fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

Zmienia się skóra świata

Zbigniew Mentzel

Wiadomo, jak jest. Źle. Czy aby na pewno? Bez wątpienia nie jest dobrze, ale czy rzeczywiście tak dużo wiemy? Naszym zdaniem niewiele. Zalewa nas powódź niewiadomych, mnożą się znaki zapytania. Co będzie z „Dwutygodnikiem”? Czym stanie się ministerialny kwartalnik „Napis”, jakie cele wyznaczy sobie powstający Instytut Literatury? Kto otrzyma dofinansowanie MKiDN i w jakiej kwocie? Czy crowdfunding nas zbawi? Jak przeczytać na smartfonie tekst na 140 000 znaków? Czy trzeba być na Instagramie? Gdzie przebiega granica między tekstem krytycznoliterackim a wpisem blogowym? Co wiemy o medium, w którym rozstawiliśmy swój kram? Oczywiście nie mamy dobrych odpowiedzi na wszystkie te pytania. Co nieco jednak wiemy. W tym podsumowaniu chcemy spojrzeć na miniony rok z naszej perspektywy, sięgając do głosów autorek i autorów nam bliskich. Na koniec zaś damy na zapowiedzi.

 

Śmierć światoobrazu. Rok wśród czasopism

W 2018 roku zamknęły się: „Dwutygodnik”, „Zeszyty Literackie”, „Inter”, „FA-art”. Powstały: „Wizje”, „Stoner Polski” (a także „Pismo”, „Czas Literatury” oraz „Napis” – w nawiasie umieściliśmy pisma papierowe). Nie chcemy szkicować tu nekrologów ani laurek, a tym pewnie skończyłaby się próba przedstawienia charakterystyk wszystkich wymienionych tytułów; polecamy po prostu zajrzeć na ich strony – zwłaszcza w przypadku tych pierwszych, dopóki działają w pełni sprawnie. Nawiasem mówiąc, kwestia archiwizacji materiałów zamykającego się czasopisma cyfrowego pozostaje wciąż otwarta. Brak w tym zakresie ustabilizowanych standardów, zestawu dobrych praktyk obliczonych na długoletni efekt zabezpieczenia. Co jeśli osoby powiązane z danym periodykiem „nie dopilnują obowiązków” (jeśli można w ogóle mówić o obowiązku wobec nieistniejącej już instytucji) i nie opłacą w terminie serwera na kolejny rok, czym doprowadzą do technicznego uszkodzenia strony? Żadna biblioteka nie pośpieszy wtedy z pomocą, żaden rewers nie przywróci dostępu do tekstów. Na szczęście nie było dotychczas zbyt wielu takich przypadków w Polsce – niemniej przykład „Cyc Gada” czy (starej) „Orgii Myśli” pokazuje, że problem ten nie jest wymyślony.

W ostatnich tygodniach działania „Dwutygodnika” można było odczuć przez chwilę namiastkę podobnej sytuacji. W pewnym momencie strona czasopisma zaczęła bowiem odmawiać posłuszeństwa, linki prowadziły donikąd, lajki znikały w odmętach sieci; w cyfrowym gmachu zaczął obsypywać się tynk. Na szczęście ostatecznie wszystko wróciło do normy. Sama decyzja o zamknięciu „Dwutygodnika” (przynajmniej do odwołania) była dla wielu, w tym dla nas, pewnego rodzaju wstrząsem. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze: moment (koniec roku) i tempo (niemal od zaraz). Po drugie: dotychczasowe warunki funkcjonowania pisma, nieledwie cieplarniane w polskich realiach . Kiedy inne magazyny uzależniały działalność od dotacji ministerialnej czy europejskiego grantu (skazujących je i tak – w znakomitej większości przypadków – na żywot znerwicowanego prekariatu czasopiśmienniczego), „Dwutygodnik” korzystał ze stabilizacji struktur NINA, a potem FINA – i bardzo dobrze, ponieważ przynosiła ona doskonałe efekty. Wydawało się, że niemal każde czasopismo może upaść, tylko nie to. Niestety stało się inaczej.

