tycz­no­li­te­rac­kim a wpi­sem blo­go­wym? Co wiemy o me­dium, w któ­rym roz­sta­wi­li­śmy swój kram? Oczy­wi­ście nie mamy do­brych od­po­wie­dzi na wszyst­kie te py­ta­nia. Co nieco jed­nak wiemy. W tym pod­su­mo­wa­niu chce­my spoj­rzeć na mi­nio­ny rok z na­szej per­spek­ty­wy, się­ga­jąc do gło­sów au­to­rek i au­to­rów nam bli­skich. Na ko­niec zaś damy na za­po­wie­dzi.

 

Śmierć świa­to­obra­zu. Rok wśród cza­so­pism

W 2018 roku za­mknę­ły się: „Dwu­ty­go­dnik”, „Ze­szy­ty Li­te­rac­kie”, „Inter”, „FA-art”. Po­wsta­ły: „Wizje”, „Sto­ner Pol­ski” (a także „Pismo”, „Czas Li­te­ra­tu­ry” oraz „Napis” – w na­wia­sie umie­ści­li­śmy pisma pa­pie­ro­we). Nie chce­my szki­co­wać tu ne­kro­lo­gów ani lau­rek, a tym pew­nie skoń­czy­ła­by się próba przed­sta­wie­nia cha­rak­te­ry­styk wszyst­kich wy­mie­nio­nych ty­tu­łów; po­le­ca­my po pro­stu zaj­rzeć na ich stro­ny – zwłasz­cza w przy­pad­ku tych pierw­szych, do­pó­ki dzia­ła­ją w pełni spraw­nie. Na­wia­sem mó­wiąc, kwe­stia ar­chi­wi­za­cji ma­te­ria­łów za­my­ka­ją­ce­go się cza­so­pi­sma cy­fro­we­go po­zo­sta­je wciąż otwar­ta. Brak w tym za­kre­sie usta­bi­li­zo­wa­nych stan­dar­dów, ze­sta­wu do­brych prak­tyk ob­li­czo­nych na dłu­go­let­ni efekt za­bez­pie­cze­nia. Co jeśli osoby po­wią­za­ne z danym pe­rio­dy­kiem „nie do­pil­nu­ją obo­wiąz­ków” (jeśli można w ogóle mówić o obo­wiąz­ku wobec nie­ist­nie­ją­cej już in­sty­tu­cji) i nie opła­cą w ter­mi­nie ser­we­ra na ko­lej­ny rok, czym do­pro­wa­dzą do tech­nicz­ne­go uszko­dze­nia stro­ny? Żadna bi­blio­te­ka nie po­śpie­szy wtedy z po­mo­cą, żaden re­wers nie przy­wró­ci do­stę­pu do tek­stów. Na szczę­ście nie było do­tych­czas zbyt wielu ta­kich przy­pad­ków w Pol­sce – nie­mniej przy­kład „Cyc Gada” czy (sta­rej) „Orgii Myśli” po­ka­zu­je, że pro­blem ten nie jest wy­my­ślo­ny.

W ostat­nich ty­go­dniach dzia­ła­nia „Dwu­ty­go­dni­ka” można było od­czuć przez chwi­lę na­miast­kę po­dob­nej sy­tu­acji. W pew­nym mo­men­cie stro­na cza­so­pi­sma za­czę­ła bo­wiem od­ma­wiać po­słu­szeń­stwa, linki pro­wa­dzi­ły do­ni­kąd, lajki zni­ka­ły w od­mę­tach sieci; w cy­fro­wym gma­chu za­czął ob­sy­py­wać się tynk. Na szczę­ście osta­tecz­nie wszyst­ko wró­ci­ło do normy. Sama de­cy­zja o za­mknię­ciu „Dwu­ty­go­dni­ka” (prz­yn­ajmniej do od­wo­ła­nia) była dla wielu, w tym dla nas, pew­ne­go ro­dza­ju wstrzą­sem. Zło­ży­ło się na to kilka czyn­ni­ków. Po pierw­sze: mo­ment (ko­niec roku) i tempo (nie­mal od zaraz). Po dru­gie: do­tych­cza­so­we wa­run­ki funk­cjo­no­wa­nia pisma, nie­le­d­wie cie­plar­nia­ne w pol­skich re­aliach . Kiedy inne ma­ga­zy­ny uza­leż­nia­ły dzia­łal­ność od do­ta­cji mi­ni­ste­rial­nej czy eu­ro­pej­skie­go gran­tu (ska­zu­ją­cych je i tak – w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści przy­pad­ków – na żywot zner­wi­co­wa­ne­go pre­ka­ria­tu cza­so­pi­śmien­ni­cze­go), „Dwu­ty­go­dnik” ko­rzy­stał ze sta­bi­li­za­cji struk­tur NINA, a potem FINA – i bar­dzo do­brze, po­nie­waż przy­no­si­ła ona do­sko­na­łe efek­ty. Wy­da­wa­ło się, że nie­mal każde cza­so­pi­smo może upaść, tylko nie to. Nie­ste­ty stało się ina­czej.

W pewnym momencie strona »Dwutygodnika« zaczęła odmawiać posłuszeństwa, linki prowadziły donikąd, lajki znikały w odmętach sieci; w cyfrowym gmachu zaczął obsypywać się tynk

To wszyst­ko tłu­ma­czy pierw­szy szok, ale nie wy­ja­śnia głęb­sze­go po­czu­cia stra­ty. Co tak na­praw­dę znika, znik­nę­ło? Oczy­wi­ście bra­ko­wać bę­dzie przede wszyst­kim co­dzien­ne­go kon­ten­tu, por­cji war­to­ścio­wych tek­stów w co­dzien­nym news­fe­edzie. Cho­dzi jed­nak o coś wię­cej. Pewną wska­zów­kę daje Filip Sprin­ger w swo­jej wy­po­wie­dzi po­że­gnal­nej na ła­mach pisma. Zwra­ca on uwagę na fakt wy­kształ­ce­nia przez „Dwu­ty­go­dnik” wła­sne­go ję­zy­ka – bez­kom­pro­mi­so­we­go, ale za­ra­zem czy­tel­ne­go i przy­stęp­ne­go. Język ten nie był jed­nak pro­stą sumą wie­dzy i do­świad­czeń wszyst­kich re­dak­to­rek i re­dak­to­rów pisma. Wy­ni­kał ra­czej z jego spe­cy­ficz­nej kon­struk­cji jako in­sty­tu­cji, z jej pa­mię­cią i prak­ty­ka­mi, wa­run­ka­mi ma­te­rial­ny­mi i or­ga­ni­za­cyj­ny­mi, pracą ze­spo­łu, wresz­cie ak­tyw­no­ścią czy­tel­ni­czek i czy­tel­ni­ków. To zło­żo­ny i kru­chy or­ga­nizm, który łatwo znisz­czyć, a znacz­nie trud­niej stwo­rzyć (wy­ho­do­wać? wy­cho­wać?). Naj­peł­niej wy­ra­ził to An­drzej Se­ra­fin, a my pod­pi­su­je­my się pod tym re­dak­cyj­nie:

Uni­ce­stwie­nie zna­ko­mi­cie pro­spe­ru­ją­ce­go cza­so­pi­sma jest za­bi­ciem żywej isto­ty, ży­ją­cej w prze­strze­ni zbio­ro­we­go in­te­lek­tu, sta­no­wią­cej jego wy­twór i me­dium, formę jego sa­mo­or­ga­ni­za­cji, a także forum zbio­ro­wej wy­obraź­ni, która nie tylko ge­ne­ru­je eska­pi­stycz­ną li­te­rac­ką fik­cję, lecz przede wszyst­kim pełni funk­cję ne­go­cjo­wa­nia wspól­ne­go świa­to­obra­zu. Wraz ze śmier­cią cza­so­pi­sma umie­ra pe­wien obraz świa­ta.

