fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Kon­flikt/dys­sen­sus

Emo­cje spo­łecz­ne sta­no­wi­ły naj­waż­niej­szy, ale z pew­no­ścią nie­je­dy­ny skład­nik nowej for­mu­ły po­li­ty­ki, po­szu­ki­wa­nej przez młode po­ko­le­nie no­wych re­ali­stów po 2000 roku. Jako że usi­ło­wa­li oni za­prze­czać post­po­li­tycz­nej wizji świa­ta, w któ­rym nie ma opo­nen­tów, kon­flik­tów, a wszel­kie dzia­ła­nia ludz­kie zmie­rza­ją do re­ali­za­cji in­dy­wi­du­al­nych jed­nost­ko­wych in­te­re­sów, to wła­śnie kon­flikt/dys­sen­sus (Mo­uf­fe/Rancière) sta­no­wił nie­odzow­ny ele­ment po­li­tycz­no­ści ich li­te­ra­tu­ry. Emo­cje spo­łecz­ne w pro­zie no­wych re­ali­stów by­wa­ją skraj­nie różne – roz­cią­ga­ją się na kon­ti­nu­um mię­dzy eu­fo­rią a roz­pa­czą, są także ar­ty­ku­ło­wa­ne na naj­roz­ma­it­sze spo­so­by. Łączy je jed­nak fakt, że są one zbio­ro­we – a więc są nie tyle wła­ści­wo­ścią od­dziel­nych, ra­cjo­nal­nie my­ślą­cych jed­no­stek, co ra­czej wspól­not spo­łecz­nych, ko­lek­ty­wów, zbio­ro­wo­ści, grup od­nie­sie­nia, ro­zu­mia­nych jako swo­iste byty nie­re­du­ko­wal­ne do jed­no­stek. W tym sen­sie można je uznać za emo­cje jed­ne­go „ciała spo­łecz­ne­go” w ro­zu­mie­niu Rancière’owskim, któ­re­go róż­no­rod­ny­mi ma­ni­fe­sta­cja­mi stają się jed­nost­ki. Dla Ro­ma­na Sien­czi­na, Sier­gie­ja Szar­gu­no­wa i Za­cha­ra Pri­le­pi­na to wła­śnie ciało spo­łecz­ne wy­da­je się – prz­yn­ajmniej w po­cząt­ko­wej fazie twór­czo­ści – sku­tecz­nym na­rzę­dziem w walce o prze­su­nię­cia i pęk­nię­cia w po­rząd­ku spo­łecz­nym, czyli w tym wy­pad­ku o, jak­kol­wiek ro­zu­mia­ne, spra­wie­dli­wość, zmia­nę, moż­li­wość ar­ty­ku­la­cji wła­snych in­te­re­sów, sta­tus part­ne­ra do de­ba­ty.

Jak się zdaje, pod­sta­wo­wym – choć nie­je­dy­nym – za­ry­so­wa­nym kon­flik­tem prozy no­wych re­ali­stów jest ten mię­dzy wła­dzą, re­pre­zen­to­wa­ną przez struk­tu­ry po­li­ty­ki in­sty­tu­cjo­nal­nej za­rzą­dza­ją­cej po­rząd­kiem spo­łecz­nym, a spo­łe­czeń­stwem. Ciało spo­łecz­ne wy­stę­pu­je w ich pro­zie prze­ciw­ko Rancière’owskiej po­li­cji – chce bo­wiem sa­mo­dziel­nie ne­go­cjo­wać usta­lo­ne gra­ni­ce wspól­no­ty i re­gu­ły w niej obo­wią­zu­ją­ce. Ten pod­sta­wo­wy kon­flikt po­sia­da oczy­wi­ście swoje do­dat­ko­we wła­ści­wo­ści. Nowi re­ali­ści wy­da­ją się do­brze ro­zu­mieć, że każdy po­rzą­dek spo­łecz­ny opie­ra się na ja­kiejś for­mie wy­klu­cze­nia. W tym kon­tek­ście warto przyj­rzeć się bli­żej szcze­gól­nie bo­ha­te­rom Ro­ma­na Sien­czi­na, któ­rzy wy­klu­cze­nie od­czu­wa­ją w bar­dzo wielu aspek­tach – wśród nich po­ja­wia się i geo­gra­ficz­ne, i kul­tu­ro­we, spo­łecz­ne czy po­ko­le­nio­we, ale także – na tle na­ro­do­wo­ścio­wym i inne. Kon­se­kwen­cją eska­lo­wa­nia ta­kiej wzmo­żo­nej, wie­lo­płasz­czy­zno­wej mar­gi­na­li­za­cji jest fakt, że bo­ha­te­ro­wie Sien­czi­na po­strze­ga­ją sie­bie przede wszyst­kim jako ludzi ni­ko­mu nie­po­trzeb­nych, któ­rzy teo­re­tycz­nie funk­cjo­nu­ją w ja­kiejś dużej wspól­no­cie, ale w prak­ty­ce są wy­rzu­ce­ni poza jej obręb, znaj­du­ją się poza jej gra­ni­ca­mi.

Rzad­ko oglą­dam te­le­wi­zję, ga­ze­ty czy­tam od czasu do czasu; w ciągu ostat­nich bodaj trzech lat nie zdo­ła­łem prze­czy­tać od po­cząt­ku do końca ani jed­nej książ­ki. Nie mam żad­nych za­in­te­re­so­wań, zo­sta­ły gdzieś za mną, kiedy w wieku osiem­na­stu lat za­czy­na­łem służ­bę woj­sko­wą. Czym jest armia? To nie tylko dwa lata po pro­stu wy­rzu­co­ne cho­le­ra wie dokąd i po co. Armia to, po­wiedz­my, ostat­ni sto­pień na dra­bi­nie wy­cho­wa­nia oby­wa­te­la. Przed­szko­le, póź­niej szko­ła, a na końcu armia. Teraz co praw­da wszyst­ko to trzesz­czy i tylko pa­trzeć, jak dra­bi­na roz­pad­nie się jak zgni­łe próch­no, i nie wia­do­mo, kto bę­dzie prze­cho­dził tę drogę.

(„Minus”)

Za­cy­to­wa­na tu re­flek­sja Ro­ma­na (jedna z licz­nych) osta­tecz­nie wska­zu­je na opre­sję in­sty­tu­cji po­rząd­ku spo­łecz­ne­go, które osa­cza­ją jed­nost­kę i spra­wia­ją, że nie jest ona w sta­nie za­an­ga­żo­wać się w ja­kie­kol­wiek kon­se­kwent­ne dzia­ła­nie. Sien­czin jasno wska­zu­je me­cha­nizm wy­klu­cza­nia, „za­mra­ża­nia” emo­cji oraz mar­gi­na­li­zo­wa­nia ca­łych mas spo­łecz­nych przez wła­dzę. Pi­sarz do­brze wie, że prak­ty­ki usta­na­wia­nia po­rząd­ku mają cha­rak­ter he­ge­mo­nicz­ny oraz że każdy po­rzą­dek he­ge­mo­nicz­ny jest wraż­li­wy na dzia­łal­ność prze­ciw­he­ge­mo­nicz­ną – i z tego do­kład­nie po­wo­du po­li­ty­ce in­sty­tu­cjo­nal­nej za­le­ży na ta­kie­go ro­dza­ju emo­cjo­nal­nym wy­klu­cze­niu, pod­trzy­my­wa­niu at­mos­fe­ry ma­ra­zmu, bier­no­ści i spo­łecz­nej in­er­cji. Jed­no­cze­śnie w za­cy­to­wa­nym frag­men­cie po­ja­wia się nie­wy­raź­na su­ge­stia, że taka sy­tu­acja może się od­mie­nić, a stary, „trzesz­czą­cy” po­rzą­dek, po­rów­na­ny ze zgni­łym próch­nem, ule­gnie w końcu zmia­nie.

Sien­czin widzi także kon­flik­to­wy po­ten­cjał oporu we wska­zy­wa­niu na kon­se­kwen­cje nie­od­po­wie­dzial­nych dzia­łań pły­ną­cych ze stro­ny po­li­ty­ki in­sty­tu­cjo­nal­nej. Są one moż­li­wym za­rze­wiem (po­ten­cjal­nie) sku­tecz­ne­go oporu. W po­ni­żej przy­to­czo­nym frag­men­cie bo­ha­ter innej prozy Sien­czi­na wska­zu­je na spo­łecz­ne kosz­ty roz­pa­du ZSRR i wy­mu­szo­ne pro­ce­sy mi­gra­cyj­ne, jakie na­sta­ły na tle ro­dzą­cych się ów­cze­śnie kon­flik­tów et­nicz­nych:

Pięć lat ży­li­śmy na­dzie­ją. Naj­pierw kiedy się prze­pro­wa­dza­li­śmy – spie­szy­li­śmy się i ra­to­wa­li­śmy od kie­dyś ro­dzi­mej re­pu­bli­ki, a teraz nagle cu­dzej i wro­giej w sto­sun­ku do na­ro­do­wo­ści in­nych niż rdzen­ne – wtedy na­dzie­ja jesz­cze była. Sprze­da­li­śmy trzy­po­ko­jo­we miesz­ka­nie, daczę, garaż, po­sta­no­wi­li­śmy kupić miesz­ka­nie dwu­po­ko­jo­we w sta­rym ro­syj­skim mie­ście na po­łu­dniu Kraju Kra­sno­jar­skie­go, ale nagle (a dzia­ło się to w cza­sie smut­nej je­sie­ni 1992 roku) ze wszyst­kich stron wylał się potok prze­sie­dleń­ców i miesz­ka­nie, które sobie upa­trzy­li­śmy, szyb­ko ku­pi­ła bo­ga­ta ro­dzi­na z No­ryl­ska. A dwa–trzy ty­go­dnie póź­niej nasze dwa mi­lio­ny wy­star­czy­ły, żeby kupić tę izbę i dwa­dzie­ścia arów ziemi, w małej pod­upa­dłej wsi Za­choł­mo­wo.