W pewnym momencie strona »Dwutygodnika« zaczęła odmawiać posłuszeństwa, linki prowadziły donikąd, lajki znikały w odmętach sieci; w cyfrowym gmachu zaczął obsypywać się tynk

To wszystko tłumaczy pierwszy szok, ale nie wyjaśnia głębszego poczucia straty. Co tak naprawdę znika, zniknęło? Oczywiście brakować będzie przede wszystkim codziennego kontentu, porcji wartościowych tekstów w codziennym newsfeedzie. Chodzi jednak o coś więcej. Pewną wskazówkę daje Filip Springer w swojej wypowiedzi pożegnalnej na łamach pisma. Zwraca on uwagę na fakt wykształcenia przez „Dwutygodnik” własnego języka – bezkompromisowego, ale zarazem czytelnego i przystępnego. Język ten nie był jednak prostą sumą wiedzy i doświadczeń wszystkich redaktorek i redaktorów pisma. Wynikał raczej z jego specyficznej konstrukcji jako instytucji, z jej pamięcią i praktykami, warunkami materialnymi i organizacyjnymi, pracą zespołu, wreszcie aktywnością czytelniczek i czytelników. To złożony i kruchy organizm, który łatwo zniszczyć, a znacznie trudniej stworzyć (wyhodować? wychować?). Najpełniej wyraził to Andrzej Serafin, a my podpisujemy się pod tym redakcyjnie:

Unicestwienie znakomicie prosperującego czasopisma jest zabiciem żywej istoty, żyjącej w przestrzeni zbiorowego intelektu, stanowiącej jego wytwór i medium, formę jego samoorganizacji, a także forum zbiorowej wyobraźni, która nie tylko generuje eskapistyczną literacką fikcję, lecz przede wszystkim pełni funkcję negocjowania wspólnego światoobrazu. Wraz ze śmiercią czasopisma umiera pewien obraz świata.

Druga kwestia, do której chcielibyśmy przy tej okazji wrócić, to okoliczności prowadzące do zamknięcia „Zeszytów Literackich”. Nr 144 był numerem ostatnim – ukazał się dokładnie w rocznicę stanu wojennego (zbieżność dat podobno przypadkowa). W dyskusjach wokół tego zdarzenia powracały nieustannie – i zapewne będą wciąż powracały – echa przekonania o odpowiedzialności spoczywającej na Ministerstwie Kultury czy szerzej aparacie państwowym. W wywiadzie dla Dwutygodnika” redaktorka naczelna pisma, Barbara Toruńczyk, mówiła, że „Ministerstwo prowadzi własną politykę wydawniczą, której efektem musi być upadek »Zeszytów Literackich«”. Tomasz Fiałkowski na łamach „Tygodnika Powszechnego” pisał o „tętencie koni kawalerii ministra Glińskiego”. Organizatorzy inicjatywy „Ocalmy Zeszyty Literackie” w bardziej ogólnym tonie wspominali o „braku funduszy” jako głównej przyczynie problemów pisma, jednak swój apel – pod którym podpisali się m.in. Agnieszka Holland, Jerzy Pilch czy Adam Zagajewski – zaadresowali do „instytucji państwowych”.

Znacznie mniej mówiło się o tym, że bezpośrednią przyczyną problemów „Zeszytów” było wypowiedzenie im umowy przez Fundację Agora, będącą dotychczas głównym sponsorem kwartalnika, we wrześniu 2017 roku. Wspomina o tym krótko Toruńczyk w cytowanej rozmowie, wzmiankuje w komentarzu dla Press Zbigniew Nosowski („Szkoda, że Agora wycofała się ze sponsorowania pisma. Wydaje mi się, że dla takiego dużego koncernu kwartalnik nie był znacznym obciążeniem dla budżetu”) – i właściwie tyle. Na szczęście jest jeszcze Łukasz Żurek. W facebookowym komentarzu zwracał on uwagę na to, że:

gdyby nie fakt, że w październiku Fundacja Agory „zmuszona była radykalnie zmniejszyć swoje wydatki” i wycofać się nawet z tego mysiego dofinansowania, które zapewniali „Zeszytom” jako OPP [organizacji pożytku publicznego – dop. red.], być może sprawy by się potoczyły inaczej. Zaś pod enigmatycznym sformułowaniem „radykalne zmniejszenie wydatków” kryje się po prostu kontynuacja cięć w budżecie całej Agory, m.in. zwolnień grupowych z lutego 2018. Nie mogę nie wspomnieć o fakcie, że najbardziej spektakularne zwolnienia w Agorze miały miejsce w 2016 r., kiedy to do końca roku planowano zwolnić 135 pracowników, a w ostateczności machnięto 176 (zwolnienia dotknęły przede wszystkim zespołu „GW”, ale zarządowi Agory nie przeszkodziło to w wypłaceniu sobie premii). Innymi słowy – to, co spotkało „ZL”, jest po prostu kontynuacją (jak to się w języku korporacji nazywa) restrukturyzacji, kasowania kolejnych tabelek z Excela przez osoby, które chcą się wykazać przed zarządem jako najefektywniejsi oszczędzacze.