Druga kwe­stia, do któ­rej chcie­li­by­śmy przy tej oka­zji wró­cić, to oko­licz­no­ści pro­wa­dzą­ce do za­mknię­cia „Ze­szy­tów Li­te­rac­kich”. Nr 144 był nu­me­rem ostat­nim – uka­zał się do­kład­nie w rocz­ni­cę stanu wo­jen­ne­go (zbież­ność dat po­dob­no przy­pad­ko­wa). W dys­ku­sjach wokół tego zda­rze­nia po­wra­ca­ły nie­ustan­nie – i za­pew­ne będą wciąż po­wra­ca­ły – echa prze­ko­na­nia o od­po­wie­dzial­no­ści spo­czy­wa­ją­cej na Mi­ni­ster­stwie Kul­tu­ry czy sze­rzej apa­ra­cie pań­stwo­wym. W wy­wia­dzie dla Dwu­ty­go­dni­ka” re­dak­tor­ka na­czel­na pisma, Bar­ba­ra To­ruń­czyk, mó­wi­ła, że „Mi­ni­ster­stwo pro­wa­dzi wła­sną po­li­ty­kę wy­daw­ni­czą, któ­rej efek­tem musi być upa­dek »Ze­szy­tów Li­te­rac­kich«”. To­masz Fiał­kow­ski na ła­mach „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go” pisał o „tę­ten­cie koni ka­wa­le­rii mi­ni­stra Gliń­skie­go”. Or­ga­ni­za­to­rzy ini­cja­ty­wy „Ocal­my Ze­szy­ty Li­te­rac­kie” w bar­dziej ogól­nym tonie wspo­mi­na­li o „braku fun­du­szy” jako głów­nej przy­czy­nie pro­ble­mów pisma, jed­nak swój apel – pod któ­rym pod­pi­sa­li się m.​in. Agniesz­ka Hol­land, Jerzy Pilch czy Adam Za­ga­jew­ski – za­adre­so­wa­li do „in­sty­tu­cji pań­stwo­wych”.

Znacz­nie mniej mó­wi­ło się o tym, że bez­po­śred­nią przy­czy­ną pro­ble­mów „Ze­szy­tów” było wy­po­wie­dze­nie im umowy przez Fun­da­cję Agora, bę­dą­cą do­tych­czas głów­nym spon­so­rem kwar­tal­ni­ka, we wrze­śniu 2017 roku. Wspo­mi­na o tym krót­ko To­ruń­czyk w cy­to­wa­nej roz­mo­wie, wzmian­ku­je w ko­men­ta­rzu dla Press Zbi­gniew No­sow­ski („Szko­da, że Agora wy­co­fa­ła się ze spon­so­ro­wa­nia pisma. Wy­da­je mi się, że dla ta­kie­go du­że­go kon­cer­nu kwar­tal­nik nie był znacz­nym ob­cią­że­niem dla bu­dże­tu”) – i wła­ści­wie tyle. Na szczę­ście jest jesz­cze Łu­kasz Żurek. W fa­ce­bo­oko­wym ko­men­ta­rzu zwra­cał on uwagę na to, że:

gdyby nie fakt, że w paź­dzier­ni­ku Fun­da­cja Agory „zmu­szo­na była ra­dy­kal­nie zmniej­szyć swoje wy­dat­ki” i wy­co­fać się nawet z tego my­sie­go do­fi­nan­so­wa­nia, które za­pew­nia­li „Ze­szy­tom” jako OPP [or­ga­ni­za­cji po­żyt­ku pu­blicz­ne­go – dop. red.], być może spra­wy by się po­to­czy­ły ina­czej. Zaś pod enig­ma­tycz­nym sfor­mu­ło­wa­niem „ra­dy­kal­ne zmniej­sze­nie wy­dat­ków” kryje się po pro­stu kon­ty­nu­acja cięć w bu­dże­cie całej Agory, m.​in. zwol­nień gru­po­wych z lu­te­go 2018. Nie mogę nie wspo­mnieć o fak­cie, że naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne zwol­nie­nia w Ago­rze miały miej­sce w 2016 r., kiedy to do końca roku pla­no­wa­no zwol­nić 135 pra­cow­ni­ków, a w osta­tecz­no­ści mach­nię­to 176 (zwol­nie­nia do­tknę­ły przede wszyst­kim ze­spo­łu „GW”, ale za­rzą­do­wi Agory nie prze­szko­dzi­ło to w wy­pła­ce­niu sobie pre­mii). In­ny­mi słowy – to, co spo­tka­ło „ZL”, jest po pro­stu kon­ty­nu­acją (jak to się w ję­zy­ku kor­po­ra­cji na­zy­wa) re­struk­tu­ry­za­cji, ka­so­wa­nia ko­lej­nych ta­be­lek z Exce­la przez osoby, które chcą się wy­ka­zać przed za­rzą­dem jako naj­efek­tyw­niej­si oszczę­dza­cze.

Jak każde tego typu wy­da­rze­nie, także i to od­kry­wa sporo we­wnętrz­nych pęk­nięć i tarć. Całą sy­tu­ację można czy­tać na przy­kład jako przy­czy­nek do bio­gra­fii „ko­man­do­sów” w III RP. Wiele przy­no­si w tym za­kre­sie tekst Sta­ni­sła­wa Za­sa­dy z ostat­nie­go nu­me­ru „Press”: „Ko­man­do­ska koń­czy walkę”. Na­czel­na „Ze­szy­tów” mówi w nim o wspie­ra­ją­cym pismo śro­do­wi­sku jak naj­le­piej: „Nikt nam tak nie po­mógł jak »Ga­ze­ta Wy­bor­cza« […] Przy­ja­cie­le z »Ga­ze­ty« wspie­ra­li nas przez dwa­dzie­ścia sześć lat”. Trud­no oczy­wi­ście po­dej­rze­wać, że było ina­czej. Wy­po­wiedź ta nie jest jed­nak tylko ko­men­ta­rzem wobec prze­szło­ści, ale także de­kla­ra­cją tu i teraz – nie mam pre­ten­sji. To w grun­cie rze­czy szla­chet­ne i w pe­wien spo­sób zro­zu­mia­łe za­cho­wa­nie. Jed­no­cze­śnie po­zo­sta­je żal za upa­da­ją­cym cza­so­pi­smem, co razem pro­wa­dzi do swo­iste­go po­plą­ta­nia:

To­ruń­czyk ro­zu­mie, że takie pisma jak „Ze­szy­ty” muszą być do­to­wa­ne. – To obo­wią­zek pań­stwa i in­sty­tu­cji sa­mo­rzą­do­wych, spo­łecz­nych – uważa. I do­da­je: – My nie pra­cu­je­my dla pie­nię­dzy i nie dla zysku je­ste­śmy wier­ni na­szej misji. Takie pisma ist­nie­ją w całym za­chod­nim świe­cie. Wspie­ra­ją je wiel­kie firmy. Gal­li­mard we Fran­cji po­ma­ga wy­da­wać „Le Débat” – pismo in­te­lek­tu­ali­stów.