(„Nubuk”)

Autor po­ka­zu­je hi­sto­rię ro­syj­skiej trans­for­ma­cji przez pry­zmat oso­bi­stych prze­żyć jej uczest­ni­ków. Wśród licz­nych nie­win­nych ofiar wiel­kiej prze­mia­ny znaj­du­je się ro­dzi­na Ro­ma­na, dla któ­rej roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go ozna­cza po­czą­tek ży­cio­wej ka­ta­stro­fy. Po­krzyw­dzo­na przez ko­niecz­ność wy­jaz­du z ro­dzin­nych stron, stop­nio­wo traci ona ko­lej­ne moż­li­wo­ści od­na­le­zie­nia się w nowym miej­scu. Naj­pierw kupno miesz­ka­nia unie­moż­li­wia­ją jej lo­kal­ne sieci po­wią­zań biz­ne­so­wych, potem zaś – oszczęd­no­ści życia bły­ska­wicz­nie po­chła­nia hi­per­in­fla­cja. Bez­kom­pro­mi­so­wość w opi­sie tej so­cjal­nej pu­łap­ki, w ja­kiej zna­la­zło się spo­łe­czeń­stwo, uka­zy­wa­nie nędzy wa­run­ków miesz­kal­nych, bez­ro­bo­cia, wszel­kich pa­to­lo­gii, agre­sji i bier­no­ści – to cha­rak­te­ry­stycz­na dla Sien­czi­na forma in­ter­pre­ta­cji ro­syj­skiej rze­czy­wi­sto­ści po 1991 roku oraz ty­po­wy spo­sób, w jaki Sien­czin za­ry­so­wu­je głów­ny jego zda­niem kon­flikt owych cza­sów: mię­dzy tymi, któ­rzy nagle, dzię­ki usy­tu­owa­niu na uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji i dzię­ki oso­bi­stym po­wią­za­niom z ar­chi­tek­ta­mi zmia­ny spo­łecz­nej lat 90., zy­sku­ją ogrom­ne moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, a tymi, któ­rzy w jed­nej chwi­li tracą, i tak skrom­ny, do­ro­bek ca­łe­go życia.

Roman, bo­ha­ter po­wie­ści „Minus”, ze zdu­mie­niem ob­ser­wu­je nową rze­czy­wi­stość, w któ­rej nie tylko traci się ma­ją­tek, ale także – roz­pa­da­ją się, do­tych­czas trwa­łe, więzi spo­łecz­ne:

Kyzył stał się cia­snym wor­kiem, w któ­rym zmu­szo­ny będę żyć. Tak bli­skie kie­dyś góry za­czę­ły dusić i stra­szyć, ni­czym nie­sta­bil­ne ścia­ny; przy­ja­cie­le się zmie­ni­li, nie cią­gnę­ło mnie do nich. Za­pra­gną­łem wy­je­chać, prze­mie­ścić się do tego świa­ta ze wspo­mnień o ra­do­snych wra­że­niach z dzie­ciń­stwa. A teraz, teraz jest zu­peł­nie od­wrot­nie. Mi­nu­sinsk, który stał się rze­czy­wi­sto­ścią i miej­scem sta­łe­go po­by­tu, gnębi mnie i drę­czy; te stare, za­ku­rzo­ne domki chcia­ło­by się po­ła­mać, krzy­we, ro­ba­czy­we ja­bło­nie chcia­ło­by się po­wy­ry­wać. Chcia­ło­by się uciec stąd…

(„Minus”)

Bo­ha­ter, mimo ro­dzą­ce­go się w nim we­wnętrz­ne­go buntu, nie po­tra­fi wy­do­stać się z przy­tła­cza­ją­ce­go oto­cze­nia. Jest jed­nak przed­sta­wi­cie­lem wy­klu­czo­nej i mil­czą­cej więk­szo­ści – mil­czą­cej, bo głos od­bie­ra­ją jej różne in­sty­tu­cje pań­stwo­we. Pi­sarz chęt­nie ak­cen­tu­je skut­ki ta­kie­go „od­gór­ne­go” tłu­mie­nia emo­cji, sprzę­gnię­te­go z so­cjal­ną pu­łap­ką, w ja­kiej znaj­du­ją się jego bo­ha­te­ro­wie:

Joł­ty­szew słu­chał opo­wie­ści o za­bój­stwach i sa­mo­bój­stwach, wła­ści­wie obo­jęt­nie ob­ser­wo­wał, jak pło­nie klub po dru­giej stro­nie ulicy. Oczy­wi­ście w cza­sie po­ża­ru bał się o swój domek, a mło­dzie­ży, która tam zgi­nę­ła, nie ża­ło­wał. Bez­myśl­nie i głu­pio upły­wa­ło ich życie, głu­pie były ich na­mięt­no­ści i mi­ło­ści, głu­pia była także śmierć. Nawet w swoim życiu i życiu swo­jej ro­dzi­ny coraz moc­niej od­czu­wał tę bez­myśl­ność i da­rem­ność. Były cza­sem ja­kieś suk­ce­sy, po­ja­wia­ły się jasne punk­ty, ale ciem­ność stop­nio­wo i kon­se­kwent­nie gęst­nia­ła. Na­dzie­ja zmie­ni­ła się w złość i tę­sk­no­tę, które już nie chcia­ły odejść.

(„Joł­ty­sze­wy”)

Jak nie­trud­no za­uwa­żyć, pod­sta­wo­wym skut­kiem tego pro­ce­su jest obo­jęt­ność i po­wszech­ne odrę­twie­nie, wpraw­dzie trud­ne do za­ak­cep­to­wa­nia, ale jed­nak prze­moż­ne i wszech­ogar­nia­ją­ce. Pro­wa­dzą one ro­dzi­nę Joł­ty­sze­wów do zu­peł­nej ano­mii spo­łecz­nej, w któ­rej prze­sta­ją ist­nieć więzi, a wraz z nimi – in­dy­wi­du­al­ne prze­ja­wy em­pa­tii, współ­czu­cia czy po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści za dru­gie­go czło­wie­ka. W przy­to­czo­nych wyżej cy­ta­tach prze­ciw­nik Sien­czi­now­skie­go kon­flik­tu jest prak­tycz­nie nie­wi­docz­ny, a prze­cież wszech­obec­ny – wina za spy­cha­nie ludzi na mar­gi­nes ich eg­zy­sten­cji leży oczy­wi­ście po stro­nie ak­to­rów od­po­wie­dzial­nych za tra­gicz­ne w skut­kach prze­mia­ny.

To jed­nak do­pie­ro Za­char Pri­le­pin otwar­cie i po imie­niu na­zy­wa głów­ne­go prze­ciw­ni­ka ro­syj­skie­go spo­łe­czeń­stwa, a jest nim „wstręt­ne, nie­uczci­we, nie­mą­dre pań­stwo, które uśmier­ca sła­bych i daje wol­ność [lu­dziom – przyp. K.R.-R.] pod­łym i wul­gar­nym” („Sań­kja”). Emo­cjo­nal­ny wy­dźwięk wy­po­wie­dzi Saszy Ti­szy­na wska­zu­je na jasne mo­ty­wa­cje i pew­ność wy­da­wa­ne­go bez żad­nych wąt­pli­wo­ści sądu. Ocena sy­tu­acji oka­zu­je się tu jed­no­znacz­na: „Czasy te [lata 90. – przyp. K.R.-R.] były ohyd­ne, nie­spra­wie­dli­we, nie­uczci­we – co do tego oboje nie mieli wąt­pli­wo­ści” („Sań­kja”). Po­now­nie nie ma tu miej­sca na ar­gu­men­ta­cję i de­fi­nio­wa­nie po­szcze­gól­nych pojęć, jest na­to­miast prze­strzeń na dzia­ła­nie. W tym ostat­nim Pri­le­pin pró­bu­je nie­kie­dy oddać ini­cja­ty­wę gru­pom mar­gi­na­li­zo­wa­nym, jak w przy­pad­ku wy­po­wie­dzi we­te­ra­na wojny w Afga­ni­sta­nie, spo­tka­ne­go gdzieś w mie­ście: „Chce­cie rząd oba­lić i ja też bym chciał ich po­de­ptać. I tego, który woj­ska do Afga­nu wpro­wa­dził, i tego, który wy­pro­wa­dził. I tego, który woj­ska do Cze­cze­nii wpro­wa­dził. I tego, który znów wy­pro­wa­dził” („Sań­kja”).

Cho­ciaż nie ma tu wąt­pli­wo­ści, że ten aku­rat głos zo­stał wpro­wa­dzo­ny tylko po to, by wtó­ro­wać prze­ko­na­nym do swo­ich racji bo­ha­te­rom pierw­sze­go planu, jego wy­mo­wa wy­da­je się jed­no­znacz­na – każda wła­dza in­sty­tu­cjo­nal­na jest zła i na­le­ży dążyć do jej znie­sie­nia. Po­now­nie mamy do czy­nie­nia z ra­dy­kal­ną od­sło­ną po­li­tycz­no­ści. Pod­czas gdy Sien­czin, uka­zu­jąc nędzę eg­zy­sten­cji zbęd­nych ludzi, pro­wo­ku­je od­chy­le­nia w po­rząd­ku spo­łecz­nym – Pri­le­pin chce jego oba­le­nia.

W tym dą­że­niu Pri­le­pin po­zo­sta­je rze­czy­wi­ście ra­dy­kal­ny – ostro za­ry­so­wa­ny kon­flikt spro­wa­dza do pro­stej al­ter­na­ty­wy: „my” albo „oni”. W koń­co­wej sce­nie „Sań­kji”, w któ­rej po­wo­do­wa­ni mie­szan­ką gnie­wu, re­sen­ty­men­tu, eu­fo­rii i pa­to­su przed­sta­wi­cie­le so­ju­szu stwór­ców de­cy­du­ją się na prze­ję­cie siłą rzą­do­wych bu­dyn­ków, z ust Olega – jed­ne­go z uczest­ni­ków akcji – pa­da­ją słowa: „Gdy­by­śmy nie wzię­li tej broni – to nas by z niej za­bi­li, tyle że bez­bron­nych. Poza tym my mamy rację. A oni nie. I oni mają wybór, a my nie” („Sań­kja”).