Jak każde tego typu wydarzenie, także i to odkrywa sporo wewnętrznych pęknięć i tarć. Całą sytuację można czytać na przykład jako przyczynek do biografii „komandosów” w III RP. Wiele przynosi w tym zakresie tekst Stanisława Zasady z ostatniego numeru „Press”: „Komandoska kończy walkę”. Naczelna „Zeszytów” mówi w nim o wspierającym pismo środowisku jak najlepiej: „Nikt nam tak nie pomógł jak »Gazeta Wyborcza« […] Przyjaciele z »Gazety« wspierali nas przez dwadzieścia sześć lat”. Trudno oczywiście podejrzewać, że było inaczej. Wypowiedź ta nie jest jednak tylko komentarzem wobec przeszłości, ale także deklaracją tu i teraz – nie mam pretensji. To w gruncie rzeczy szlachetne i w pewien sposób zrozumiałe zachowanie. Jednocześnie pozostaje żal za upadającym czasopismem, co razem prowadzi do swoistego poplątania:

Toruńczyk rozumie, że takie pisma jak „Zeszyty” muszą być dotowane. – To obowiązek państwa i instytucji samorządowych, społecznych – uważa. I dodaje: – My nie pracujemy dla pieniędzy i nie dla zysku jesteśmy wierni naszej misji. Takie pisma istnieją w całym zachodnim świecie. Wspierają je wielkie firmy. Gallimard we Francji pomaga wydawać „Le Débat” – pismo intelektualistów.

W tym samym artykule cytowany jest też kilkukrotnie Seweryn Blumsztajn, reprezentujący środowisko „Gazety” i szerzej Agory, który nie ma chyba już tego rodzaju sentymentów, gdy mówi: „»Zeszyty« się wypaliły. Odeszły największe nazwiska. Pismo nie miało już takiego znaczenia jak kiedyś”. Choć można się częściowo zgodzić z samym rozpoznaniem, trudno nie zadać sobie pytania o to, czy sytuacja ta różni się aż tak bardzo od tej trzy czy cztery lata temu? Jeśli nie, dlaczego Fundacja Agora nie interweniowała już wtedy? Zaraz potem Blumsztajn wyznaje jednak wprost: „Nie mamy na to pieniędzy”. Nie jest to jednak prawda, co pokazuje Żurek – pieniądze są, nie ma ich tylko na Fundację i dotowane przez nią projekty kulturalne. Nie jest to oczywiście bezpośrednia wina Blumsztajna, jednak zasmuca łatwość, z jaką przyjmuje on rolę adwokata diabła.

Z kolei postawa Toruńczyk – przy całym podziwie dla jej ciężkiej pracy – okazała się po prostu nieskuteczna. Oczywiście Ministerstwo Kultury (lub inna duża instytucja państwowa/samorządowa) mogło przejąć funkcję mecenasa z uwagi na wieloletnie tradycje periodyku. Trudno sobie jednak to wyobrazić, zwłaszcza w roku powołania do życia kwartalnika „Napis” i Instytutu Literatury[1]. Być może larum należało więc podnieść raczej przeciwko Agorze – może gdyby sygnatariuszki i sygnatariusze wspomnianego listu zaczęli publicznie krytykować jej działania, pieniądze by się znalazły? A może nie, a w przypadku tak wymierzonej akcji chór oburzonych by się przerzedził?

Z pewnością zamknięcie „Zeszytów” należy rozpatrywać w kontekście szerszych przemian społeczno-ekonomicznych w Polsce, nie tylko tych na szczeblu rządowym, ale także rynkowym. Tylko w ten sposób będziemy mogli dowiedzieć się czegokolwiek o zmieniającej się za oknami rzeczywistości – oraz o współczesnej pozycji czasopism kulturalnych. Jest to oczywiście pozycja z gatunku między młotem a kowadłem: z jednej strony państwo bez poważnego pomysłu na kulturę, z drugiej społeczna nieodpowiedzialność biznesu. Tym bardziej jednak nie wypada uciekać w objęcia upraszczających narracji.

Zamknięcie »Zeszytów« należy rozpatrywać w kontekście szerszych przemian społeczno-ekonomicznych w Polsce, nie tylko tych na szczeblu rządowym, ale także rynkowym

Nie zmniejsza to w żadnym stopniu przykrości samego faktu zamknięcia czasopisma, które niegdyś było przecież „naruszeniem świętego monopolu Maisons-Laffitte”. Jakkolwiek nobliwe i zachowawcze stało się w ostatnich latach swojej działalności krytycznej, spełniało bez zarzutu funkcję kolportera najlepszych tradycji Miłosza, Hartwig czy Czapskiego, przestrzeni celebrującej twórczość modernistów poprzedniego stulecia. Należy jednak zapamiętać dokładnie, jakie „potęgi podziemne” uruchomiły w tym przypadku proces destrukcji. Im bardziej próbują być niewidzialne, tym wyraźniej należy wskazywać je palcem (mimo że pokazywać palcem jest nieładnie).