W tym samym ar­ty­ku­le cy­to­wa­ny jest też kil­ku­krot­nie Se­we­ryn Blumsz­tajn, re­pre­zen­tu­ją­cy śro­do­wi­sko „Ga­ze­ty” i sze­rzej Agory, który nie ma chyba już tego ro­dza­ju sen­ty­men­tów, gdy mówi: „»Ze­szy­ty« się wy­pa­li­ły. Ode­szły naj­więk­sze na­zwi­ska. Pismo nie miało już ta­kie­go zna­cze­nia jak kie­dyś”. Choć można się czę­ścio­wo zgo­dzić z samym roz­po­zna­niem, trud­no nie zadać sobie py­ta­nia o to, czy sy­tu­acja ta różni się aż tak bar­dzo od tej trzy czy czte­ry lata temu? Jeśli nie, dla­cze­go Fun­da­cja Agora nie in­ter­we­nio­wa­ła już wtedy? Zaraz potem Blumsz­tajn wy­zna­je jed­nak wprost: „Nie mamy na to pie­nię­dzy”. Nie jest to jed­nak praw­da, co po­ka­zu­je Żurek – pie­nią­dze są, nie ma ich tylko na Fun­da­cję i do­to­wa­ne przez nią pro­jek­ty kul­tu­ral­ne. Nie jest to oczy­wi­ście bez­po­śred­nia wina Blumsz­taj­na, jed­nak za­smu­ca ła­twość, z jaką przyj­mu­je on rolę ad­wo­ka­ta dia­bła.

Z kolei po­sta­wa To­ruń­czyk – przy całym po­dzi­wie dla jej cięż­kiej pracy – oka­za­ła się po pro­stu nie­sku­tecz­na. Oczy­wi­ście Mi­ni­ster­stwo Kul­tu­ry (lub inna duża in­sty­tu­cja pań­stwo­wa/sa­mo­rzą­do­wa) mogło prze­jąć funk­cję me­ce­na­sa z uwagi na wie­lo­let­nie tra­dy­cje pe­rio­dy­ku. Trud­no sobie jed­nak to wy­obra­zić, zwłasz­cza w roku po­wo­ła­nia do życia kwar­tal­ni­ka „Napis” i In­sty­tu­tu Li­te­ra­tu­ry[1]. Być może larum na­le­ża­ło więc pod­nieść ra­czej prze­ciw­ko Ago­rze – może gdyby sy­gna­ta­riusz­ki i sy­gna­ta­riu­sze wspo­mnia­ne­go listu za­czę­li pu­blicz­nie kry­ty­ko­wać jej dzia­ła­nia, pie­nią­dze by się zna­la­zły? A może nie, a w przy­pad­ku tak wy­mie­rzo­nej akcji chór obu­rzo­nych by się prze­rze­dził?

Z pew­no­ścią za­mknię­cie „Ze­szy­tów” na­le­ży roz­pa­try­wać w kon­tek­ście szer­szych prze­mian spo­łecz­no-eko­no­micz­nych w Pol­sce, nie tylko tych na szcze­blu rzą­do­wym, ale także ryn­ko­wym. Tylko w ten spo­sób bę­dzie­my mogli do­wie­dzieć się cze­go­kol­wiek o zmie­nia­ją­cej się za okna­mi rze­czy­wi­sto­ści – oraz o współ­cze­snej po­zy­cji cza­so­pism kul­tu­ral­nych. Jest to oczy­wi­ście po­zy­cja z ga­tun­ku mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem: z jed­nej stro­ny pań­stwo bez po­waż­ne­go po­my­słu na kul­tu­rę, z dru­giej spo­łecz­na nie­od­po­wie­dzial­ność biz­ne­su. Tym bar­dziej jed­nak nie wy­pa­da ucie­kać w ob­ję­cia uprasz­cza­ją­cych nar­ra­cji.

Zamknięcie »Zeszytów« należy rozpatrywać w kontekście szerszych przemian społeczno-ekonomicznych w Polsce, nie tylko tych na szczeblu rządowym, ale także rynkowym

Nie zmniej­sza to w żad­nym stop­niu przy­kro­ści sa­me­go faktu za­mknię­cia cza­so­pi­sma, które nie­gdyś było prze­cież „na­ru­sze­niem świę­te­go mo­no­po­lu Ma­isons-Laf­fit­te”. Jak­kol­wiek no­bli­we i za­cho­waw­cze stało się w ostat­nich la­tach swo­jej dzia­łal­no­ści kry­tycz­nej, speł­nia­ło bez za­rzu­tu funk­cję kol­por­te­ra naj­lep­szych tra­dy­cji Mi­ło­sza, Har­twig czy Czap­skie­go, prze­strze­ni ce­le­bru­ją­cej twór­czość mo­der­ni­stów po­przed­nie­go stu­le­cia. Na­le­ży jed­nak za­pa­mię­tać do­kład­nie, jakie „po­tę­gi pod­ziem­ne” uru­cho­mi­ły w tym przy­pad­ku pro­ces de­struk­cji. Im bar­dziej pró­bu­ją być nie­wi­dzial­ne, tym wy­raź­niej na­le­ży wska­zy­wać je pal­cem (mimo że po­ka­zy­wać pal­cem jest nie­ład­nie).

 

Wszyst­ko, co stałe, roz­pły­wa się w ap­dej­cie. Rok w in­ter­ne­cie

Rok w in­ter­ne­cie to bar­dzo długo. Ten mi­nio­ny uświa­do­mił nam przede wszyst­kim, że tek­sty w sieci, po­dob­nie jak li­te­ry, nie biorą się zni­kąd – ktoś je kie­dyś za­mó­wił, ktoś przy­jął (nie od­mó­wił), ale także wpro­wa­dził do cy­fro­we­go obie­gu z jego spe­cy­fi­ką. O ile zaj­mo­wa­li­śmy się już kwe­stią pro­duk­cji tek­stu (cykl „Śledź zmia­ny” po­świę­co­ny re­dak­cji, ko­rek­cie i edy­cji), o tyle o samym me­dium jego dys­try­bu­cji my­śle­li­śmy i mó­wi­li­śmy znacz­nie rza­dziej. Chcie­li­by­śmy zro­bić to teraz.