Mo­to­rem zda­rzeń jest więc tu jasne prze­ko­na­nie o słusz­no­ści ob­ra­nej drogi, a także po­czu­cie jaw­nej dys­pro­por­cji w do­stę­pie do wła­dzy. Sasza Ti­szyn – re­pre­zen­tant in­te­re­sów grupy chcą­cej brać udział w prze­ję­ciu wła­dzy – jest jed­no­cze­śnie typem bo­ha­te­ra, który ar­ty­ku­łu­je ra­dy­kal­ną po­trze­bę bycia wy­słu­cha­nym:

– Wiemy, że w tym bu­dyn­ku znaj­du­je się Alek­san­der Ti­szyn – za­dźwię­czał me­ta­licz­ny, nie­ży­wy głos. – Ti­szyn! Na­tych­miast za­nie­chaj oporu! Wszyst­kim wam gwa­ran­tu­je­my życie.
– Sa­niek, nie chcesz sobie z nimi po­roz­ma­wiać? – za­py­tał Oleg. – Mam me­ga­fon, za­bra­łem z na­szej bazy.
– Sasza odło­żył au­to­mat, wziął me­ga­fon i sta­nął wy­pro­sto­wa­ny przy oknie.
– Ja, Sasza Ti­szyn, uwa­żam was za szu­mo­wi­ny i zdraj­ców! Uwa­żam wła­dzę, któ­rej słu­ży­cie, za ohyd­ną i wstręt­ną! Widzę w was ropę i wy­peł­za­ją­ce z uszu czer­wie! Tyle! Won stąd! – i ci­snął me­ga­fon za okno.

(„Sań­kja”)

Ów krót­ki dia­log z po­li­cją, rów­nież w Rancière’owskim sen­sie, wska­zu­je na zło­żo­ność re­la­cji na linii ciało spo­łecz­ne – wła­dza. „Me­ta­licz­ny, nie­ży­wy głos” struk­tur wła­dzy może wpraw­dzie w tej sy­tu­acji za­gwa­ran­to­wać bo­ha­te­rom za­cho­wa­nie życia, jed­nak w żad­nym wy­pad­ku nie ozna­cza wy­słu­cha­nia. In­ny­mi słowy, je­dy­na ofer­ta zło­żo­na Saszy i jego to­wa­rzy­szom to po­wstrzy­ma­nie się od naj­wyż­szej formy prze­mo­cy wobec nich. Na tego ro­dza­ju opre­sję Sasza re­agu­je ra­dy­kal­nie, eks­tre­mal­nie – tak bar­dzo bo­wiem nie ak­cep­tu­je faktu, że nie jest w sta­nie wymóc na wła­dzy sta­tu­su part­ne­ra do roz­mów. Mo­men­ta­mi w po­dob­nym tonie brzmią głosy bo­ha­te­rów Szar­gu­no­wa:

Nie­na­wi­dzi­my Pana i śmie­je­my się z Pana – wstręt­ny bał­wa­nie. Nie­dłu­go zmie­cie Pana mio­tła re­wo­lu­cji! Tak, zbli­ża się, wspa­nia­ła, ta, która prze­go­ni zło­dziei-urzęd­ni­ków, dzier­ży­mor­dy-po­li­cjan­tów i pro­sty­tut­ki-bła­zny! Mogę Panu to obie­cać, Panie błaź­nie, re­wo­lu­cja Pana nie oszczę­dzi! Oboj­gu wam bę­dzie nie do śmie­chu!

(„Pti­czij gripp”)

W przy­wo­ła­nym tu frag­men­cie „Pta­siej grypy” mówi się wprost o koń­co­wej fazie kon­flik­tu – za­rów­no u Szar­gu­no­wa, jak i u Pri­le­pi­na cho­dzi nie­chyb­nie o re­wo­lu­cję spo­łecz­ną. W kon­cep­cji obu au­to­rów jest ona nie tylko nie­unik­nio­na, ale nawet wy­cze­ki­wa­na. Po­nad­to ma być wy­da­rze­niem kon­so­li­du­ją­cym za­to­mi­zo­wa­ną tkan­kę spo­łecz­ną, osta­tecz­nie kon­sty­tu­ują­cym roz­bi­te ciało spo­łe­czeń­stwa: „Re­wo­lu­cja to wspól­ny mia­now­nik. Ideę każdy ma swoją. […] To ostat­ni ide­ali­ści. Ich idea to syn­te­za ma­rzeń […]. Opór! Wiecz­ny motor! Ich sys­tem to cią­gły roz­wój i czę­sta zmia­na masek” („Pti­czij gripp”).

Szar­gu­now i Pri­le­pin są prze­ko­na­ni o ko­niecz­no­ści re­wo­lu­cji, która zresz­tą u żad­ne­go z nich nie przy­bie­ra na­ma­cal­ne­go kształ­tu, nie nie­sie za sobą kon­kret­nych po­stu­la­tów, nie daje też ja­snej od­po­wie­dzi na py­ta­nie: co póź­niej. Dla au­to­rów jest ona przede wszyst­kim ra­dy­kal­ną, osta­tecz­ną ma­ni­fe­sta­cją ruchu i kon­flik­tu, który na­pę­dza dzia­ła­nia no­wych re­ali­stów i daje na­dzie­ję ich bo­ha­te­rom. Raz jesz­cze warto przy tej oka­zji pod­kre­ślić owo prze­ko­na­nie o nie­kwe­stio­no­wa­nej słusz­no­ści tej drogi:

– W czym mia­no­wi­cie [masz rację – przyp. K.R.-R.]? – za­py­tał wresz­cie Ar­ka­dij Sier­gie­je­wicz.
– W tym na przy­kład, że dziś re­wo­lu­cja i Rosja to rów­no­znacz­ne i rów­no­waż­ne po­ję­cia. Nie można już my­śleć o Rosji poza re­wo­lu­cją i bez re­wo­lu­cji.
– I w czym jesz­cze?
– W tym, że po wa­szym po­ko­le­niu nie po­zo­sta­nie nawet słowo, które można by prze­mó­wić za wami. Je­ste­ście prze­gni­łym próch­nem.
Ar­ka­dij Sier­gie­je­wicz i Bie­zlie­tow spoj­rze­li po sobie i za­czę­li się śmiać. Bie­zlie­tow śmiał się tak, jakby ktoś mył szkło. Śmiech Sier­gie­ja Ju­re­wi­cza był po­dob­ny do rzę­że­nia. Sasza też się za­śmiał.
– Ależ wy je­ste­ście obrzy­dli­wi – po­wie­dział pra­wie czule i wstał od sto­li­ka.

(„Sań­kja”)

W po­wyż­szym frag­men­cie ujaw­nia się jesz­cze jeden aspekt kon­flik­tu, o któ­rym warto wspo­mnieć w kon­tek­ście re­wo­lu­cji. Otóż po­li­ty­ka in­sty­tu­cjo­nal­na jest pro­wa­dzo­na zda­niem obu au­to­rów przez skom­pro­mi­to­wa­ne elity cha­rak­te­ry­zu­ją­ce się hi­po­kry­zją – rze­ko­mo wy­stę­pu­ją one w imie­niu in­te­re­sów re­pre­zen­to­wa­nych przez sie­bie grup, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak re­pre­zen­tu­ją wy­łącz­nie same sie­bie. Do­rad­ca gu­ber­na­to­ra, li­be­rał Bie­zlie­tow oraz kon­ser­wa­ty­sta Ar­ka­dij Sier­gie­je­wicz to do­brzy sta­rzy zna­jo­mi, do tego obaj za­in­te­re­so­wa­ni tylko re­pro­duk­cją wła­dzy, któ­rej ra­mio­na­mi są oni sami jako jed­nost­ki. Ten ostat­ni w miarę roz­wo­ju roz­mo­wy do­strze­ga wpraw­dzie pa­trio­tyzm jako punkt wspól­ny mię­dzy sobą a Saszą, lecz bar­dzo ne­ga­tyw­nie oce­nia re­wo­lu­cyj­ne za­pa­try­wa­nia so­ju­szu stwór­ców i pró­bu­je prze­ko­nać męż­czy­znę o słusz­no­ści wła­sne­go punk­tu wi­dze­nia, któ­rym jest ko­niecz­ność sprzy­mie­rze­nia się w celu prze­ję­cia wła­dzy z rąk li­be­ra­łów:

Rosja nie wy­trzy­ma jesz­cze jed­ne­go bu­rze­nia, sama roz­pad­nie się na czę­ści i już nie zbie­rzesz jej żadną szu­fel­ką. Za­sta­nów się, co jesz­cze spaja tego ol­brzy­ma, który zaj­mu­je pół kon­ty­nen­tu? Ani wspól­ne­go Boga, ani wiary w przy­szłość, ani wspól­nej na­dziei, ani wspól­ne­go roz­cza­ro­wa­nia – nie ma nic, ani jed­nej klam­ry! Tylko wła­dza! Tak, tak, Sań­kja, widzę twoje obu­rze­nie. […] Ale to praw­da. Wła­dza jest brzyd­ka, beł­ko­tli­wa, kłam­li­wa, ale prz­yn­ajmniej choć odro­bi­nę ro­syj­ska, choć tro­chę od­po­wie­dzial­na. Tam są dobre chło­pa­ki, Sań­kja, oni wszyst­ko ro­zu­mie­ją, wszyst­ko. Chło­pa­ki, któ­rzy swo­imi rę­ka­mi bu­do­wa­li koł­cho­zy, wzno­si­li fa­bry­ki, ci sami, stary za­czyn, wszy­scy stop­nio­wo wró­ci­li do wła­dzy. Po cichu, po tro­chu wy­le­zą z jamy i nas wy­pro­wa­dzą. […] Sasza nagle ziew­nął, pa­trząc w oczy roz­mów­cy, i wy­pu­ścił po­wie­trze, nic nie od­po­wia­da­jąc.