 

Wszystko, co stałe, rozpływa się w apdejcie. Rok w internecie

Rok w internecie to bardzo długo. Ten miniony uświadomił nam przede wszystkim, że teksty w sieci, podobnie jak litery, nie biorą się znikąd – ktoś je kiedyś zamówił, ktoś przyjął (nie odmówił), ale także wprowadził do cyfrowego obiegu z jego specyfiką. O ile zajmowaliśmy się już kwestią produkcji tekstu (cykl „Śledź zmiany” poświęcony redakcji, korekcie i edycji), o tyle o samym medium jego dystrybucji myśleliśmy i mówiliśmy znacznie rzadziej. Chcielibyśmy zrobić to teraz.

Zacznijmy od WordPressa, platformy do publikowania treści online, opartej o język programowania HTML. Gdybyśmy mieli wskazać jedno narzędzie technologiczne, które stanowi dla nas cyfrowy odpowiednik biura, byłby to właśnie WordPress. To tam spędzamy najlepsze lata swojego życia z przerwą na lunch; to tam odbywa się cała żmudna praca wokół tekstu, wykraczająca daleko poza kompetencje redakcji i korekty językowej. Oprócz obsługi stricte technicznych kwestii (jak np. oznaczenie autorstwa czy załączenie ilustracji) wymaga ona szeregu czynności o charakterze kreatywnym i uznaniowym. Które cytaty nadają się najlepiej do wytłuszczenia i wyodrębnienia w toku tekstu? Jak sformułować zajawkę (lead)? Co powinno być widoczne przy udostępnieniu linku na Facebooku? Do tego dochodzą problemy z zakresu edycji tekstu – WordPress dysponuje ograniczoną pulą narzędzi, co w przypadku bardziej zaawansowanych materiałów oznacza konieczność jego aktualizacji albo pogodzenia się z daną wadą. Należy też brać pod uwagę wersję mobilną, obecnie obsługującą już niemal połowę liczby wejść na stronę. Ekran monitora ma kilkadziesiąt centymetrów szerokości, strona książki kilkanaście, ekran telefonu nie więcej niż kilka. W niektórych przypadkach po prostu nie da się uniknąć kolizji – rozlewny wers Ashbery’ego nigdy nie złamie się dobrze na smartfonie (można ewentualnie odwrócić go poziomo, co zresztą polecamy, ale wtedy z kolei traci się szerszy widok utworu).

To w WordPressie spędzamy najlepsze lata swojego życia z przerwą na lunch; to tam odbywa się cała żmudna praca wokół tekstu, wykraczająca daleko poza kompetencje redakcji i korekty

Na osobny namysł zasługuje SEO (od angielskiego search engine optimization). Oczywiście nie odkrywamy tu Ameryki – sam fakt istnienia zależności pomiędzy zawartością strony internetowej a jej pozycjonowaniem w wyszukiwarkach takich jak Google należy już do wiedzy powszechnej (czy na pewno?). Interesuje nas jednak to, jakie cechy tekstu są w ten sposób premiowane: stosowanie zdań nie dłuższych niż dwadzieścia słów, nieużywanie strony biernej, zamykanie akapitów w maksymalnie trzystu słowach, równomierne nasycenie tekstu frazami kluczowymi. W WordPressie za dobre wyniki SEO odpowiada specjalna wtyczka, analizująca publikowane treści i udzielająca wskazówek w zakresie ich poprawy. Komunikuje się ona z użytkownikiem za pomocą zwrotów dydaktycznych: „Bardzo dobrze!”, „Świetna robota!”, „Napraw to!”, „Zmień to!”. Podkreśla to tylko szkolny, nieledwie rozprawkowy charakter reguł, którymi się przy tym kieruje. Choć nie można odmówić im pewnych zalet, wydają się dość obojętne na bogactwo i różnorodność języka, tak jakby próbowały naśladować najgorszy ideał belfra (pozdrawiamy tegorocznych maturzystów – praca w digitalu już czeka).

Bezpośrednia aplikacja zasad SEO chociażby do meandrycznej frazy Piotra Seweryna Rosoła zakończyłaby się natychmiastową katastrofą, zmieleniem tekstu na elektroniczną pulpę. Najwygodniej byłoby więc je po prostu zlekceważyć – spytać retorycznie, czy Jan Błoński optymalizowałby teksty i zająć się czymś poważniejszym. Tyle że wpływają one na skuteczność działań w sieci, a odwracanie od nich wzroku byłoby odwracaniem wzroku od czytelniczki. Jak ma więc radzić sobie redaktor(ka) internetowego pisma, którego przedmiotem namysłu, materią i tworzywem jest język literacki? Pisma, które zarazem chce być słyszane, widoczne, chce kształtować dyskurs i praktyki? Sytuacja jest napięta – nie można nie grać w tę grę, choć wiadomo, że i gra w nas gra. Ta gra ma zresztą swoją fachową nazwę. We współczesnej filozofii społecznej, a co za tym idzie również w młodej krytyce literackiej (m.in. za sprawą takich autorów jak Jakub Skurtys czy Dawid Kujawa), coraz więcej mówi się bowiem ostatnio o semiokapitalizmie. Teoria włoskiego myśliciela Franco Berardiego opisuje zjawisko utowarowienia znaku i podporządkowania go zasadom algorytmów w gospodarkach późnokapitalistycznych. Jak twierdzi filozof:

Współczesny kapitalizm można określić mianem semiokapitalizmu, ponieważ ogólna postać towarów ma semiotyczny charakter, a proces produkcji w coraz większym stopniu polega na tworzeniu znaków-informacji. W obrębie semiokapitału, produkcja gospodarcza jest coraz ściślej spleciona z procesami wymiany językowej[2].

To nie tylko akademickie dywagacje – to teoretyczny opis tego, co każdego dnia staje się udziałem content designerów, social media managerów i copywriterów z jednej, a konsumentów treści z drugiej strony. W szponach kapitalizmu kognitywnego, w którym wartość generowana jest poprzez utowarowienie znaku, niektóre słowa i konstrukcje zdaniowe sprzedają się lepiej niż inne.

Skoro już mowa o mariażu technologii i kapitalizmu, pomówmy o medium-matce, glinianym gigancie, agorze agonów – Facebooku. Mogłoby się wydawać, że to stabilna platforma społecznościowa, ostatnio miewająca pewne problemy z ochroną danych i kursem na giełdzie, ale zasadniczo stateczna i godna zaufania. Nic bardziej mylnego. W swojej istocie Facebook jest na wpół autonomicznym algorytmem[3], którego mechanizmy pozostają dla nas właściwie niepoznawalne; to globalna firma, która żyje z reklam i pracy kognitywnej swoich użytkowników, płaci podatki w Irlandii (co łatwo sprawdzić na fakturze), a wszystkie dane przeniosła właśnie do Kalifornii (RODO). W Warszawie można co najwyżej odwiedzić Przestrzeń from Facebook, „centrum dialogu i szkoleń”, które chce „stymulować polską gospodarkę i walczyć o włączenie cyfrowe jak największej liczby Polaków”. Proponuje też ściankę do zdjęć i ogromny taras widokowy. Widok jest naprawdę niezły.

Skoro już mowa o mariażu technologii i kapitalizmu, pomówmy o medium-matce, glinianym gigancie, agorze agonów – Facebooku

Ten sam Facebook potrafił jeszcze niedawno zablokować promocję zdjęcia wiersza z uwagi na zbyt dużą ilość tekstu na obrazie, bo tak chciał algorytm – obecnie zdarza się to już tylko sporadycznie, ale w takim przypadku wciąż ograniczane są zasięgi. O blokowaniu nagości czy grafik zawierających znaki towarowe takie jak „Lubię to” czy „Super” nawet nie wspominamy. Najbardziej kuriozalny problem spotkał nas po użyciu słowa „facebookowy” w opisie posta. Okazało się bowiem, że integralność słowa-marki „Facebook” dotyczy także jej derywatów.

W przypadkach tego rodzaju konfliktów ujawnia się niemoc usera – czy raczej produsera, jak chce Axel Burns, określając w ten sposób użytkownika, który jest jednocześnie wytwórcą udzielającym portalowi licencji na swoje wytwory. Od arbitralnej decyzji algorytmu można się co prawda odwołać, ale trudno powiedzieć, jak często odwołanie analizowane jest rzeczywiście przez człowieka – wszelkie informacje zwrotne mają charakter generyczny, a ewentualny dialog jest rozmową z chat-botem. Jan Kreft słusznie zwraca uwagę, że:

Z perspektywy organizacji tworzących treści medialne Facebook stał się osobliwym podmiotem, którego rolę dobrze oddaje angielski termin frenemy – przyjaciel/wróg: generującym ruch na ich stronach na własnych warunkach, ale i odbierającym im swobodę strategicznego wyboru. Tym groźniejszym, że użytkownicy mediów, zwłaszcza młodsi, oczekują, by treści medialne stały się elementem szerszego cyfrowego doświadczenia […]. Jeśli wydawcy nie będą tego doświadczenia dostarczali, to nie znajdą odbiorców na swoje treści[4].