Za­cznij­my od Word­Pres­sa, plat­for­my do pu­bli­ko­wa­nia tre­ści on­li­ne, opar­tej o język pro­gra­mo­wa­nia HTML. Gdy­by­śmy mieli wska­zać jedno na­rzę­dzie tech­no­lo­gicz­ne, które sta­no­wi dla nas cy­fro­wy od­po­wied­nik biura, byłby to wła­śnie Word­Press. To tam spę­dza­my naj­lep­sze lata swo­je­go życia z prze­rwą na lunch; to tam od­by­wa się cała żmud­na praca wokół tek­stu, wy­kra­cza­ją­ca da­le­ko poza kom­pe­ten­cje re­dak­cji i ko­rek­ty ję­zy­ko­wej. Oprócz ob­słu­gi stric­te tech­nicz­nych kwe­stii (jak np. ozna­cze­nie au­tor­stwa czy za­łą­cze­nie ilu­stra­cji) wy­ma­ga ona sze­re­gu czyn­no­ści o cha­rak­te­rze kre­atyw­nym i uzna­nio­wym. Które cy­ta­ty na­da­ją się naj­le­piej do wy­tłusz­cze­nia i wy­od­ręb­nie­nia w toku tek­stu? Jak sfor­mu­ło­wać za­jaw­kę (lead)? Co po­win­no być wi­docz­ne przy udo­stęp­nie­niu linku na Fa­ce­bo­oku? Do tego do­cho­dzą pro­ble­my z za­kre­su edy­cji tek­stu – Word­Press dys­po­nu­je ogra­ni­czo­ną pulą na­rzę­dzi, co w przy­pad­ku bar­dziej za­awan­so­wa­nych ma­te­ria­łów ozna­cza ko­niecz­ność jego ak­tu­ali­za­cji albo po­go­dze­nia się z daną wadą. Na­le­ży też brać pod uwagę wer­sję mo­bil­ną, obec­nie ob­słu­gu­ją­cą już nie­mal po­ło­wę licz­by wejść na stro­nę. Ekran mo­ni­to­ra ma kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści, stro­na książ­ki kil­ka­na­ście, ekran te­le­fo­nu nie wię­cej niż kilka. W nie­któ­rych przy­pad­kach po pro­stu nie da się unik­nąć ko­li­zji – roz­lew­ny wers Ash­be­ry’ego nigdy nie zła­mie się do­brze na smart­fo­nie (można ewen­tu­al­nie od­wró­cić go po­zio­mo, co zresz­tą po­le­ca­my, ale wtedy z kolei traci się szer­szy widok utwo­ru).

To w WordPressie spędzamy najlepsze lata swojego życia z przerwą na lunch; to tam odbywa się cała żmudna praca wokół tekstu, wykraczająca daleko poza kompetencje redakcji i korekty

Na osob­ny na­mysł za­słu­gu­je SEO (od an­giel­skie­go se­arch en­gi­ne opti­mi­za­tion). Oczy­wi­ście nie od­kry­wa­my tu Ame­ry­ki – sam fakt ist­nie­nia za­leż­no­ści po­mię­dzy za­war­to­ścią stro­ny in­ter­ne­to­wej a jej po­zy­cjo­no­wa­niem w wy­szu­ki­war­kach ta­kich jak Go­ogle na­le­ży już do wie­dzy po­wszech­nej (czy na pewno?). In­te­re­su­je nas jed­nak to, jakie cechy tek­stu są w ten spo­sób pre­mio­wa­ne: sto­so­wa­nie zdań nie dłuż­szych niż dwa­dzie­ścia słów, nie­uży­wa­nie stro­ny bier­nej, za­my­ka­nie aka­pi­tów w mak­sy­mal­nie trzy­stu sło­wach, rów­no­mier­ne na­sy­ce­nie tek­stu fra­za­mi klu­czo­wy­mi. W Word­Pres­sie za dobre wy­ni­ki SEO od­po­wia­da spe­cjal­na wtycz­ka, ana­li­zu­ją­ca pu­bli­ko­wa­ne tre­ści i udzie­la­ją­ca wska­zó­wek w za­kre­sie ich po­pra­wy. Ko­mu­ni­ku­je się ona z użyt­kow­ni­kiem za po­mo­cą zwro­tów dy­dak­tycz­nych: „Bar­dzo do­brze!”, „Świet­na ro­bo­ta!”, „Na­praw to!”, „Zmień to!”. Pod­kre­śla to tylko szkol­ny, nie­le­d­wie roz­praw­ko­wy cha­rak­ter reguł, któ­ry­mi się przy tym kie­ru­je. Choć nie można od­mó­wić im pew­nych zalet, wy­da­ją się dość obo­jęt­ne na bo­gac­two i róż­no­rod­ność ję­zy­ka, tak jakby pró­bo­wa­ły na­śla­do­wać naj­gor­szy ideał bel­fra (po­zdra­wia­my te­go­rocz­nych ma­tu­rzy­stów – praca w di­gi­ta­lu już czeka).

Bez­po­śred­nia apli­ka­cja zasad SEO cho­ciaż­by do me­an­drycz­nej frazy Pio­tra Se­we­ry­na Ro­so­ła za­koń­czy­ła­by się na­tych­mia­sto­wą ka­ta­stro­fą, zmie­le­niem tek­stu na elek­tro­nicz­ną pulpę. Naj­wy­god­niej by­ło­by więc je po pro­stu zlek­ce­wa­żyć – spy­tać re­to­rycz­nie, czy Jan Błoń­ski opty­ma­li­zo­wał­by tek­sty i zająć się czymś po­waż­niej­szym. Tyle że wpły­wa­ją one na sku­tecz­ność dzia­łań w sieci, a od­wra­ca­nie od nich wzro­ku by­ło­by od­wra­ca­niem wzro­ku od czy­tel­nicz­ki. Jak ma więc ra­dzić sobie re­dak­tor(ka) in­ter­ne­to­we­go pisma, któ­re­go przed­mio­tem na­my­słu, ma­te­rią i two­rzy­wem jest język li­te­rac­ki? Pisma, które za­ra­zem chce być sły­sza­ne, wi­docz­ne, chce kształ­to­wać dys­kurs i prak­ty­ki? Sy­tu­acja jest na­pię­ta – nie można nie grać w tę grę, choć wia­do­mo, że i gra w nas gra. Ta gra ma zresz­tą swoją fa­cho­wą nazwę. We współ­cze­snej fi­lo­zo­fii spo­łecz­nej, a co za tym idzie rów­nież w mło­dej kry­ty­ce li­te­rac­kiej (m.​in. za spra­wą ta­kich au­to­rów jak Jakub Skur­tys czy Dawid Ku­ja­wa), coraz wię­cej mówi się bo­wiem ostat­nio o se­mio­ka­pi­ta­li­zmie. Teo­ria wło­skie­go my­śli­cie­la Fran­co Be­rar­die­go opi­su­je zja­wi­sko uto­wa­ro­wie­nia znaku i pod­po­rząd­ko­wa­nia go za­sa­dom al­go­ryt­mów w go­spo­dar­kach póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­nych. Jak twier­dzi fi­lo­zof:

Współ­cze­sny ka­pi­ta­lizm można okre­ślić mia­nem se­mio­ka­pi­ta­li­zmu, po­nie­waż ogól­na po­stać to­wa­rów ma se­mio­tycz­ny cha­rak­ter, a pro­ces pro­duk­cji w coraz więk­szym stop­niu po­le­ga na two­rze­niu zna­ków-in­for­ma­cji. W ob­rę­bie se­mio­ka­pi­ta­łu, pro­duk­cja go­spo­dar­cza jest coraz ści­ślej sple­cio­na z pro­ce­sa­mi wy­mia­ny ję­zy­ko­wej[2].