(„Sań­kja”)

Re­ak­cja Saszy jest tu zna­mien­na – nie in­te­re­su­je go so­jusz z kon­ser­wa­tyw­nym odła­mem skom­pro­mi­to­wa­nych elit, nie ma też za­mia­ru uwie­rzyć w jego za­pew­nie­nia, że cy­nizm i prag­ma­tyzm może być sku­tecz­ną formą in­te­gru­ją­ce­go dzia­ła­nia – jako orę­dow­nik nowej po­li­tycz­no­ści jest za­in­te­re­so­wa­ny wy­łącz­nie „pło­mien­nym”, czyli nie­no­szą­cym zna­mion kal­ku­la­cji i opar­tym na peł­nym, bez­wa­run­ko­wym za­an­ga­żo­wa­niu, dzia­ła­niem idą­cym w po­przek sta­rych po­dzia­łów ide­olo­gicz­nych.

Mniej jed­no­znacz­ny w po­dej­ściu do re­wo­lu­cji jest Roman Sien­czin. W więk­szo­ści utwo­rów pro­ble­ma­ty­zu­je ra­czej stan bier­no­ści i po­sta­wę pod­dań­czo­ści czło­wie­ka wobec oko­licz­no­ści ze­wnętrz­nych, rów­nież tych jaw­nie nie­spra­wie­dli­wych i bę­dą­cych wy­ni­kiem prze­mo­cy ze stro­ny wła­dzy in­sty­tu­cjo­nal­nej. Po­sta­wa bez­wol­no­ści, to zna­czy od­wrot­ność opty­ki kon­flik­to­wej, jest jego zda­niem bliż­sza temu sta­no­wi­sku, które do­mi­nu­je w rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej. Sien­czin nie stara się pro­jek­to­wać przy­szłej sy­tu­acji re­wo­lu­cyj­nej, nie pro­wo­ku­je też sy­tu­acji kon­flik­to­wych tam, gdzie nie mia­ły­by one szan­sy się re­al­nie wy­da­rzyć. Daje prze­mó­wić ludz­kiej bier­no­ści oraz nie­mo­cy, w ten spo­sób otwie­ra­jąc pole do dys­ku­sji na temat nie­spra­wie­dli­wo­ści czy wy­klu­cze­nia. Co istot­ne, wska­zy­wa­nie na nu­żą­cą i nie­atrak­cyj­ną in­er­cję nie jest u Sien­czi­na jed­no­znacz­ne z cał­ko­wi­tym od­rzu­ce­niem po­sta­wy kon­flik­to­wej. Prze­ciw­nie – przy­glą­da­nie się skraj­nie po­spo­li­te­mu i wul­gar­ne­mu ob­ra­zo­wi apa­tii budzi wy­raź­ny sprze­ciw czy­tel­ni­ka.

O re­wo­lu­cji i kon­flik­cie Sien­czin mówi wprost je­dy­nie w dwóch utwo­rach: „Lód pod no­ga­mi” oraz „Czego chce­cie?”. W tym pierw­szym re­wo­lu­cja jest z jed­nej stro­ny wspo­mnie­niem nie­daw­nych ide­ałów głów­ne­go bo­ha­te­ra, De­ni­sa Czasz­czi­na, daw­niej mu­zy­ka roc­ko­we­go i przed­sta­wi­cie­la po­ko­le­nia un­der­gro­un­du, ak­tu­al­nie zaś współ­pra­cow­ni­ka jed­nej z mo­skiew­skich gazet i re­pre­zen­tan­ta tak zwa­nej kre­atyw­nej klasy śred­niej. Usta­bi­li­zo­wa­ne i prze­wi­dy­wal­ne życie głów­ne­go bo­ha­te­ra zo­sta­je prze­rwa­ne przy­jaz­dem jego daw­ne­go przy­ja­cie­la, który nie­ocze­ki­wa­nie, w pe­wien spo­sób hi­ste­rycz­nie, pró­bu­je wskrze­sić w nim dawną iskrę buntu:

I teraz – teraz Den, mamy ostat­nią szan­sę! […] Trze­ba trza­snąć drzwia­mi. Tak trza­snąć, żeby… Sły­szysz? Je­steś go­to­wy? Przy­po­mnij sobie, jak kie­dyś ja i ty… Takie mie­li­śmy bo­ga­te życie. Praw­dzi­we! Przy­po­mnij sobie! Sens… I co… Na co to za­mie­ni­li­śmy? Kre­atyw­ni. Nie­na­wi­dzę!… Za­cznij­my od nowa… Je­ste­śmy prze­cież stam­tąd! To my kraj zmie­ni­li­śmy. My! Pa­mię­tasz? Ryk-śpie­wa­nie: „Zmie­niać, nad­szedł czas zmie­niać!”. Chodź, po­słu­cha­my. Słu­chaj, włą­czam. Pa­mię­tasz SSK, je­sień 89 rok? Prze­cież my… re­wo­lu­cję ro­bi­li­śmy, pa­mię­tasz?! Sły­szysz? De-en…

(„Lod pod no­ga­mi”)

W cy­to­wa­nym frag­men­cie re­wo­lu­cja jest sta­nem ducha po­ko­le­nia pie­rie­stroj­ki, które miało naj­bar­dziej ucier­pieć w pro­ce­sie ro­syj­skiej trans­for­ma­cji ustro­jo­wej. I cho­ciaż głów­ny bo­ha­ter (o ty­po­wo Sien­czi­now­skich ce­chach – bier­no­ści oraz ule­gło­ści wobec oko­licz­no­ści) po­cząt­ko­wo pod­cho­dzi do wy­po­wie­dzi przy­ja­cie­la z dy­stan­sem, to osta­tecz­nie mo­że­my tu za­ob­ser­wo­wać pęk­nię­cie w jego od­bio­rze rze­czy­wi­sto­ści. Obec­ność sta­re­go przy­ja­cie­la po­wo­du­je, że Denis jest zmu­szo­ny pod­jąć wy­si­łek re­flek­sji nad wła­sną eg­zy­sten­cją oraz rolą w życiu spo­łecz­nym, w któ­rym nie­gdyś ak­tyw­nie uczest­ni­czył po­przez dzia­łal­ność mu­zycz­ną. To dla niego tym trud­niej­sze, że przy­ja­ciel imie­niem Di­mycz przy­cho­dzi do niego z bar­dzo okre­ślo­ną pro­po­zy­cją:

Nad­cho­dzi czas kon­kret­nych dzia­łań. […] Po­wsta­je wła­śnie duży mło­dzie­żo­wy zwią­zek. Jutro będą wy­bo­ry prze­wod­ni­czą­ce­go. Zwią­zek jest stwo­rzo­ny przez twór­czych chło­pa­ków – mu­zy­ków, pi­sa­rzy, mło­dych po­li­ty­ków, ma­la­rzy. Głów­ny cel […] to prze­mia­ny re­wo­lu­cyj­ne drogą zjed­no­cze­nia mło­de­go po­ko­le­nia pro­te­stu­ją­cej in­te­li­gen­cji. I jest to re­al­ne. Wszyst­ko ku temu zmie­rza. I ja je­stem z nimi.

(„Lod pod no­ga­mi”)

Czasz­czin osta­tecz­nie nie de­cy­du­je się po­rzu­cić swo­je­go wy­god­ne­go i sta­bil­ne­go życia w imię wskrze­sza­nia daw­nych ide­ałów, przez co Di­mycz na­zy­wa go „mar­twym zombi”. Warto jed­nak za­uwa­żyć, że fakt po­ja­wie­nia się ta­kie­go otwar­cie dys­sen­su­al­ne­go wątku w twór­czo­ści Sien­czi­na wy­da­je się prze­ło­mo­wy. Do tego mo­men­tu pi­sarz kon­flik­tu nie eks­po­no­wał.

W „Czego chce­cie?” kon­flikt jest nie tylko au­to­ro­wi bli­ski, ale rów­nież prze­zeń ocze­ki­wa­ny. Opo­wieść, w któ­rej Sien­czin opi­su­je z per­spek­ty­wy na­sto­lat­ki wy­da­rze­nia zwią­za­ne z pro­te­sta­mi prze­ciw­ko fał­szer­stwom wy­bor­czym z prze­ło­mu 2011 i 2012 roku, jest świa­dec­twem cha­otycz­ne­go zrywu spo­łecz­ne­go, wi­dzia­ne­go od środ­ka i prze­ży­wa­ne­go przez całą ro­dzi­nę twór­cy na prze­strze­ni kilku ty­go­dni. Cho­ciaż autor, w zgo­dzie z przy­ję­tą przez sie­bie opty­ką i ro­zu­mie­niem po­li­tycz­no­ści, nie pró­bu­je w żaden spo­sób od­po­wia­dać na py­ta­nie po­sta­wio­ne w ty­tu­le, to utwór ten można trak­to­wać jako ogól­ną re­flek­sję nad sen­sem oporu spo­łecz­ne­go. Po raz pierw­szy, i jak do­tych­czas ostat­ni, Sien­czin tak jasno przed­sta­wia tu obie stro­ny kon­flik­tu:

– Co no­we­go na świe­cie? – za­py­ta­ła mama.
– A tak… […] Udal­cow w re­ani­ma­cji…
– Po-two-ry – so­czy­ście po­wie­dzia­ła mama. – Uśmier­cą czło­wie­ka po pro­stu! […] Gady! Jeśli on umrze, to tej wła­dzy tak dadzą po­pa­lić! […] – A skąd… kto niby da im po­pa­lić…
– Spo­łe­czeń­stwo!
– Spo­łe­czeń­stwo na to gwiż­dże. War­czą tylko, ale to syte war­cze­nie jest nie­groź­ne. Całe życie tak można war­czeć…
– O nie, Roman – głos mamy za­czął drżeć – nie masz racji! W lu­dziach się go­tu­je i tylko cze­ka­ją na powód, żeby wy­buch­nąć […]. Zo­ba­czysz, lu­dzie po­wsta­ną!

(„Czego wy cho­ti­tie?)