Jednocześnie warto zauważyć, że w przypadku czasopism cyfrowych udostępnienie tekstu na Facebooku staje się obecnie standardem, którego niedopełnienie może być interpretowane w kategoriach dyskryminacji. W swoim tekście dla Krytyki Politycznej Joanna Stryjczyk zarzuciła nam swego czasu, że jej szkic dotyczący kobiet w polu literackim udostępniliśmy tylko raz, a polemiczny artykuł Macieja Jakubowiaka aż dwukrotnie – skądinąd niesłusznie, co łatwo sprawdzić (pomyłka Stryjczyk pokazuje przy okazji inną specyficzną własność Facebooka i struktury obecnych w nim danych – nic tutaj nie znika, ale nietrudno coś przeoczyć). Z kolei Małgorzata Anna Maciejewska na blogu „W jądro dyskursu” opisywała przypadek współpracy z jednym z lewicowych portali – ponieważ honorarium okazało się niskie, brak skutecznego udostępnienia tekstu (w tym właśnie na Facebooku) był dla niej odebraniem sensu włożonej w niego pracy.

„Zapomnij o stronach, które polubiłeś. Teraz na Facebooku zobaczysz więcej kotków i dzieci twoich znajomych” – taki tytuł nosi jeden z artykułów dotyczących istotnej aktualizacji algorytmów Facebooka, która nastąpiła po szeroko komentowanej zapowiedzi Marka Zuckerberga z 12 stycznia 2018 roku. Tytuł ten oddaje w największym skrócie charakter zmiany, w ramach której władze Facebooka postanowiły ograniczyć widoczność profili publicznych na rzecz profili prywatnych. Za bezpośrednią przyczynę tej zmiany uważa się wcześniejszą aferę z Cambridge Analytica – teraz portal postanowił odbudować nadwyrężoną reputację i ponownie uczynić świat lepszym miejscem. „Receptą na problem nadużywania Facebooka zdaje się większe zaangażowanie ludzi w Facebooka”, skomentował to Siva Vaidhyanathan, autor książki „Antisocial Media”. Tego rodzaju postawę nazwał on techno-fundamentalistyczną, określając w ten sposób przekonanie, że rozwiązaniem wszystkich problemów – także tych stworzonych przez technologię – jest rozwój nowych technologii.

Dla nas szczególnie istotny jest punkt widzenia usera (czy też produsera). Z tej perspektywy aktualizacja jest wydarzeniem rekonfigurującym cyfrową przestrzeń, zmieniającym zasady gry, mającym charakter zewnętrzny i zazwyczaj niespodziewany. Niekiedy pozostaje też przez jakiś czas niezauważona, wystawiając nas później na zdziwienie. Zauważyliście na przykład przejście od kwadratowych do okrągłych zdjęć profilowych? Albo brak możliwości przypinania postów w grupach? Zawsze natomiast zmusza ona do szybkiej akceptacji i adaptacji. Dotyczy to oczywiście nie tylko Facebooka, ale wszystkich stron, aplikacji czy systemów, w ramach których organizujemy swoje codzienne praktyki zawodowe i życiowe – Gmaila, iOS-a, Windowsa etc.

Aktualizacja jest wydarzeniem rekonfigurującym cyfrową przestrzeń, zmieniającym zasady gry, mającym charakter zewnętrzny i zazwyczaj niespodziewany

Aktualizacja wydaje się powiązana z innym, szerszym pojęciem, które zrobiło karierę w dyskursie publicznym w latach 90. i zadomowiło się w nim na dobre – innowacją. W tym rozumieniu innowacja jest powiązana z problemem, naprzeciw któremu wychodzi, ale nie jest tożsama z jego rozwiązaniem, jak gdyby w procesie historycznym wyalienowała się od swojego źródła. Jak pisze Vaidhyanathan: „Ostatecznym celem innowacji jest więcej innowacji”. To swoiste perpetuum mobile, stała kondycja każdej instytucji, która poddaje się jej reżimowi. Dla innowacyjnych z ducha aktualizacji nie ma żadnych tabu ani świętości – niektórzy pamiętają być może wypuszczenie na rynek Windowsa 8, który nie zawierał menu start obecnego we wszystkich poprzednich wersjach[5]. Taka to perspektywa usera – wszystko, co stałe, może rozpłynąć się w apdejcie.

Znajomy poeta zapytał ostatnio, czy trzeba być na Instagramie? Nasza odpowiedź jest prosta: nie trzeba, ale warto. Nie trzeba, ponieważ główny nurt współczesnego literackiego mainstreamu płynie przez Facebooka – to tutaj są tzw. „wszyscy” (zarówno aktorzy pola, jak i instytucje z nim związane), tutaj toczą się spory i flejmy, to tutaj wreszcie promuje się wydarzenia środowiskowe i poszczególne teksty. Instagram to przestrzeń zamieszkała głównie przez duże wydawnictwa i blogerów, niekiedy obserwowanych przez dziesiątki tysięcy osób. Mityczna „książka, kawka i kocyk” to oczywiście zwykłe uproszczenie, niemniej nie da się nie zauważyć silnej tendencji estetyzowania fotografowanych pozycji. Zazwyczaj oznacza to po prostu inscenizowane ujęcia zgodne z tematem i okładką – elementami scenografii mogą stać się zwierzęta, meble, rośliny i wiele, wiele innych obiektów. Skutki bywają kuriozalne. Paulina Małochleb pisała np. o „Tatuażyście z Auschwitz” Heather Morris fotografowanym „w siermiężnej estetyce (koc, zdarty bury sweter) lub przeciwnie – lifestyle’owej (świeże kwiaty, kawa, kolorowe poduchy, wanna z pianą, tatuaże – lecz bynajmniej nie obozowe)”.