To nie tylko aka­de­mic­kie dy­wa­ga­cje – to teo­re­tycz­ny opis tego, co każ­de­go dnia staje się udzia­łem con­tent de­si­gne­rów, so­cial media ma­na­ge­rów i co­pyw­ri­te­rów z jed­nej, a kon­su­men­tów tre­ści z dru­giej stro­ny. W szpo­nach ka­pi­ta­li­zmu ko­gni­tyw­ne­go, w któ­rym war­tość ge­ne­ro­wa­na jest po­przez uto­wa­ro­wie­nie znaku, nie­któ­re słowa i kon­struk­cje zda­nio­we sprze­da­ją się le­piej niż inne.

Skoro już mowa o ma­ria­żu tech­no­lo­gii i ka­pi­ta­li­zmu, po­mów­my o me­dium-mat­ce, gli­nia­nym gi­gan­cie, ago­rze ago­nów – Fa­ce­bo­oku. Mo­gło­by się wy­da­wać, że to sta­bil­na plat­for­ma spo­łecz­no­ścio­wa, ostat­nio mie­wa­ją­ca pewne pro­ble­my z ochro­ną da­nych i kur­sem na gieł­dzie, ale za­sad­ni­czo sta­tecz­na i godna za­ufa­nia. Nic bar­dziej myl­ne­go. W swo­jej isto­cie Fa­ce­bo­ok jest na wpół au­to­no­micz­nym al­go­ryt­mem[3], któ­re­go me­cha­ni­zmy po­zo­sta­ją dla nas wła­ści­wie nie­po­zna­wal­ne; to glo­bal­na firma, która żyje z re­klam i pracy ko­gni­tyw­nej swo­ich użyt­kow­ni­ków, płaci po­dat­ki w Ir­lan­dii (co łatwo spraw­dzić na fak­tu­rze), a wszyst­kie dane prze­nio­sła wła­śnie do Ka­li­for­nii (RODO). W War­sza­wie można co naj­wy­żej od­wie­dzić Prze­strzeń from Fa­ce­bo­ok, „cen­trum dia­lo­gu i szko­leń”, które chce „sty­mu­lo­wać pol­ską go­spo­dar­kę i wal­czyć o włą­cze­nie cy­fro­we jak naj­więk­szej licz­by Po­la­ków”. Pro­po­nu­je też ścian­kę do zdjęć i ogrom­ny taras wi­do­ko­wy. Widok jest na­praw­dę nie­zły.

Skoro już mowa o mariażu technologii i kapitalizmu, pomówmy o medium-matce, glinianym gigancie, agorze agonów – Facebooku

Ten sam Fa­ce­bo­ok po­tra­fił jesz­cze nie­daw­no za­blo­ko­wać pro­mo­cję zdję­cia wier­sza z uwagi na zbyt dużą ilość tek­stu na ob­ra­zie, bo tak chciał al­go­rytm – obec­nie zda­rza się to już tylko spo­ra­dycz­nie, ale w takim przy­pad­ku wciąż ogra­ni­cza­ne są za­się­gi. O blo­ko­wa­niu na­go­ści czy gra­fik za­wie­ra­ją­cych znaki to­wa­ro­we takie jak „Lubię to” czy „Super” nawet nie wspo­mi­na­my. Naj­bar­dziej ku­rio­zal­ny pro­blem spo­tkał nas po uży­ciu słowa „fa­ce­bo­oko­wy” w opi­sie posta. Oka­za­ło się bo­wiem, że in­te­gral­ność sło­wa-mar­ki „Fa­ce­bo­ok” do­ty­czy także jej de­ry­wa­tów.

W przy­pad­kach tego ro­dza­ju kon­flik­tów ujaw­nia się nie­moc usera – czy ra­czej pro­du­se­ra, jak chce Axel Burns, okre­śla­jąc w ten spo­sób użyt­kow­ni­ka, który jest jed­no­cze­śnie wy­twór­cą udzie­la­ją­cym por­ta­lo­wi li­cen­cji na swoje wy­two­ry. Od ar­bi­tral­nej de­cy­zji al­go­ryt­mu można się co praw­da od­wo­łać, ale trud­no po­wie­dzieć, jak czę­sto od­wo­ła­nie ana­li­zo­wa­ne jest rze­czy­wi­ście przez czło­wie­ka – wszel­kie in­for­ma­cje zwrot­ne mają cha­rak­ter ge­ne­rycz­ny, a ewen­tu­al­ny dia­log jest roz­mo­wą z chat-bo­tem. Jan Kreft słusz­nie zwra­ca uwagę, że:

Z per­spek­ty­wy or­ga­ni­za­cji two­rzą­cych tre­ści me­dial­ne Fa­ce­bo­ok stał się oso­bli­wym pod­mio­tem, któ­re­go rolę do­brze od­da­je an­giel­ski ter­min fre­ne­my – przy­ja­ciel/wróg: ge­ne­ru­ją­cym ruch na ich stro­nach na wła­snych wa­run­kach, ale i od­bie­ra­ją­cym im swo­bo­dę stra­te­gicz­ne­go wy­bo­ru. Tym groź­niej­szym, że użyt­kow­ni­cy me­diów, zwłasz­cza młod­si, ocze­ku­ją, by tre­ści me­dial­ne stały się ele­men­tem szer­sze­go cy­fro­we­go do­świad­cze­nia […]. Jeśli wy­daw­cy nie będą tego do­świad­cze­nia do­star­cza­li, to nie znaj­dą od­bior­ców na swoje tre­ści[4].

Jed­no­cze­śnie warto za­uwa­żyć, że w przy­pad­ku cza­so­pism cy­fro­wych udo­stęp­nie­nie tek­stu na Fa­ce­bo­oku staje się obec­nie stan­dar­dem, któ­re­go nie­do­peł­nie­nie może być in­ter­pre­to­wa­ne w ka­te­go­riach dys­kry­mi­na­cji. W swoim tek­ście dla Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej Jo­an­na Stryj­czyk za­rzu­ci­ła nam swego czasu, że jej szkic do­ty­czą­cy ko­biet w polu li­te­rac­kim udo­stęp­ni­li­śmy tylko raz, a po­le­micz­ny ar­ty­kuł Ma­cie­ja Ja­ku­bo­wia­ka aż dwu­krot­nie – ską­d­inąd nie­słusz­nie, co łatwo spraw­dzić (po­mył­ka Stryj­czyk po­ka­zu­je przy oka­zji inną spe­cy­ficz­ną wła­sność Fa­ce­bo­oka i struk­tu­ry obec­nych w nim da­nych – nic tutaj nie znika, ale nie­trud­no coś prze­oczyć). Z kolei Mał­go­rza­ta Anna Ma­cie­jew­ska na blogu „W jądro dys­kur­su” opi­sy­wa­ła przy­pa­dek współ­pra­cy z jed­nym z le­wi­co­wych por­ta­li – po­nie­waż ho­no­ra­rium oka­za­ło się ni­skie, brak sku­tecz­ne­go udo­stęp­nie­nia tek­stu (w tym wła­śnie na Fa­ce­bo­oku) był dla niej ode­bra­niem sensu wło­żo­nej w niego pracy.