Z jed­nej stro­ny wi­dzi­my tu wła­dzę dzia­ła­ją­cą wbrew woli pro­te­stu­ją­cych, wię­żą­cą jed­ne­go z li­de­rów pro­te­stu i przed­sta­wio­ną jako ucie­le­śnie­nie wszel­kie­go zła. Z dru­giej – wy­eks­po­no­wa­no ciało spo­łecz­ne, które – spro­wo­ko­wa­ne przez wszel­kie uchy­bie­nia, nie­spra­wie­dli­wo­ści i uci­ski ze stro­ny wła­dzy – mia­ło­by być go­to­we do pod­ję­cia długo wy­cze­ki­wa­ne­go aktu zbio­ro­we­go oporu. Warto pod­kre­ślić, że w tej wizji wy­obra­żo­ny opór miał­by być gwał­tow­ny i jed­no­znacz­nie na­sta­wio­ny na cał­ko­wi­te uni­ce­stwie­nie prze­ciw­ni­ka.

W innym miej­scu nar­ra­tor wprost wy­po­wia­da roz­cza­ro­wa­nie z po­wo­du nie­wy­ko­rzy­sta­nej szan­sy na za­ini­cjo­wa­nie sy­tu­acji re­wo­lu­cyj­nej, jed­no­cze­śnie dając do zro­zu­mie­nia, że owa gwał­tow­ność była nie tylko nie­unik­nio­na, ale po pro­stu po­żą­da­na:

– Dzie­sią­te­go grud­nia była szan­sa, żeby coś zmie­nić – po­wie­dział tata – tam, na placu Re­wo­lu­cji. Jeśli te wszyst­kie ty­sią­ce zo­sta­ły­by tam, to wła­dza mu­sia­ła­by pójść na ja­kieś kom­pro­mi­sy.
– Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści – po­wie­dział wujek Sie­rio­ża, wzdy­cha­jąc – ale mogło za­koń­czyć się krwią.
– Krew by tu nie za­wa­dzi­ła. Do­sko­na­ły bo­dziec […].
– Lu­dzie byli w tym mo­men­cie na gra­ni­cy. Chcie­li być wy­słu­cha­ni. Chcie­li tego jak nigdy dotąd [wyróż. – K.R.-R.]. A ich na plac Błot­ny ze­pchnę­li…
– Hmm! – wzdry­gnął się tata. – Na Błot­nym mogli sobie nawet za­miesz­kać, wła­dza się tego nie bała – naj­waż­niej­sze, że od­da­li­li ludzi od Krem­la. Pro­test spo­łecz­ny to re­ak­cja łań­cu­cho­wa. Usły­sze­li­by, że taka masa za­czę­ła mi­tyng na placu Re­wo­lu­cji i za go­dzi­nę przy­szło­by na­stęp­ne sto, dwie­ście ty­się­cy. Plac Te­atral­ny, Maneż, Łu­bian­ka […], Twer­ska do placu Trium­fal­ne­go za­peł­ni­ły­by się ludź­mi!

(„Czego wy cho­ti­tie?”)

Warto w tym miej­scu zwró­cić szcze­gól­ną uwagę na zna­mien­ne zda­nie: „Chcie­li być wy­słu­cha­ni. Chcie­li tego jak nigdy dotąd”, które do­kład­nie zdaje spra­wę z isto­ty po­li­ty­ki/po­li­tycz­no­ści (Rancière/Mo­uf­fe) ko­men­to­wa­nej tu twór­czo­ści. Le­żą­cy u pod­staw każ­de­go spo­łe­czeń­stwa dys­sen­sus/kon­flikt, tutaj ma­te­ria­li­zu­ją­cy się pod po­sta­cią re­wo­lu­cji, jest wy­wo­ły­wa­ny przez to, że spo­łe­czeń­stwo nie po­sia­da sta­tu­su part­ne­ra dia­lo­gu z wła­dzą i każ­do­ra­zo­wo musi sobie go wy­wal­czyć. Isto­ta po­li­ty­ki/po­li­tycz­no­ści za­wie­ra się wła­śnie w pro­wa­dze­niu ba­ta­lii o wy­słu­cha­nie. Na­wia­sem mó­wiąc, na tym kon­kret­nym me­cha­ni­zmie jest zbu­do­wa­na cała po­wieść „Sań­kja” Za­cha­ra Pri­le­pi­na, która roz­po­czy­na się od słów „Nie wpu­ści­li ich na try­bu­nę”, a koń­czy aktem re­wo­lu­cyj­nym.

 

Wła­dza i cało spo­łecz­ne

Kon­flikt mię­dzy wła­dzą in­sty­tu­cjo­nal­ną a spo­łe­czeń­stwem jest zda­niem no­wych re­ali­stów wy­ni­kiem wy­łącz­nych za­nie­dbań i prze­wi­nień tej pierw­szej. To ona nie wy­wią­zu­je się z po­wie­rzo­nych przez spo­łe­czeń­stwo zadań – a prze­cież wła­śnie spo­łe­czeń­stwo udzie­la jej le­gi­ty­mi­za­cji, a więc w isto­cie po­zwa­la funk­cjo­no­wać. Ona także po­win­na w pierw­szej ko­lej­no­ści słu­chać głosu spo­łecz­ne­go – tym­cza­sem nie dość, że tego nie robi, to jesz­cze za­zwy­czaj bywa re­pre­syj­na, jest bo­wiem szcze­gól­nie wy­czu­lo­na na wszel­kie akty oporu. Warto za­zna­czyć, że w tym miej­scu naj­wy­raź­niej chyba daje o sobie znać kon­tekst spo­łecz­ny czy też, in­ny­mi słowy, rze­czy­wi­stość, na temat któ­rej – jej de­wa­lu­acji, ale i od­rzu­ce­nia przez post­mo­der­nizm – tak in­ten­syw­nie to­czy­ła się dys­ku­sja w ra­mach obu fal de­ba­ty o nowym re­ali­zmie. Ten ostat­ni miał prze­cież re­ha­bi­li­to­wać utra­co­ną więź mię­dzy re­alia­mi a li­te­ra­tu­rą. Kon­tekst spo­łecz­ny jest więc u no­wych re­ali­stów bar­dzo waż­nym punk­tem od­nie­sie­nia w zro­zu­mie­niu isto­ty za­ry­so­wa­ne­go tu kon­flik­tu.

Roman Sien­czin, jako wni­kli­wy ob­ser­wa­tor życia spo­łecz­ne­go w Rosji, bar­dzo dro­bia­zgo­wo za­po­zna­je czy­tel­ni­ka z tym kon­tek­stem – ze szcze­gó­ła­mi z co­dzien­no­ści drob­nych urzęd­ni­ków, bi­blio­te­ka­rek, po­li­cjan­tów, ro­bot­ni­ków, ale także bo­ha­te­rów z mar­gi­ne­su (nie­do­ce­nio­nych ar­ty­stów, anar­chi­stów, mu­zy­ków i daw­nych bun­tow­ni­ków), uka­zy­wa­nych na tle prze­mian spo­łecz­nych – po­cząw­szy od upad­ku so­cja­li­zmu, przez bo­le­sną trans­for­ma­cję do ka­pi­ta­li­zmu wraz z dziką pry­wa­ty­za­cją i prze­dłu­ża­ją­cą się wy­so­ką in­fla­cją, aż do po­ja­wie­nia się pro­ble­mu an­ta­go­ni­zmów o pod­ło­żu et­nicz­nym czy re­li­gij­nym. Sien­czin widzi ro­sną­ce nie­rów­no­ści spo­łecz­ne oraz wciąż po­głę­bia­ją­cy się dy­stans mię­dzy eli­ta­mi i zwy­kły­mi ludź­mi. Bez­kom­pro­mi­so­wo kon­fron­tu­je czy­tel­ni­ków z me­cha­ni­zma­mi rzą­dzą­cy­mi nową rze­czy­wi­sto­ścią. Pisze wprost o kry­mi­nal­nych po­cząt­kach ro­syj­skiej pry­wa­ty­za­cji, wol­ne­go rynku i nowo po­wsta­ją­cej elity biz­ne­su:

Na przy­kład pod ko­niec 93 roku, kiedy za gro­sze można było spry­wa­ty­zo­wać całe przed­się­bior­stwa, Wo­łodź­ka, który za­ro­bił tro­chę na han­dlu tu­rec­ki­mi je­an­sa­mi, zo­stał współ­wła­ści­cie­lem tar­ta­ku gdzieś nie­opo­dal Wo­łog­dy. Jego part­ne­rem biz­ne­so­wym był nie kto inny jak dy­rek­tor tego przed­się­bior­stwa, chłop sta­rych cza­sów, ale, jak się zda­wa­ło, uczci­wy i fa­cho­wy. Ku­pi­li nowe urzą­dze­nia. Za­miast pro­stych cię­tych desek pla­no­wa­li pro­du­ko­wać lep­szej ja­ko­ści ma­te­ria­ły – które były wtedy w de­fi­cy­cie – zamki no­wych ru­skich już się bu­do­wa­ły, a wy­kań­czać nie ma z czego – Fin­lan­dia nie na­dą­ża­ła z re­ali­za­cją za­mó­wień… Bar­dzo szyb­ko zo­sta­li od­kry­ci i ja­kieś chło­pa­ki w sa­mo­cho­dzie marki Żi­gu­li – model dzie­wią­ty – co jakiś czas pro­po­no­wa­li, żeby sprze­dać im część udzia­łów firmy. Wo­łodź­ka i dy­rek­tor na po­cząt­ku tylko się śmia­li, tym bar­dziej że chło­pa­ki za­pro­po­no­wa­ły im śmiesz­ną cenę, która nie po­kry­wa­ła nawet wy­dat­ków za­in­we­sto­wa­nych w nowy sprzęt. Chło­pa­ki znik­nę­ły, a zaraz potem dy­rek­tor tra­fił do szpi­ta­la – chu­li­ga­ni go po­bi­li, kiedy szedł ulicą. Wo­łodź­ce wrzu­ci­li do domu gra­nat, bez me­cha­ni­zmu (pew­nie spe­cjal­nie, tak tylko w ra­mach pro­fi­lak­ty­ki). Tę alu­zję Wo­łodź­ka zro­zu­miał i sam od­na­lazł chło­pa­ków, dla po­rząd­ku się z nimi po­tar­go­wał i za­po­mniał o swo­jej pró­bie zaj­mo­wa­nia się lasem…