Dlaczego warto? Oprócz kiczowatych, nierzadko grafomańskich lub zwyczajnie nudnych materiałów można znaleźć tu rzeczy pożyteczne. W przypadku zdjęć obiektów, takich jak druki archiwalne, ilustracje czy książki, kolporterem są często profile instytucji takich jak New York Times Books, Antykwariat Kwadryga czy Karakter. Oczywiście podobne rzeczy pojawiają się też na Facebooku, niemniej poetyka medium przyciąga je właśnie na Instagram. Tutaj też znajdują przestrzeń zdecydowanie przyjaźniejszą obrazowi (m.in. dzięki ograniczonemu interfejsowi). Do tego dochodzi jeszcze wąski margines instagramerów, których obserwować warto, by wspomnieć chociażby profile takie jak @ksiazki.ostatnie czy @czytacz_szperacz. Ten pierwszy pisze o sobie: „Czytam i starannie dobieram lektury, ponieważ dla mnie każda może być ostatnią. Jestem za stary, żeby być miłym. Jeśli nie piszę, to znaczy, że umarłem”. Z kolei Czytacz (Michał Pabian) prowadzi na Instagramie kronikę kompulsywnego zbieracza woluminów, dla którego „Praktycznym sposobem na zwiększenie powierzchni przechowywania książek w nieswoim wynajmowanym mieszkaniu jest przekształcenie obiektu kuchennego – lodówki – w szafę ubraniową, a samą szafę pociąć na regały [pis. oryg.]”. Ich punktowe refleksje mogłyby nie starczyć na ciekawy tekst krytyczny pełnej długości, natomiast jako wpis czy nota sprawują się świetnie.

Po drugie, czytelniczki i czytelnicy już tu są. To nie tylko osoby śledzące wcześniej profil na Facebooku, to także cała rzesza zupełnie nowych odbiorców, co widać w statystykach. Algorytm Instagrama, pracując na zestawach hasztagów, każdorazowo wyświetla publikowane treści pewnej puli zupełnie obcych osób – nierzadko pozostających poza klasycznie rozumianą grupą docelową danego profilu. Niektórych zainteresuje wtedy pojedyncze zdjęcie, a później odchodzą, niektórzy jednak zostają na dłużej (sprawdzaliśmy). Dla nich warto – jak praca u podstaw, to na pełnej kursywie.

Jeśli natomiast chodzi o całościowy stosunek do mediów społecznościowych, kluczowa wydaje nam się kwestia alfabetyzacji medialnej. Chodzi tutaj nie tylko o próbę dogłębnego zrozumienia, jakiego rodzaju przestrzenią stał się dziś Facebook, Instagram czy YouTube, ale także stałego doskonalenia swoich kompetencji w zakresie ich używania. Myślimy tutaj m.in. o niesławnym flejmie Mariusza Grzebalskiego, redaktora naczelnego WBPiCAK-u, sprzed kilku miesięcy. Być może całej sytuacji udałoby się uniknąć, gdybyśmy wszyscy lepiej znali i rozumieli narzędzia udostępniane przez Facebooka (przy czym nie chcemy rozmywać w ten sposób niczyjej odpowiedzialności).

Po pierwsze, warto pamiętać, że „struktura postu publikowanego w serwisie oraz listy komentarzy, które się pod nim pojawiają, nie sprzyja pełnemu i spokojnemu namysłowi”[6]. W związku z tym lepiej z zasady unikać wdawania się w dyskusje, którym już brakuje spokoju – będzie tylko gorzej. Po drugie, trzeba zdać sobie sprawę z rozległych kompetencji administratorów profilu, czy to publicznego, czy prywatnego. Na treści generowane przez nieproszonego gościa można nie tylko odpowiadać, ale również ukrywać je, usuwać lub zgłaszać. Zgłosić lub zablokować można też samego użytkownika. Po trzecie, trzeba pamiętać, że to, co widzimy w ramach pojedynczego posta czy komentarza, może być tylko ułamkiem większej całości. Po czwarte wreszcie, nie wolno dłużej utrzymywać, że status wypowiedzi na Facebooku (przy ustawieniach dostępności „Publiczne”) pozostaje w jakikolwiek sposób niejasny. Zarówno z perspektywy prawnej, jak i społecznej sprawa jest prosta – nie ma wielkiej różnicy między wygłoszeniem czegoś na ulicy czy w studio telewizyjnym a napisaniem tego w komentarzu. „Internet jest miejscem publicznym” i tego się trzymajmy.