„Za­po­mnij o stro­nach, które po­lu­bi­łeś. Teraz na Fa­ce­bo­oku zo­ba­czysz wię­cej kot­ków i dzie­ci two­ich zna­jo­mych” – taki tytuł nosi jeden z ar­ty­ku­łów do­ty­czą­cych istot­nej ak­tu­ali­za­cji al­go­ryt­mów Fa­ce­bo­oka, która na­stą­pi­ła po sze­ro­ko ko­men­to­wa­nej za­po­wie­dzi Marka Zuc­ker­ber­ga z 12 stycz­nia 2018 roku. Tytuł ten od­da­je w naj­więk­szym skró­cie cha­rak­ter zmia­ny, w ra­mach któ­rej wła­dze Fa­ce­bo­oka po­sta­no­wi­ły ogra­ni­czyć wi­docz­ność pro­fi­li pu­blicz­nych na rzecz pro­fi­li pry­wat­nych. Za bez­po­śred­nią przy­czy­nę tej zmia­ny uważa się wcze­śniej­szą aferę z Cam­brid­ge Ana­ly­ti­ca – teraz por­tal po­sta­no­wił od­bu­do­wać nad­wy­rę­żo­ną re­pu­ta­cję i po­now­nie uczy­nić świat lep­szym miej­scem. „Re­cep­tą na pro­blem nad­uży­wa­nia Fa­ce­bo­oka zdaje się więk­sze za­an­ga­żo­wa­nie ludzi w Fa­ce­bo­oka”, sko­men­to­wał to Siva Va­idhy­ana­than, autor książ­ki „An­ti­so­cial Media”. Tego ro­dza­ju po­sta­wę na­zwał on tech­no-fun­da­men­ta­li­stycz­ną, okre­śla­jąc w ten spo­sób prze­ko­na­nie, że roz­wią­za­niem wszyst­kich pro­ble­mów – także tych stwo­rzo­nych przez tech­no­lo­gię – jest roz­wój no­wych tech­no­lo­gii.

Dla nas szcze­gól­nie istot­ny jest punkt wi­dze­nia usera (czy też pro­du­se­ra). Z tej per­spek­ty­wy ak­tu­ali­za­cja jest wy­da­rze­niem re­kon­fi­gu­ru­ją­cym cy­fro­wą prze­strzeń, zmie­nia­ją­cym za­sa­dy gry, ma­ją­cym cha­rak­ter ze­wnętrz­ny i za­zwy­czaj nie­spo­dzie­wa­ny. Nie­kie­dy po­zo­sta­je też przez jakiś czas nie­zau­wa­żo­na, wy­sta­wia­jąc nas póź­niej na zdzi­wie­nie. Za­uwa­ży­li­ście na przy­kład przej­ście od kwa­dra­to­wych do okrą­głych zdjęć pro­fi­lo­wych? Albo brak moż­li­wo­ści przy­pi­na­nia po­stów w gru­pach? Za­wsze na­to­miast zmu­sza ona do szyb­kiej ak­cep­ta­cji i ad­ap­ta­cji. Do­ty­czy to oczy­wi­ście nie tylko Fa­ce­bo­oka, ale wszyst­kich stron, apli­ka­cji czy sys­te­mów, w ra­mach któ­rych or­ga­ni­zu­je­my swoje co­dzien­ne prak­ty­ki za­wo­do­we i ży­cio­we – Gma­ila, iOS-a, Win­dow­sa etc.

Aktualizacja jest wydarzeniem rekonfigurującym cyfrową przestrzeń, zmieniającym zasady gry, mającym charakter zewnętrzny i zazwyczaj niespodziewany

Ak­tu­ali­za­cja wy­da­je się po­wią­za­na z innym, szer­szym po­ję­ciem, które zro­bi­ło ka­rie­rę w dys­kur­sie pu­blicz­nym w la­tach 90. i za­do­mo­wi­ło się w nim na dobre – in­no­wa­cją. W tym ro­zu­mie­niu in­no­wa­cja jest po­wią­za­na z pro­ble­mem, na­prze­ciw któ­re­mu wy­cho­dzi, ale nie jest toż­sa­ma z jego roz­wią­za­niem, jak gdyby w pro­ce­sie hi­sto­rycz­nym wy­alie­no­wa­ła się od swo­je­go źró­dła. Jak pisze Va­idhy­ana­than: „Osta­tecz­nym celem in­no­wa­cji jest wię­cej in­no­wa­cji”. To swo­iste per­pe­tu­um mo­bi­le, stała kon­dy­cja każ­dej in­sty­tu­cji, która pod­da­je się jej re­żi­mo­wi. Dla in­no­wa­cyj­nych z ducha ak­tu­ali­za­cji nie ma żad­nych tabu ani świę­to­ści – nie­któ­rzy pa­mię­ta­ją być może wy­pusz­cze­nie na rynek Win­dow­sa 8, który nie za­wie­rał menu start obec­ne­go we wszyst­kich po­przed­nich wer­sjach[5]. Taka to per­spek­ty­wa usera – wszyst­ko, co stałe, może roz­pły­nąć się w ap­dej­cie.

Zna­jo­my poeta za­py­tał ostat­nio, czy trze­ba być na In­sta­gra­mie? Nasza od­po­wiedź jest pro­sta: nie trze­ba, ale warto. Nie trze­ba, po­nie­waż głów­ny nurt współ­cze­sne­go li­te­rac­kie­go ma­in­stre­amu pły­nie przez Fa­ce­bo­oka – to tutaj są tzw. „wszy­scy” (za­rów­no ak­to­rzy pola, jak i in­sty­tu­cje z nim zwią­za­ne), tutaj toczą się spory i flej­my, to tutaj wresz­cie pro­mu­je się wy­da­rze­nia śro­do­wi­sko­we i po­szcze­gól­ne tek­sty. In­sta­gram to prze­strzeń za­miesz­ka­ła głów­nie przez duże wy­daw­nic­twa i blo­ge­rów, nie­kie­dy ob­ser­wo­wa­nych przez dzie­siąt­ki ty­się­cy osób. Mi­tycz­na „książ­ka, kawka i kocyk” to oczy­wi­ście zwy­kłe uprosz­cze­nie, nie­mniej nie da się nie za­uwa­żyć sil­nej ten­den­cji es­te­ty­zo­wa­nia fo­to­gra­fo­wa­nych po­zy­cji. Za­zwy­czaj ozna­cza to po pro­stu in­sce­ni­zo­wa­ne uję­cia zgod­ne z te­ma­tem i okład­ką – ele­men­ta­mi sce­no­gra­fii mogą stać się zwie­rzę­ta, meble, ro­śli­ny i wiele, wiele in­nych obiek­tów. Skut­ki by­wa­ją ku­rio­zal­ne. Pau­li­na Ma­ło­chleb pi­sa­ła np. o „Ta­tu­aży­ście z Au­schwitz” He­ather Mor­ris fo­to­gra­fo­wa­nym „w sier­mięż­nej es­te­ty­ce (koc, zdar­ty bury swe­ter) lub prze­ciw­nie – li­fe­sty­le’owej (świe­że kwia­ty, kawa, ko­lo­ro­we po­du­chy, wanna z pianą, ta­tu­aże – lecz by­naj­mniej nie obo­zo­we)”.