(„Nubuk”)

Ce­lo­wo przy­ta­czam tak ob­szer­ny cytat z opo­wie­ści „Nubuk” – w nim bo­wiem od­naj­dzie­my wła­ści­wie wszyst­kie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Sien­czi­na tech­ni­ki kon­stru­owa­nia nar­ra­cji o spo­łe­czeń­stwie na tle wspo­mnia­nych prze­mian. Tra­jek­to­ria ży­cio­wa bo­ha­te­rów jest splo­tem i ema­na­cją wszyst­kich pro­ce­sów, ja­kich do­świad­czy­li przed­sta­wi­cie­le po­ko­le­nia pie­rie­stroj­ki i roz­pa­du ZSRR. W oko­licz­no­ściach, w któ­rych wła­dza in­sty­tu­cjo­nal­na de­mon­tu­je nie­gdyś trwa­łe struk­tu­ry pań­stwa, a do tego nie jest w sta­nie do­brze re­gu­lo­wać nowo po­wsta­łych sto­sun­ków spo­łecz­nych (więc cał­ko­wi­cie nie wy­wią­zu­je się z obo­wiąz­ku dba­nia o ład spo­łecz­ny), Sien­czin nie widzi moż­li­wo­ści funk­cjo­no­wa­nia zdro­wej tkan­ki spo­łecz­nej. Lu­dzie, zmu­sze­ni do ra­dze­nia sobie na wła­sną rękę, za­czy­na­ją dzie­lić się na nie­uczci­wych biz­nes­me­nów oraz re­pre­zen­tan­tów rów­nie nie­uczci­wej bran­ży prze­stęp­czej. Jed­no­cze­śnie nie­trud­no za­uwa­żyć, że na tym wszyst­kim traci mil­czą­ca i ce­lo­wo nie­wi­docz­na w tym frag­men­cie więk­szość, która nie chce sta­wać po żad­nej ze stron. Warto też zwró­cić uwagę na za­pre­zen­to­wa­ną tu dba­łość o detal, jak na przy­kład wska­za­nie mo­de­lu i marki sa­mo­cho­du, któ­rym po­ru­sza­ją się prze­stęp­cy – ten świa­do­my za­bieg ma upra­wo­moc­nić Sien­czi­now­skie twier­dze­nie, zgod­nie z któ­rym przed­mio­ty są nie­my­mi świad­ka­mi hi­sto­rii, do­brze ko­du­ją­cy­mi wra­że­nia i sta­no­wią­cy­mi ważny punkt od­nie­sie­nia dla pa­mię­ci spo­łecz­nej.

Sien­czin za­glą­da do domów, aka­de­mi­ków czy ho­te­li ro­bot­ni­czych, ale oglą­da też od środ­ka in­sty­tu­cje po­żyt­ku pu­blicz­ne­go, które jego zda­niem za­tra­ca­ją swoje funk­cje słu­że­nia spo­łe­czeń­stwu oraz za­mie­nia­ją się w opre­syj­ne pla­ców­ki, świad­czą­ce o nie­udol­no­ści dzia­łań po­li­ty­ki in­sty­tu­cjo­nal­nej:

Do drzwi pod­jeż­dża­ły ła­zi­ki i żi­gu­li, do dy­żur­ki wpro­wa­dza­no lub wci­ska­no klien­tów. Dwóch lub trzech było w sta­nie peł­nej nie­trzeź­wo­ści i mieli przy sobie pie­nią­dze. Nie­du­żo, ale za­wsze coś. Joł­ty­szew cie­szył się, że ich nie okra­dzio­no już przy za­trzy­ma­niu i przy opi­sie po­sia­da­nych przed­mio­tów za­miast 3320 rubli u jed­ne­go za­pi­sał 1320 rubli, a za­miast 2598 rubli za­pi­sał 598. Zgar­nię­te czte­ry ty­sią­ce w my­ślach po­dzie­lił mię­dzy swo­ich: po ty­siąc pięć­set dla niego i le­kar­ki, a po pięć­set dla sier­żan­tów.

(„Joł­ty­sze­wy”)

Frag­ment, w któ­rym Ni­ko­łaj Joł­ty­szew, wie­lo­let­ni i – jak twier­dzi autor – sza­no­wa­ny w śro­do­wi­sku pra­cow­nik mi­li­cji, okra­da nie­trzeź­wych gości ko­mi­sa­ria­tu, wska­zu­je na nie­uczci­wość i bez­u­ży­tecz­ność in­sty­tu­cji pań­stwo­wych. Przed­sta­wi­cie­le wła­dzy, za­miast chro­nić oby­wa­te­li, wzbo­ga­ca­ją się ich kosz­tem, w do­dat­ku cy­nicz­nie wy­ko­rzy­stu­jąc mo­ment ich chwi­lo­wej bez­rad­no­ści. W sceny o po­dob­nym wy­dźwię­ku ob­fi­tu­je też po­wieść „Hura!” Szar­gu­no­wa, bo­ha­ter któ­rej czę­sto styka się prze­mo­cą mi­li­cji i nie­raz wy­cho­dzi z pro­wo­ko­wa­nej przez nią opre­sji, wy­ku­pia­jąc się ła­pów­ką. Szar­gu­now mówi nawet wprost: „No gliny… Wiecz­nie ści­ga­ją się z prze­stęp­ca­mi, zwy­cza­je te same, pio­sen­ki te same, gęby te same. Prze­cięt­ny szary czło­wiek jest dla nich obiek­tem dla znie­wag – fra­jer i tyle” („Ura!”).

Oprócz cy­ni­zmu i opre­sji, ja­kiej spo­łe­czeń­stwo do­świad­cza ze stro­ny przed­sta­wi­cie­li wła­dzy, Sien­czin widzi też bez­rad­ność i nie­wy­dol­ność więk­szo­ści in­sty­tu­cji, które mia­ły­by bez­po­śred­nio wpły­wać na pod­nie­sie­nie ja­ko­ści życia oby­wa­te­li:

– Czyli co? – nie wy­trzy­ma­ła Wa­len­ti­na Wik­to­row­na. – Jest coś? Można gdzieś się za­trud­nić, jako ro­bot­ni­ca albo sprzą­tacz­ka?
– A skąd. Nie mam żad­nych miejsc. Nic nie zo­sta­ło…
– A dla męż­czyzn? – dła­wiąc swoją roz­pacz, szyb­ko za­py­ta­ła. – Mam syna – ma dwa­dzie­ścia pięć lat… A mąż ma pięć­dzie­siąt. Ale on… w mi­li­cji trzy­dzie­ści lat… ka­pi­tan.
– Ni­cze­go nie ma – ru­szył się i za­du­sił wzro­kiem Wa­len­ti­nę Wik­to­row­nę kie­row­nik. – Miej­sco­wi nie mają pracy. I męż­czyź­ni, i wszy­scy. I ho­dow­cy bydła, me­cha­ni­cy, do­jar­ki, trak­to­rzy­ści, ku­cha­rze… W ubie­głym roku ferma jesz­cze ist­nia­ła, a teraz nie ma ni­cze­go. W ogóle ni­cze­go.
– I… i jak tu żyć? – po­wo­li, ro­biąc pauzy mię­dzy tymi krót­ki­mi sło­wa­mi, za­py­ta­ła Wa­len­ti­na Wik­to­row­na…
– A kto to wie… Jedni mają eme­ry­tu­ry, inni renty… za­sił­ki na dzie­ci, po stra­cie ży­wi­cie­la… Innym ro­dzi­ny po­ma­ga­ją, inni wy­jeż­dża­ją do mia­sta albo dalej gdzieś… Ech, nie wiem. Piąty rok tu sie­dzę i się dzi­wię…

(„Ura!”)

Bi­blio­te­kar­ka z kil­ku­dzie­się­cio­let­nim sta­żem, Wa­len­ti­na Wik­to­row­na, po­ni­żo­na sy­tu­acją bez­rad­no­ści urzę­du pracy w miej­sco­wo­ści, do któ­rej zmu­szo­na oko­licz­no­ścia­mi mu­sia­ła się wy­pro­wa­dzić wraz z ro­dzi­ną, kon­fron­tu­je się w tej sce­nie z wizją ry­chłej za­pa­ści i sta­gna­cji. W per­spek­ty­wie naj­bliż­szych kilku lat czeka ją bo­wiem ży­cio­wa we­ge­ta­cja wraz z kosz­ma­rem prze­mo­cy ze stro­ny tej i po­dob­nych in­sty­tu­cji. W nowej Rosji per­spek­tyw nie mają ani wy­kwa­li­fi­ko­wa­ni pra­cow­ni­cy, ani mło­dzi i po­ten­cjal­nie ener­gicz­ni, ani tym bar­dziej ci w śred­nim wieku, któ­rzy wcze­śniej lo­jal­nie słu­ży­li sta­bil­ne­mu pań­stwu.