Struktura postu publikowanego w serwisie oraz listy komentarzy, które się pod nim pojawiają, nie sprzyja pełnemu i spokojnemu namysłowi

 

Raczej istniejemy. Rok w „Małym Formacie”

Czas na nieco propagandy sukcesu i krótkie podsumowanie w liczbach. W minionym roku odwiedziliście naszą stronę 250 000 razy. Miesięcznie czyta nas ok. 5000 unikalnych użytkowników, co stanowi wzrost o ponad 1000 w stosunku do stycznia 2018. Całkowita liczba użytkowników, którzy wyświetlili w tym czasie stronę przynajmniej raz, wynosi 35 000. Opublikowaliśmy jedenaście numerów, w tym jeden podwójny, sześć cykli tematycznych i trzy cykle autorskie. Łącznie zredagowaliśmy w tym roku 155 tekstów.

Każdy cykl tematyczny to pospolite ruszenie znawczyń i znawców danego zagadnienia, badaczek i krytyków, redaktorek i tłumaczy, pisarek i freelancerów. Cieszymy się, że tyle razy udało się udostępnić im nasze łamy. W połowie roku w „Małym Formacie” pojawił się cykl „Czytanie non-fiction” Pauliny Małochleb, a jeszcze wcześniej – „Ćwiczenia z rezygnacji” Krzysztofa Sztafy. Publikowaliśmy premierowo przekłady Tomaža ŠalamunaJohna Ashbery’ego. Wydaliśmy urodzinowy numer papierowy gromadzący najlepsze teksty z pierwszego roku działalności.

Żeby móc prowadzić ten kombajn dalej i dostarczać Wam regularnie porcje pożywnego hipertekstu, obieramy kurs na dobrą zmianę. Myślimy o „Małym Formacie” w kategoriach długoletniego projektu i bynajmniej nie zamierzamy zwijać naszego non-profitowego kramu z powodu byle podmuchu Historii. Mimo że czasy są trudne, a nawet – jak twierdzą niektórzy koledzy – „niepokojące”. O pierwszych zmianach mamy wielką przyjemność poinformować już teraz. Witamy i przedstawiamy dwie nowe redaktorki: Paulinę Chorzewską i Małgorzatę Tarnowską. Obie możecie znać z ich dotychczasowej współpracy z pismem – teraz dołączają na stałe do zespołu. Niezmiernie się cieszymy i liczymy, że Paulina i Małgosia dadzą mu nowy oddech, otwierając przed nami nieznane dotąd krainy.

Obiecujemy, jak zwykle, jarmark cudów i moc atrakcji. Będzie ciekawie, zostańcie z nami w 2019 roku. I, oczywiście, pozostańcie nastrojeni (stay tuned)!


[1] Łatwo zarzucić „Napisowi”, że czytelniczka nie znajdzie tam artykułów Tomasa Venclovy czy Leszka Kołakowskiego – jednak równie trudno wyobrazić sobie obecność Małgorzaty Lebdy czy Pawła Kaczmarskiego na łamach „Zeszytów”. Sytuacja jest oczywiście bardziej zniuansowana i dynamiczna, niemniej warto o tym pamiętać.

[2] F. Berardi, „After the future”, AK Press, Edinburgh, Oakland, CA. 2011, s. 82. Cyt. za: J.P. Barszczewski, „Franco Berardi – alienacja i emancypacja w kapitalizmie kognitywnym”, [w:] „Historia, polityka, prawo – filozoficzne refleksje nad tym, co społeczne”, Lublin 2016.

[3] W 2016 roku „Guardian” opublikował wewnętrzną instrukcję Facebooka, która nakazywała dwunastoosobowemu zespołowi pracowników interwencję w treści wybierane przez algorytmy. Czy można sobie wyobrazić coś mniej godnego zaufania, niż sojusz algorytmu z zespołem administratorów z Sillicon Valley?

[4] Jan Kreft, „Facebook jako all inclusive resort Instant Articles – koopetycja korporacji i wydawców prasy”, w: „Facebook. Oblicza i dylematy”, red. J. Kreft, Kraków 2017, s. 32.

[5] Żeby opisać ten szok, wystarczy powiedzieć, że hasło „windows 8 start button missing” generuje dziś w wyszukiwarce Google ponad 200 mln wyników.

[6] Siva Vaidhyanathan, „Antisocial Media”, przeł. W. Mincer, K. Sosnowska, Warszawa 2018, s. 19.


NASTĘPNY

szkic  

Bywało lepiej. Podsumowanie roku 2018

— Jakub Skurtys