Dla­cze­go warto? Oprócz ki­czo­wa­tych, nie­rzad­ko gra­fo­mań­skich lub zwy­czaj­nie nud­nych ma­te­ria­łów można zna­leźć tu rze­czy po­ży­tecz­ne. W przy­pad­ku zdjęć obiek­tów, ta­kich jak druki ar­chi­wal­ne, ilu­stra­cje czy książ­ki, kol­por­te­rem są czę­sto pro­fi­le in­sty­tu­cji ta­kich jak New York Times Books, An­ty­kwa­riat Kwa­dry­ga czy Ka­rak­ter. Oczy­wi­ście po­dob­ne rze­czy po­ja­wia­ją się też na Fa­ce­bo­oku, nie­mniej po­ety­ka me­dium przy­cią­ga je wła­śnie na In­sta­gram. Tutaj też znaj­du­ją prze­strzeń zde­cy­do­wa­nie przy­jaź­niej­szą ob­ra­zo­wi (m.​in. dzię­ki ogra­ni­czo­ne­mu in­ter­fej­so­wi). Do tego do­cho­dzi jesz­cze wąski mar­gi­nes in­sta­gra­me­rów, któ­rych ob­ser­wo­wać warto, by wspo­mnieć cho­ciaż­by pro­fi­le takie jak @​ksiazki.​ostatnie czy @czy­tacz_szpe­racz. Ten pierw­szy pisze o sobie: „Czy­tam i sta­ran­nie do­bie­ram lek­tu­ry, po­nie­waż dla mnie każda może być ostat­nią. Je­stem za stary, żeby być miłym. Jeśli nie piszę, to zna­czy, że umar­łem”. Z kolei Czy­tacz (Mi­chał Pa­bian) pro­wa­dzi na In­sta­gra­mie kro­ni­kę kom­pul­syw­ne­go zbie­ra­cza wo­lu­mi­nów, dla któ­re­go „Prak­tycz­nym spo­so­bem na zwięk­sze­nie po­wierzch­ni prze­cho­wy­wa­nia ksią­żek w nie­swo­im wy­naj­mo­wa­nym miesz­ka­niu jest prze­kształ­ce­nie obiek­tu ku­chen­ne­go – lo­dów­ki – w szafę ubra­nio­wą, a samą szafę po­ciąć na re­ga­ły [pis. oryg.]”. Ich punk­to­we re­flek­sje mo­gły­by nie star­czyć na cie­ka­wy tekst kry­tycz­ny peł­nej dłu­go­ści, na­to­miast jako wpis czy nota spra­wu­ją się świet­nie.

Po dru­gie, czy­tel­nicz­ki i czy­tel­ni­cy już tu są. To nie tylko osoby śle­dzą­ce wcze­śniej pro­fil na Fa­ce­bo­oku, to także cała rze­sza zu­peł­nie no­wych od­bior­ców, co widać w sta­ty­sty­kach. Al­go­rytm In­sta­gra­ma, pra­cu­jąc na ze­sta­wach hasz­ta­gów, każ­do­ra­zo­wo wy­świe­tla pu­bli­ko­wa­ne tre­ści pew­nej puli zu­peł­nie ob­cych osób – nie­rzad­ko po­zo­sta­ją­cych poza kla­sycz­nie ro­zu­mia­ną grupą do­ce­lo­wą da­ne­go pro­fi­lu. Nie­któ­rych za­in­te­re­su­je wtedy po­je­dyn­cze zdję­cie, a póź­niej od­cho­dzą, nie­któ­rzy jed­nak zo­sta­ją na dłu­żej (spraw­dza­li­śmy). Dla nich warto – jak praca u pod­staw, to na peł­nej kur­sy­wie.

Jeśli na­to­miast cho­dzi o ca­ło­ścio­wy sto­su­nek do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, klu­czo­wa wy­da­je nam się kwe­stia al­fa­be­ty­za­cji me­dial­nej. Cho­dzi tutaj nie tylko o próbę do­głęb­ne­go zro­zu­mie­nia, ja­kie­go ro­dza­ju prze­strze­nią stał się dziś Fa­ce­bo­ok, In­sta­gram czy YouTu­be, ale także sta­łe­go do­sko­na­le­nia swo­ich kom­pe­ten­cji w za­kre­sie ich uży­wa­nia. My­śli­my tutaj m.​in. o nie­sław­nym flej­mie Ma­riu­sza Grze­bal­skie­go, re­dak­to­ra na­czel­ne­go WBPi­CAK-u, sprzed kilku mie­się­cy. Być może całej sy­tu­acji uda­ło­by się unik­nąć, gdy­by­śmy wszy­scy le­piej znali i ro­zu­mie­li na­rzę­dzia udo­stęp­nia­ne przez Fa­ce­bo­oka (przy czym nie chce­my roz­my­wać w ten spo­sób ni­czy­jej od­po­wie­dzial­no­ści).

Po pierw­sze, warto pa­mię­tać, że „struk­tu­ra postu pu­bli­ko­wa­ne­go w ser­wi­sie oraz listy ko­men­ta­rzy, które się pod nim po­ja­wia­ją, nie sprzy­ja peł­ne­mu i spo­koj­ne­mu na­my­sło­wi”[6]. W związ­ku z tym le­piej z za­sa­dy uni­kać wda­wa­nia się w dys­ku­sje, któ­rym już bra­ku­je spo­ko­ju – bę­dzie tylko go­rzej. Po dru­gie, trze­ba zdać sobie spra­wę z roz­le­głych kom­pe­ten­cji ad­mi­ni­stra­to­rów pro­fi­lu, czy to pu­blicz­ne­go, czy pry­wat­ne­go. Na tre­ści ge­ne­ro­wa­ne przez nie­pro­szo­ne­go go­ścia można nie tylko od­po­wia­dać, ale rów­nież ukry­wać je, usu­wać lub zgła­szać. Zgło­sić lub za­blo­ko­wać można też sa­me­go użyt­kow­ni­ka. Po trze­cie, trze­ba pa­mię­tać, że to, co wi­dzi­my w ra­mach po­je­dyn­cze­go posta czy ko­men­ta­rza, może być tylko ułam­kiem więk­szej ca­ło­ści. Po czwar­te wresz­cie, nie wolno dłu­żej utrzy­my­wać, że sta­tus wy­po­wie­dzi na Fa­ce­bo­oku (przy usta­wie­niach do­stęp­no­ści „Pu­blicz­ne”) po­zo­sta­je w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie­ja­sny. Za­rów­no z per­spek­ty­wy praw­nej, jak i spo­łecz­nej spra­wa jest pro­sta – nie ma wiel­kiej róż­ni­cy mię­dzy wy­gło­sze­niem cze­goś na ulicy czy w stu­dio te­le­wi­zyj­nym a na­pi­sa­niem tego w ko­men­ta­rzu. „In­ter­net jest miej­scem pu­blicz­nym” i tego się trzy­maj­my.