Naj­bar­dziej zmę­czo­ną czę­ścią ciała spo­łecz­ne­go, ma­ją­cą szcze­gól­ne po­wo­dy, by sta­wić opór w sy­tu­acji wiecz­ne­go po­ni­że­nia i upo­ko­rze­nia, jest ro­syj­ska wieś, któ­rej nowi re­ali­ści po­świę­ca­ją dużo miej­sca na kar­tach swo­ich utwo­rów. Mo­ty­wy wiej­skie po­ja­wia­ją się w nie­mal każ­dym dzie­le Za­cha­ra Pri­le­pi­na. Z jed­nej stro­ny spo­ty­ka­my się tam z wy­raź­ną ide­ali­za­cją wsi oraz jej miesz­kań­ców – to stam­tąd mia­ły­by wy­ra­stać ko­rze­nie zdro­we­go spo­łe­czeń­stwa ro­syj­skie­go wraz z jego ma­gicz­ną lu­do­wą siłą i wi­tal­no­ścią. Spo­ty­ka­my się także z wzor­cem ide­al­ne­go, hie­rar­chicz­ne­go po­rząd­ku spo­łecz­ne­go, w któ­rym wszy­scy znają swoje role, za­da­nia oraz pod­po­rząd­ko­wu­ją się ryt­mo­wi zwy­czaj­ne­go, ale dzię­ki tej zwy­czaj­no­ści szczę­śli­we­go, życia. Z dru­giej stro­ny wieś u Pri­le­pi­na, po­dob­nie zresz­tą jak u Siencz­na, jest pa­pier­kiem lak­mu­so­wym ro­syj­skiej trans­for­ma­cji ustro­jo­wej, miej­scem, gdzie wszel­ki roz­pad i roz­kład są wi­docz­ne naj­wy­raź­niej. Na kon­tra­ście mię­dzy no­stal­gią za szczę­śli­wą prze­szło­ścią wsi, w któ­rej pa­no­wał kon­ser­wa­tyw­ny ład, a współ­cze­sną de­gra­da­cją, czy nawet po­wol­nym wy­mie­ra­niem miesz­ka­ją­cych tam ludzi, zbu­do­wa­no opo­wia­da­nie „Bab­cia, osy, arbuz”. Po pierw­szych kilku sce­nach re­mi­ni­scen­cji, kiedy autor przed­sta­wia sie­lan­ko­wy obraz peł­nej i zgod­nej ro­dzi­ny za­sta­nej przez czy­tel­ni­ka w mo­men­cie ko­lek­tyw­nych prac na polu oraz wokół domu, na­stę­pu­je bo­le­sny dla nar­ra­to­ra po­wrót do współ­cze­snej wsi, bez­li­to­śnie odar­tej z daw­nej świet­no­ści. Po­cząt­ko­wo świat mło­de­go nar­ra­to­ra jest spo­koj­ny i zor­ga­ni­zo­wa­ny wokół bli­skich mu ry­tu­ałów, zwy­cza­jów czy sko­ja­rzeń, ta­kich jak te zwią­za­ne ze słod­kim ar­bu­zem:

Bab­cia jadła ar­bu­za. To było cu­dow­ne ła­kom­stwo sierp­nia. My – duża, de­li­kat­na ro­dzi­na – zbie­ra­li­śmy ziem­nia­ki. Do dziś pa­mię­tam ten we­so­ły dźwięk – ude­rze­nie ziem­nia­ka o dno wia­dra. […] Je­dli­śmy ar­bu­za, ob­ser­wu­jąc sie­bie na­wza­jem szczę­śli­wym wzro­kiem: no bo jak ina­czej jeść ar­bu­za, jeśli nie tak? […] – Bab­ciu, koło cie­bie są osy – pa­trzy­łem na nią z po­dzi­wem […].
– Słod­ko im – za­śmia­ła się bab­cia, do­pie­ro je do­strze­ga­jąc. […] Bab­cia pod­no­si­ła pięk­ną rękę z ka­wał­kiem ar­bu­za, a po jej ręce peł­zły dwie albo trzy osy, a jesz­cze dwie sie­dzia­ły na skór­ce i piły wy­cie­ka­ją­cą słod­kość.

(„Ba­busz­ka, osy, arbuz”)

Se­kwen­cja tych mięk­kich scen zmie­nia się gwał­tow­nie, za­stę­po­wa­na przez po­stę­pu­ją­cą de­kom­po­zy­cję daw­niej ży­we­go i ży­wot­ne­go kra­jo­bra­zu, ale przede wszyst­kim przez po­wol­ne wy­mie­ra­nie lo­kal­nej tkan­ki spo­łecz­nej:

Rano wy­rzu­co­ne skór­ki od ar­bu­za wy­glą­da­ły nie­chluj­nie. Biała war­stwa sta­wa­ła się szara i za­miast os peł­za­ły po niej muchy. Tak wy­glą­da­ła też moja wczo­raj­sza wieś: jakby ktoś z niej wy­jadł mio­do­wy miąższ sierp­nia, zo­sta­ła tylko sza­rość i ostat­nie muchy na niej. Wszy­scy umar­li. Kto nie umarł, tego za­bi­to. Kogo nie za­bi­to, ten dobił sam sie­bie. […] Ogro­dy, które jesz­cze nie­daw­no ki­pia­ły pod zie­mią żywym so­kiem, uci­chły i ob­ro­sły trawą. Nie ude­rza­ły już rześ­kie ziem­nia­ki o dno wia­dra.

(„Ba­busz­ka, osy, arbuz”)

Opo­wia­da­nie koń­czy się uciecz­ką do­ro­słe­go już nar­ra­to­ra, który przy­je­chał od­wie­dzić pełną bólu i nie­umie­ją­cą sobie po­ra­dzić z tą sy­tu­acją bab­cię – je­dy­ny łącz­nik mię­dzy oby­dwo­ma dia­me­tral­nie róż­ny­mi świa­ta­mi tej samej wsi. Nar­ra­tor nie wy­trzy­mu­je psy­chicz­nie tak nisz­czą­ce­go bólu, a bodź­cem do jego ka­pi­tu­la­cji jest sym­bo­licz­ne uką­sze­nie osy, która jesz­cze nie­daw­no do­brze wpi­sy­wa­ła się w har­mo­nij­ny rytm życia wiej­skie­go:

Druga ręką ści­ska­łem trawę i zie­mię, w któ­rej le­że­li moi bli­scy, któ­rym jesz­cze nie­daw­no było tak we­so­ło, de­li­kat­nie, słod­ko. I nagle po­czu­łem dło­nią złe ukłu­cie i opa­rze­nie. […] Ob­ró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem – w tra­wie le­ża­ła osa, którą zdła­wi­łem. Ręka za­czę­ła mi puch­nąć i boleć. Ból w dłoni był taki, jakby osa pró­bo­wa­ła się wy­do­stać spod mojej skóry i szar­piąc się, po­zo­sta­wia­ła tam swoją osią go­rą­cą i pa­lą­cą krew.

(„Ba­busz­ka, osy, arbuz”)

Pa­lą­cy ból po utra­cie frag­men­tu wła­snej toż­sa­mo­ści nie po­wsta­je ex ni­hi­lo. Pri­le­pin bar­dzo jasno wska­zu­je win­nych pro­ce­so­wi de­kom­po­zy­cji, frag­men­ta­cji oraz ato­mi­za­cji świa­ta spo­łecz­ne­go, w któ­rym trwa­łe więzi miały od­gry­wać za­wsze rolę wio­dą­cą. To wła­śnie wła­dza in­sty­tu­cjo­nal­na – bier­na, od­da­lo­na i za­nie­dbu­ją­ca swoje obo­wiąz­ki – nie stwa­rza od­po­wied­nich wa­run­ków, w któ­rych owe więzi mia­ły­by szan­sę się od­ro­dzić. W opo­wia­da­niu „Sław­czuk” Pri­le­pin na przy­kła­dzie tra­gicz­nej hi­sto­rii mło­de­go wiej­skie­go chło­pa­ka po­ka­zu­je, w jaki spo­sób zo­sta­ło stra­co­ne całe po­ko­le­nie po­dob­nych jemu – pięk­nych, sil­nych i mło­dych męż­czyzn, któ­rzy mieli w sobie po­ten­cjał do bycia ge­ne­ra­cją kul­ty­wu­ją­cą dawny po­rzą­dek. Ty­tu­ło­wy Sław­czuk zo­stał za­bi­ty w kry­mi­nal­nych po­ra­chun­kach.

Naj­istot­niej­szy w tym opo­wia­da­niu wy­da­je się kon­tekst lat 90., w któ­rych ta­kich bez­sen­sow­nych śmier­ci było tak wiele, że nawet nikt ich nie ża­ło­wał i nie li­czył:

Wtedy wciąż jesz­cze dzie­lo­no miej­sco­wą fa­bry­kę. Mie­siąc póź­niej Sław­czu­ka krop­nę­li koło tej fa­bry­ki, gdzieś na pust­ko­wiu, nocą. Przy­je­chał z ko­le­gą, sie­dział w sa­mo­cho­dzie, cze­kał. Roz­strze­la­no ich z au­to­ma­tu, a póź­niej pod­pa­lo­no sa­mo­chód z tru­pa­mi. Sław­czuk miał splu­wę, ale nawet nie zdą­żył wy­cią­gnąć. Za­bój­ców nie zna­le­zio­no.

(„Sław­czuk”)

Bez­sens śmier­ci Sław­czu­ka ode­grał rolę w życiu jego bli­skich, któ­rzy osu­nę­li się w opi­sy­wa­ne wcze­śniej bez­sil­ność, bez­na­dzie­ję i roz­pacz. Tylko nie­licz­nym bo­ha­te­rom utwo­ru udało się na nowym po­rząd­ku sko­rzy­stać, co w do­my­śle mogło wy­da­rzyć się wy­łącz­nie w spo­sób nie­uczci­wy:

Jego sio­stry się po­roz­wo­dzi­ły i nie wia­do­mo, co z nimi. Matka cho­ru­je […]. Cza­sem za­trzy­mu­je się w dro­dze na cmen­tarz i długo szuka od­po­wied­niej ta­blet­ki, a osta­tecz­nie zjada pierw­szą lep­szą. Krowę trzy­ma­ją, ale jest chuda i brud­na […]. Żorik Żyła pra­cu­je w ad­mi­ni­stra­cji i wy­ci­snął z no­we­go po­rząd­ku dwu­pię­tro­wy dom. […] A Sław­czuk leży […] pod zie­mią […] i nie było w nim żad­ne­go sensu.

(„Sław­czuk”)

Naj­bar­dziej jed­nak do­tkli­wym oskar­że­niem w kie­run­ku wła­dzy i po­li­ty­ki in­sty­tu­cjo­nal­nej, wy­su­wa­nym przez li­te­ra­tu­rę dru­giej fali no­we­go re­ali­zmu, jest po­wieść Ro­ma­na Sien­czi­na „Ob­szar za­le­wo­wy”. Utwór wy­raź­nie na­wią­zu­je do po­wie­ści Wa­len­ti­na Ra­spu­ti­na „Po­że­gna­nie z Ma­tio­rą” z 1976 roku, w któ­rej pi­sarz opo­wia­da hi­sto­rię ludzi zmu­szo­nych do mi­gra­cji z po­wo­du pla­nów bu­do­wy ogrom­nej elek­trow­ni wod­nej, za­kła­da­ją­cych ko­niecz­ność roz­sze­rze­nia zbior­ni­ka wod­ne­go przez za­to­pie­nie dużej po­ła­ci te­re­nów – głów­nie lasów, ale także kilku ma­łych wsi po­ło­żo­nych wśród nich. Cho­ciaż wy­mo­wa po­wie­ści Ra­spu­ti­na jest da­le­ce bar­dziej uni­wer­sal­na i do­ty­ka związ­ku czło­wie­ka z jego war­to­ścia­mi zwią­za­ny­mi z ro­dzi­ną oraz „małą oj­czy­zną”, to trud­no nie zgo­dzić się z po­ja­wia­ją­cą się tam tezą, iż to wła­śnie miesz­kań­cy tych nie­wiel­kich wio­sek mają być ofia­ra­mi po­li­ty­ki pro­wa­dzo­nej w imię wiel­kich, abs­trak­cyj­nych pro­jek­tów. Nie­speł­na czter­dzie­ści lat póź­niej Roman Sien­czin wraca do tej tezy w związ­ku z bliź­nia­czym nie­mal te­ma­tem opar­tym na praw­dzi­wej hi­sto­rii planu do­koń­cze­nia – wbrew in­ten­syw­nie pro­te­stu­ją­cym miesz­kań­com – bu­do­wy Bo­gu­czań­skiej Elek­trow­ni Wod­nej.

W tej po­wie­ści Sien­czin od­kry­wa karty na­tych­miast, wska­zu­jąc na cy­nizm wła­dzy oraz ob­na­ża­jąc me­cha­ni­zmy pro­wa­dze­nia po­li­ty­ki stric­te an­ty­spo­łecz­nej, na­sta­wio­nej na czy­sty zysk eko­no­micz­ny, a do tego po­zo­ro­wa­nej na po­li­ty­kę re­for­ma­tor­ską czy nawet pro­so­cjal­ną:

– Wo­ło­dzia, zro­bi­my tak: ja na­szki­cu­ję de­kret, a ty na niego zer­k­niesz…
– Jaki de­kret?
– No, coś w stylu „O pod­ję­ciu kro­ków w stro­nę roz­wo­ju spo­łecz­no-eko­no­micz­ne­go Kraju Kra­sno­jar­skie­go”. Głów­nym punk­tem tego de­kre­tu bę­dzie wzno­wie­nie prac nad bu­do­wą elek­trow­ni wod­nej i bu­do­wa fa­bry­ki alu­mi­nium. Coś w stylu, że to da od­czu­wal­ny im­puls dla roz­wo­ju… Lu­dziom pracę damy. Przy­kro na nich pa­trzeć. Wa­łę­sa­ją się tylko… […].
– Ty to byś tylko han­dlo­wał.
– No bez tego nie da rady – rynek. Ale waż­niej­sze jest co in­ne­go, Wo­ło­dzia.
– Co ta­kie­go?
– Zro­zum, Wo­ło­dzia, start nowej elek­trow­ni wod­nej, waż­nej, stra­te­gicz­nej, to taki plus w image’u! Ile lat niby wszyst­ko bu­rzy­li, wy­sy­sa­li ra­dziec­ki ma­ją­tek, a teraz wzię­li i stwo­rzy­li w końcu. Sami, wła­sny­mi rę­ka­mi!…

(„Zona za­to­ple­ni­ja”)

Cy­to­wa­na tu roz­mo­wa na temat zmian w pra­wo­daw­stwie i ich po­ten­cjal­nych ofiar – w dia­lo­gu prze­li­czo­nych na „około pięć ty­się­cy, sa­mych z mar­gi­ne­su albo eme­ry­tów” – jest pro­wa­dzo­na przez te­le­fon mię­dzy dwoma wy­so­ko po­sta­wio­ny­mi urzęd­ni­ka­mi. Kpiąc z ko­niecz­no­ści prze­pro­wa­dze­nia spe­cja­li­stycz­nych kon­sul­ta­cji w tej spra­wie, stwier­dza­ją w pew­nym mo­men­cie: „Wła­dza ra­dziec­ka już 10 lat nie ist­nie­je, a ty byś się tylko ra­dził”. Wła­dza jako bo­ha­ter tej opo­wie­ści oka­zu­je się więc sko­rum­po­wa­na, nie­czu­ła, a także nie­wi­docz­na i od­da­lo­na od spraw co­dzien­no­ści. Po­dej­mu­je de­cy­zje ar­bi­tral­nie. Po­nad­to we­dług Sien­czi­na me­cha­ni­zmy wła­dzy są za­wsze takie same. Ich fun­da­men­tem jest prze­moc pły­ną­ca z góry, ze stro­ny elit, zaś mo­to­rem na­pę­do­wym – strach i przy­mus. Wszak wszy­scy miesz­kań­cy wsi ocze­ki­wa­li od dawna, by

usły­szeć kie­dyś roz­kaz: „Zbie­ra­my to, co nie­zbęd­ne! Za ty­dzień bę­dzie trans­port. Kto się nie pod­po­rząd­ku­je – tego po­go­nią siłą”. Nikt z ze­bra­nych tu jesz­cze cze­goś ta­kie­go nie sły­szał, ale oj­co­wie, dzia­do­wie, pra­dzia­do­wie więk­szo­ści sły­sze­li. Jedni za Sto­ły­pi­na, inni za Sta­li­na. I byli prze­ko­na­ni, że prę­dzej czy póź­niej usły­szą to i oni.

(„Zona za­to­ple­ni­ja”)

Te bo­le­śnie prag­ma­tycz­ne roz­mo­wy przed­sta­wi­cie­li wła­dzy po­li­tycz­nej i eko­no­micz­nej są skon­tra­sto­wa­ne z to­czą­cym się swoim ryt­mem ży­ciem miesz­kań­ców wio­sek, które zo­sta­ną w tym pro­ce­sie prze­mo­cą za­to­pio­ne. Co cie­ka­we, Sien­czin po­dą­ża za myślą Ra­spu­ti­na i zwra­ca uwagę na pro­blem lo­kal­ne­go za­ko­rze­nie­nia spo­łecz­no­ści. Naj­więk­szy opór miesz­kań­ców budzi bo­wiem pro­blem za­la­nia miej­sco­wych cmen­ta­rzy, na któ­rych od lat są cho­wa­ni przod­ko­wie ich ro­dzin:

Nie­któ­rych zmar­łych za­bra­li ich bli­scy jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu, kiedy po raz pierw­szy tam na górze prze­czy­ta­no, że przy­szły zbior­nik wody za­to­pi miej­sce, gdzie leży wieś. Naj­bar­dziej ak­tyw­ni za­czę­li wtedy się prze­pro­wa­dzać i ła­pa­li kości ro­dzi­ców, babć, dziad­ków… Spa­ce­ru­jąc, można się na­tknąć na przy­sy­pa­ne su­chy­mi igła­mi wgłę­bie­nia – to są ślady roz­ry­tych mogił.

(„Zona za­to­ple­ni­ja”)

Takie przy­mu­so­we wy­ko­rze­nie­nie wiąże się z wie­lo­ma dy­le­ma­ta­mi, przed któ­ry­mi stają miesz­kań­cy opi­sy­wa­nych wio­sek: ry­chłym roz­pa­dem lo­kal­nych więzi, ale także ko­niecz­no­ścią zmie­rze­nia się z pa­mię­cią, in­dy­wi­du­al­ną i zbio­ro­wą. Sta­wia­ne przez miesz­kań­ców py­ta­nia o to, co za­brać ze sobą w nowe miej­sce, jest po­wią­za­ne z na­gro­ma­dzo­nym od po­ko­leń do­byt­kiem, sta­no­wią­cym ogrom­ną dla nich war­tość nie­ma­te­rial­ną. Z tego ro­dza­ju war­to­ścia­mi wła­dza jed­nak zu­peł­nie się nie liczy.

W żad­nym z ko­men­to­wa­nych utwo­rów wła­dza nie wy­stę­pu­je ani razu w roli choć­by czę­ścio­wo po­zy­tyw­nej. Jest bo­wiem albo nie­wi­docz­nym ak­to­rem, który nie re­agu­je na sy­tu­acje kry­zy­so­we i pa­to­lo­gicz­ne, albo ak­to­rem, który jaw­nie i kon­se­kwent­nie dzia­ła na szko­dę coraz bar­dziej zmę­czo­ne­go i zo­bo­jęt­nia­łe­go spo­łe­czeń­stwa ro­syj­skie­go.

Nowy realizm rosyjski

Cykl tekstów poświęconych jednemu z najważniejszych nurtów w rosyjskiej literaturze współczesnej. Powstał przy okazji wydania książki Katarzyny Roman-Rawskiej „Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka" (2020).

Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Aleksandra Balitksaya

Przedruk

Tekst jest fragmentem książki „Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka", Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2020, s. 234.

Ka­ta­rzy­na Ro­man-Raw­ska
li­te­ra­tu­ro­znaw­czy­ni, so­cjo­loż­ka. Tłu­macz­ka, ba­dacz­ka współ­cze­snej li­te­ra­tu­ry i kul­tu­ry ro­syj­skiej oraz ich związ­ków z po­li­ty­ką. Pra­cu­je w In­sty­tu­cie Sla­wi­sty­ki PAN.
korekta Karolina Wilamowska

Nowy realizm rosyjski

Cykl tekstów poświęconych jednemu z najważniejszych nurtów w rosyjskiej literaturze współczesnej. Powstał przy okazji wydania książki Katarzyny Roman-Rawskiej „Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka" (2020).

Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Aleksandra Balitksaya

Przedruk

Tekst jest fragmentem książki „Nowy realizm w rosyjskim polu literackim po 1991 roku. Literatura i polityka", Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2020, s. 234.

POPRZEDNI

rozmowa  

Ironia, niczym radiacja, zniszczyła wszystko, co żywe

— Monika Woźniak

NASTĘPNY

varia proza  

Fabryka „Wolność” (fragmenty)

— Ksenia Buksza