Struktura postu publikowanego w serwisie oraz listy komentarzy, które się pod nim pojawiają, nie sprzyja pełnemu i spokojnemu namysłowi

 

Ra­czej ist­nie­je­my. Rok w „Małym For­ma­cie”

Czas na nieco pro­pa­gan­dy suk­ce­su i krót­kie pod­su­mo­wa­nie w licz­bach. W mi­nio­nym roku od­wie­dzi­li­ście naszą stro­nę 250 000 razy. Mie­sięcz­nie czyta nas ok. 5000 uni­kal­nych użyt­kow­ni­ków, co sta­no­wi wzrost o ponad 1000 w sto­sun­ku do stycz­nia 2018. Cał­ko­wi­ta licz­ba użyt­kow­ni­ków, któ­rzy wy­świe­tli­li w tym cza­sie stro­nę prz­yn­ajmniej raz, wy­no­si 35 000. Opu­bli­ko­wa­li­śmy je­de­na­ście nu­me­rów, w tym jeden po­dwój­ny, sześć cykli te­ma­tycz­nych i trzy cykle au­tor­skie. Łącz­nie zre­da­go­wa­li­śmy w tym roku 155 tek­stów.

Każdy cykl te­ma­tycz­ny to po­spo­li­te ru­sze­nie znaw­czyń i znaw­ców da­ne­go za­gad­nie­nia, ba­da­czek i kry­ty­ków, re­dak­to­rek i tłu­ma­czy, pi­sa­rek i fre­elan­ce­rów. Cie­szy­my się, że tyle razy udało się udo­stęp­nić im nasze łamy. W po­ło­wie roku w „Małym For­ma­cie” po­ja­wił się cykl „Czy­ta­nie non-fic­tion” Pau­li­ny Ma­ło­chleb, a jesz­cze wcze­śniej – „Ćwi­cze­nia z re­zy­gna­cji” Krzysz­to­fa Szta­fy. Pu­bli­ko­wa­li­śmy pre­mie­ro­wo prze­kła­dy Tomaža Šala­mu­naJohna Ash­be­ry’ego. Wy­da­li­śmy uro­dzi­no­wy numer pa­pie­ro­wy gro­ma­dzą­cy naj­lep­sze tek­sty z pierw­sze­go roku dzia­łal­no­ści.

Żeby móc pro­wa­dzić ten kom­bajn dalej i do­star­czać Wam re­gu­lar­nie por­cje po­żyw­ne­go hi­per­tek­stu, obie­ra­my kurs na dobrą zmia­nę. My­śli­my o „Małym For­ma­cie” w ka­te­go­riach dłu­go­let­nie­go pro­jek­tu i by­naj­mniej nie za­mie­rza­my zwi­jać na­sze­go non-pro­fi­to­we­go kramu z po­wo­du byle po­dmu­chu Hi­sto­rii. Mimo że czasy są trud­ne, a nawet – jak twier­dzą nie­któ­rzy ko­le­dzy – „nie­po­ko­ją­ce”. O pierw­szych zmia­nach mamy wiel­ką przy­jem­ność po­in­for­mo­wać już teraz. Wi­ta­my i przed­sta­wia­my dwie nowe re­dak­tor­ki: Pau­li­nę Cho­rzew­ską i Mał­go­rza­tę Tar­now­ską. Obie mo­że­cie znać z ich do­tych­cza­so­wej współ­pra­cy z pi­smem – teraz do­łą­cza­ją na stałe do ze­spo­łu. Nie­zmier­nie się cie­szy­my i li­czy­my, że Pau­li­na i Mał­go­sia dadzą mu nowy od­dech, otwie­ra­jąc przed nami nie­zna­ne dotąd kra­iny.

Obie­cu­je­my, jak zwy­kle, jar­mark cudów i moc atrak­cji. Bę­dzie cie­ka­wie, zo­stań­cie z nami w 2019 roku. I, oczy­wi­ście, po­zo­stań­cie na­stro­je­ni (stay tuned)!


[1] Łatwo za­rzu­cić „Na­pi­so­wi”, że czy­tel­nicz­ka nie znaj­dzie tam ar­ty­ku­łów To­ma­sa Venc­lo­vy czy Lesz­ka Ko­ła­kow­skie­go – jed­nak rów­nie trud­no wy­obra­zić sobie obec­ność Mał­go­rza­ty Lebdy czy Pawła Kacz­mar­skie­go na ła­mach „Ze­szy­tów”. Sy­tu­acja jest oczy­wi­ście bar­dziej zniu­an­so­wa­na i dy­na­micz­na, nie­mniej warto o tym pa­mię­tać.

[2] F. Be­rar­di, „After the fu­tu­re”, AK Press, Edin­burgh, Oakland, CA. 2011, s. 82. Cyt. za: J.P. Barsz­czew­ski, „Fran­co Be­rar­di – alie­na­cja i eman­cy­pa­cja w ka­pi­ta­li­zmie ko­gni­tyw­nym”, [w:] „Hi­sto­ria, po­li­ty­ka, prawo – fi­lo­zo­ficz­ne re­flek­sje nad tym, co spo­łecz­ne”, Lu­blin 2016.

[3] W 2016 roku „Gu­ar­dian” opu­bli­ko­wał we­wnętrz­ną in­struk­cję Fa­ce­bo­oka, która na­ka­zy­wa­ła dwu­na­sto­oso­bo­we­mu ze­spo­ło­wi pra­cow­ni­ków in­ter­wen­cję w tre­ści wy­bie­ra­ne przez al­go­ryt­my. Czy można sobie wy­obra­zić coś mniej god­ne­go za­ufa­nia, niż so­jusz al­go­ryt­mu z ze­spo­łem ad­mi­ni­stra­to­rów z Sil­li­con Val­ley?

[4] Jan Kreft, „Fa­ce­bo­ok jako all in­c­lu­si­ve re­sort In­stant Ar­tic­les – ko­ope­ty­cja kor­po­ra­cji i wy­daw­ców prasy”, w: „Fa­ce­bo­ok. Ob­li­cza i dy­le­ma­ty”, red. J. Kreft, Kra­ków 2017, s. 32.

[5] Żeby opi­sać ten szok, wy­star­czy po­wie­dzieć, że hasło „win­dows 8 start but­ton mis­sing” ge­ne­ru­je dziś w wy­szu­ki­war­ce Go­ogle ponad 200 mln wy­ni­ków.

[6] Siva Va­idhy­ana­than, „An­ti­so­cial Media”, przeł. W. Min­cer, K. So­snow­ska, War­sza­wa 2018, s. 19.


NASTĘPNY

szkic  

Bywało lepiej. Podsumowanie roku 2018

— Jakub Skurtys